Tymczasem na dnie krateru, gdzie kołysały się na słupach latarnie elektryczne i cienie od kłębów żółtego dymu i podnoszących się dźwigów błądziły po skałach, inżynier Korwin dyrygował wysyłaniem pocisków międzyplanetarnych. Twarz ochraniała mu podobna do świńskiego ryja maska przeciwgazowa. Uwijało się tam kilkudziesięciu specjalnie wyselekcjonowanych robotników, także w maskach. Jedni podprowadzali podobny do szubienicy dźwig z wiszącym pociskiem do placu startowego, jeszcze inni ostrożnie opuszczali pocisk wylotem w dół, na stalowy, z lekka pochylony dysk pola startowego i spiesznie oddalali się.
Inżynier Korwin zbliżał się do stojącego na sztorc pocisku, pokręcał masywnymi śrubami dysku ustawiając go pod właściwym kątem i zrywał zawleczkę zapalnika… Przez sekundę sypały się iskry, potem rozlegał się podobny do uderzenia pioruna grzmot, gigantyczne jajo pocisku podskakiwało na kilka metrów w powietrzu i tam wirując, jakby zmagało się z sobą, nie wzlatywało i nie opadało, detonowało coraz szybszą serią wybuchów — jeszcze sekunda, i porwane ich huraganem unosiło się ciężko w górę. Syczący ślad po nim zniknął za chmurami.
I tak jeden za drugim, w odstępach dwóch-trzech minut, unosiły się pociski w przestrzeń międzyplanetarną.
Gęsty, gryzący dym napełniał krater. Nadchodziła noc, a wystrzelono zaledwie sześćdziesiąt pocisków. Ludzie opadli z sił… To jeden, to drugi, brnęli zataczając się do strumienia, aby zanurzyć w wodzie skołataną głowę. Inni brali z rozbitych skrzynek butelki, i, odbijając szyjki, łapczywie połykali wódkę.
Korwin ponaglał, podbiegał do słabnących, wyciągał z kieszeni pliki dolarowych papierków — obiecywał ogromną premię za każdą wystrzeloną rakietę. W ciągu następnej godziny udało się ich wyprawić dwadzieścia pięć. Ale potem kilku ludzi zdarło z siebie maski i upadło krztusząc się. Jeden z pocisków, podprowadzony do dysku, zerwał się z dźwigu i potoczył po ziemi. Wszyscy upadli w panice. Ale inżynier Korwin wskoczył na jego nitowany kadłub i napisał na mim kredą:,Za wystrzelenie w ciągu półtorej minuty — 1000 dolarów”.
Deszcze i burza, które przeszły nad kraterem, odświeżyły nieco powietrze liczba burzycieli Księżyca przekroczyła setkę. O drugiej w nocy burzowe chmury rozerwały się na moment i pojawiła się tarcza Księżyca. Była oślepiająco czysta i jasna.
Tej nocy mieszkańcy wyspy — ponad cztery tysiące robotników — zostali ewakuowani z miejsca prac do baraków na wybrzeżu… Stali w ciemnościach grupkami. Patrzyli na wznoszące się z krateru ogniste ogony rakiet. Nikt nie wiedział, po co budowało się te pociski i dokąd wzlatywały one w tę burzliwą noc. Czuli tylko, że dzieje się coś niedobrego.
Przesądni szeptali modlitwy. Rozgniewani umawiali się, że wszystko opublikują w gazetach — jak tylko odzyskają wolność i wrócą na kontynent — ujawnią wszystkie przestępstwa i całe bezprawie, jakiego dopuszczono się na tej przeklętej wyspie. Tchórzliwi chowali się wśród nadmorskich skał, zatykając uszy, kiedy nieznośne wycie pocisku zagłuszało łoskot przyboju i szum fal. Nieliczni spośród uświadomionych szeptali między sobą złośliwie i ponuro, że pociski bombardują w tę noc, poprzez Ocean Atlantycki, miasta republik radzieckich.
W środku nocy rozpalono tu i ówdzie ogniska. Wielu radowało się z powodu końca robót i dużych pieniędzy, które zawiozą do domu, do ojczyzny. A w tym samym czasie na południowym zachodzie, nad oceanem, spod niskich sunących zagonami chmur zaczęło rozlewać się krwawoczerwone nieziemskie światło. To ogonem naprzód, z mroków eterycznej nocy, wschodziła nad Ziemię Kometa Bieli.