35

Gdy Arty wyjeżdżał z parkingu przed barem Mill Tavern, dręczył go niepokój, rujnujący euforyczne poczucie całkowitej bezkarności.

Naprawdę liczył na to, że Bili Lufts będzie dziś w barze; dobrze byłoby upić go trochę i czegoś się dowiedzieć. „O, to chłopca nie ma w domu? Gdzie jest? A jak tam pan Peterson? Ma jakieś towarzystwo?”.

Przypuszczał, że Steve nie powie Luftsom o zniknięciu Neila i Sharon, gdyż domyśla się, że oboje rozpowiadają o wszystkim dookoła.

A więc jeśli Billa nie było w barze, to dlatego, że Peterson wezwał gliny… Nie, nie gliny. FBI.

Ten facet, który przedstawił się jako Pete Lerner, ten, co zadawał tyle pytań… On był agentem FBI. Arty miał co do tego całkowitą pewność.

Skierował ciemnozielonego volkswagena na południe autostradą Merritt. Zaczął się pocić. Strach wycisnął mu strumyczki potu na czole, pod pachami i na dłoniach.

Przypomniał sobie wydarzenie sprzed dwunastu lat. Wręcz skręcał się w ogniu pytań w kwaterze FBI na Manhattanie.

– No, Arty, gazeciarz widział, jak wychodziłeś z tą małą. Dokąd ją zabrałeś?

– Wsadziłem ją do taksówki. Mówiła, że ma się spotkać z jakimś chłopakiem.

– Z jakim chłopakiem?

– Skąd mam wiedzieć? Wyniosłem tylko jej torbę, to wszystko.

Nie mogli mu niczego udowodnić. Ale próbowali. O Boże, jeszcze jak próbowali.

– A co z innymi dziewczynami, Arty? Rzuć okiem na te zdjęcia. Ciągle się kręcisz przy kapitanacie portu. Ilu dziewczętom pomagasz nieść torby? – Nie wiem, o co wam chodzi?

Posuwali się za daleko. Robiło się niebezpiecznie. To wtedy opuścił Nowy Jork, przeniósł się do Connecticut i zaczął pracować na stacji benzynowej. Sześć lat temu przejął warsztat samochodowy w Carley.

Arizona. To był fatalny błąd. Po co powiedział: „Rhode Island to nie Arizona”? Ten facet, który się przedstawił jako Pete Lerner, nic nie zauważył, ale Arty wiedział, że popełnił błąd. Nic na niego nie mieli, chyba że wyciągną sprawę tej małej z Teksasu. „Przyjedź do mnie do Village – powiedział do niej. – Mam wielu przyjaciół artystów, którzy mogą potrzebować ładnej modelki”. Ale wtedy nie mieli dowodu i teraz też nie mają, był tego pewien.

Autostrada Merritt przeszła w Hutchinson River. Jechał zgodnie z drogowskazem na most Throggs Neck. Miał genialny plan. Kradzież samochodu była niebezpieczna. Zawsze istniało ryzyko, że właściciel może wrócić za dziesięć minut i gliniarze dostaną cynk, zanim przejedzie kilka kilometrów. Nie powinno się kraść samochodu, chyba że ma się pewność, iż właściciel w niczym nie przeszkodzi, bo ogląda film sprzed trzydziestu lat albo siedzi w startującym samolocie.

Na moście Throggs Neck migały światła ostrzegawcze. Lód i wiatr. Ale on jechał bardzo pewnie. Jest dobrym kierowcą, a tej nocy „niedzielni” kierowcy będą siedzieć w domu. To mu ułatwi poruszanie się po mieście.

O jedenastej dwadzieścia dotarł na teren lotniska LaGuardia na parking numer pięć. Wziął bilet z automatu i szlaban się podniósł. Wolno przejechał przez parking, uważając, aby znaleźć się poza zasięgiem wzroku kasjera. Znalazł puste miejsce w sektorze dziewiątym, między chryslerem i cadillakiem. Obok tych samochodów volkswagen wydawał się mniejszy i ukryty. Arty odchylił się na oparciu i czekał. Minęło czterdzieści minut. Na parking wjechały dwa samochody: jeden jaskrawoczerwony, drugi żółty kombi, obydwa łatwe do zauważenia. Ucieszył się, gdy minęły puste miejsce obok niego i pojechały dalej, do odległego sektora po lewej stronie. Następny samochód wolno przejechał obok. Był to ciemnoniebieski pontiac, który zajął miejsce trzy rzędy dalej. Zgasły światła. Patrzył, jak kierowca wysiada, idzie do bagażnika i wyjmuje dużą walizkę. Tego faceta jakiś czas nie będzie. Arty, wciśnięty w siedzenie volkswagena tak, że tylko czubek głowy wystawał ponad krawędź szyby, widział, jak właściciel auta zatrzasnął bagażnik, podniósł walizkę i udał się na najbliższy przystanek, z którego autobus linii lotniczych miał go zabrać do sali odlotów. Autobus nadjechał po paru minutach. Foxy obserwował wsiadającego. Kiedy autobus odjechał, powoli, cicho wysiadł z volkswagena i rozejrzał się wokół. Nie było widać świateł, nikt nie nadjeżdżał. Szybkim krokiem zbliżył się do pontiaca, otworzył drzwi i wsiadł do samochodu. W środku panowało jeszcze przyjemne ciepło. Włożył do stacyjki trzymany w ręce kluczyk. Silnik zaskoczył niemal bezszelestnie, bak był w trzech czwartych pełen. Doskonale. Będzie jednak musiał poczekać. Strażnik mógłby nabrać podejrzeń, gdyby dostał bilet za parkowanie krótsze niż parę godzin. Arty miał mnóstwo czasu, a poza tym chciał spokojnie pomyśleć. Odchylił się do tyłu, przymknął oczy i w wyobraźni ujrzał obraz Niny, takiej, jak w tę pierwszą noc…

Krążył po autostradzie, wiedząc, że nie powinien wychodzić z domu, że jest zbyt wcześnie po Jean Carfolli i pani Weiss, ale nie mógł się oprzeć pokusie.

Zobaczył ją, kiedy zjechała samochodem w to spokojne, opustoszałe miejsce. Światła jego wozu wyłapały szczupłą, drobną sylwetkę. Ciemne włosy, małe dłonie zmagały się z kluczem do kół. Wielkie brązowe oczy patrzyły ze zdziwieniem, gdy zwolnił i podjechał do niej blisko. Pewnie przemknęło jej przez myśl to wszystko, co słyszała o morderstwach na autostradzie.

– Mogę w czymś pomóc, panienko? To dla pani ciężka praca, a dla mnie normalka. Jestem mechanikiem.

Wyraz niepokoju zniknął z jej twarzy.

– O, świetnie – powiedziała. – Muszę przyznać, że jestem trochę zdenerwowana. To takie głupie miejsce, aby złapać gumę…

Patrzył tylko na oponę, nie na nią, jakby jej tam w ogóle nie było, jakby miała dziewięćdziesiąt lat.

– Wjechała pani na szkło, nic poważnego. – Szybko, bez wysiłku zmienił koło. Zajęło mu to mniej niż trzy minuty. Ani z jednej, ani z drugiej strony nie nadjeżdżał żaden samochód. Wstał.

– Ile jestem panu winna? – Pochyliła głowę nad otwartym portfelem. Było w niej coś, co mówiło, że ma klasę. To nie przestraszony dzieciak jak Jean Carfolli ani wściekła stara suka jak Weiss. To po prostu piękna młoda kobieta, która była mu bardzo wdzięczna. Wyciągnął rękę, aby dotknąć jej piersi.

Odblask świateł pojawił się najpierw na drzewie po przeciwnej stronie, potem prześliznął się i oświetlił ich. Radiowóz. Widział koguta na dachu. Szybko włożył rękę do kieszeni.

– Trzy dolary za zmianę koła – powiedział. – Mogę naprawić tę oponę, jeśli pani chce. Jestem Arty Taggert, mam warsztat naprawczy w Carley, przy ulicy Monroe, jakieś pół kilometra od baru Mili Tavern.

Samochód policyjny zatrzymał się i wysiadł z niego policjant.

– Czy wszystko w porządku, proszę pani? – Spojrzenie, jakie rzucił w stronę Arty’ego, było podejrzliwe.

– Tak, w porządku, panie oficerze. Miałam szczęście, pan Taggert jest z mojego miasta i przejeżdżał tędy akurat, gdy złapałam gumę.

Mówiła to tak, jakby go znała. Ależ mu się udało!

– Ma pani szczęście, że pomaga pani przyjaciel. To niebezpieczne dla kobiety znaleźć się samej w zepsutym samochodzie.

Gliniarz wsiadł z powrotem do wozu patrolowego, ale nie ruszał z miejsca. Obserwował ich.

– Naprawi mi pan to koło? – zapytała. – Jestem Nina Peterson, mieszkamy przy Driftwood Lane.

– Jasne. Będzie mi miło. – Wsiadł do swego auta obojętnie, zwyczajnie, jakby to było jeszcze jedno słabo płatne zlecenie, nie dając po sobie poznać, że musi ją znowu zobaczyć. Po tym, jak na niego patrzyła, zorientował się, iż jest jej przykro, że gliniarze do nich podjechali. Ale musiał jak najszybciej stamtąd się oddalić, zanim gliniarze pomyślą o Jean Carfolli i pani Weiss. Zanim zapytają: „Czy ma pan zwyczaj zatrzymywać się, aby pomóc samotnym paniom?”.

Następnego ranka, gdy akurat myślał o tym, aby do niej zatelefonować, Nina zadzwoniła do niego.

– Mój mąż właśnie dał mi burę za to, że jeżdżę na rezerwie – powiedziała. Głos brzmiał ciepło, poufale i był rozbawiony, jakby zrobili wspólnie jakiś kawał. – Kiedy mogę odebrać oponę?

Myślał błyskawicznie. Driftwood Lane leżała w spokojnej dzielnicy, domy stał w pewnym oddaleniu od siebie.

– Muszę w tej chwili wyjechać na robotę – skłamał. – Podrzucę ją pani dziś późnym popołudniem, może koło piątej. – Przed piątą robiło się ciemno.

– Wspaniale – odpowiedziała. – Byle tylko ta cholerna opona była na miejscu w samochodzie, zanim pojadę na stację po męża o wpół do siódmej…

Był tak podniecony tamtego dnia, że ledwo mógł myśleć. W ogóle nie zajmował się już pracą. Wstąpił do sklepu i kupił sportową koszulę w kratę. Poszedł do fryzjera. Gdy wrócił do domu, wziął prysznic, ubrał się i czekając, słuchał niektórych kaset. Włożył nową do magnetofonu i opatrzył ją etykietką „Nina”. Sprawdził, czy w aparacie fotograficznym jest film i pomyślał o przyjemności wywoływania zdjęć, patrzenia, jak zarysy przechodzą w wyraźny obraz…

Dziesięć po piątej wyruszył na Driftwood Lane. Krążył wokół ulicy, zanim zdecydował się zaparkować w lasku, niedaleko jej domu. Tak na wszelki wypadek.

Szedł przez las. Woda opłukiwała plażę, przyjazny dźwięk wzbudzał ciepłe dreszcze mimo zimnego wieczoru.

Jej samochód stał na podjeździe za domem, kluczyki były w stacyjce. Widział Ninę przez kuchenne okno. Krzątała się, rozpakowując zakupy. Lampa nie miała klosza, więc pomieszczenie było jasno oświetlone. A ta kobieta była taka piękna w jasnoniebieskim swetrze i z apaszką zawiązaną wokół szyi.

Szybko zmienił koło, zerkając cały czas, czy w domu nie ma przypadkiem kogoś jeszcze. Wiedział, że będzie się z nią kochać, a także, że potajemnie ona również go pożąda. To, jak powiedziała, że mąż jest na nią zły, dowodziło, że potrzebuje współczującego mężczyzny. Włączył magnetofon i szeptem opowiadał, jak uczyni Ninę szczęśliwą, gdy powie jej, co do niej czuje.

Podszedł do drzwi kuchennych i delikatnie zastukał. Podbiegła z wyrazem zaskoczenia na twarzy, ale uśmiechnął się przez szybę w drzwiach i wyciągnął do niej rękę z kluczykami. Natychmiast też się uśmiechnęła i otworzyła drzwi, ciepła i przyjazna. Jej głos obejmował go jak ramiona, zapraszał i mówił mu, jaki jest miły.

Potem zapytała, ile jest winna. Wyciągnął rękę w rękawiczce i wyłączył światło w kuchni. Dotknął policzka kobiety i pocałował ją.

– Zapłać mi w ten sposób – wyszeptał.

Uderzyła go w twarz. Ogłuszający policzek, nieprawdopodobnie mocny jak na tak drobną dłoń.

– Wynoś się stąd – powiedziała, cedząc słowa, jakby był śmieciem, jakby nie wystroił się specjalnie dla niej, jakby nie wyświadczył jej przysługi.

Wpadł w furię. Tak jak poprzednim razem.

Poczucie odrzucenia wywoływało w nim taką reakcję. Powinna była mądrzej się z nim obchodzić. Wyciągnął dłonie, chcąc ją skrzywdzić, wycisnąć z niej tę niegodziwość. Sięgnął do jej apaszki, Nina wyślizgnęła mu się jednak i pobiegła do salonu. Nie wydała z siebie głosu, nie wzywała pomocy. Potem zrozumiał dlaczego. Nie chciała, aby wiedział, że w domu jest dziecko. Chwyciła leżący przy kominku pogrzebacz i próbowała się bronić, ale Arty był silniejszy. Jedną ręką przytrzymał obydwie jej dłonie, a pogrzebacz odłożył na miejsce. Roześmiał się. Mówił jej cicho, co zamierza zrobić. Potem chwycił apaszkę, okręcił wokół szyi kobiety i zaciskał. Rzęziła i dławiła się, jej ręce machały jak u lalki, aż opadły i stały się wiotkie. Olbrzymie, brązowe oczy były jeszcze większe, pokryte śmiertelnym blaskiem. Oskarżały. Twarz przybrała siny kolor.

Rzężenie ustało. Trzymał ją jedną ręką, pstrykając zdjęcia i pragnąc, aby jej oczy się zamknęły, gdy nagle gdzieś za nim zabrzmiało znowu dławiące rzężenie.

Odwrócił się. Chłopiec stał w korytarzu, wpatrując się w niego wielkimi, brązowymi oczami, które przewiercały go na wylot. Dyszał tak samo jak kobieta przed chwilą.

To było tak, jakby wcale jej nie zabił, jakby przeniosła się w ciało dziecka i drwiła z Arty’ego, obiecując zemstę.

Ruszył przez pokój w stronę chłopca. Uciszy ten hałas, zamknie te oczy… Zgiął już palce, nachylił się nad dzieciakiem…

Rozległ się dzwonek.

Musiał uciekać. Korytarzem wbiegł do kuchni i wymknął się tylnymi drzwiami. Usłyszał, że dzwonek zabrzmiał ponownie. Przebiegł przez las do samochodu i w parę minut później znalazł się w warsztacie. Spokój. Zachować spokój. Pojechał do baru na hamburgera i piwo. Był tam, gdy po mieście rozeszła się wieść o morderstwie przy Driftwood Lane. Bał się. Przypuśćmy, że policjant z patrolu rozpozna zdjęcie Niny w gazecie i na posterunku powie: „Dziwna sprawa, wczoraj wieczorem widziałem ją na drodze, jakiś facet o nazwisku Taggert naprawiał jej samochód…”.

Postanowił wyjechać z miasta. Gdy się pakował, usłyszał w wiadomościach, że sąsiadka – naoczny świadek – została potrącona przez kogoś, wybiegającego z domu Petersonów, i z całą pewnością zidentyfikowała uciekiniera jako Ronalda Thompsona, siedemnastolatka, zamieszkałego w miasteczku, i że widziano Thompsona rozmawiającego z panią Peterson parę godzin przed zabójstwem. Arty włożył wtedy aparat fotograficzny, magnetofon, zdjęcia, filmy i kasety do metalowego pudełka i zakopał pod krzakiem na tyłach warsztatu. Coś mu mówiło, że należy poczekać.

Potem Thompson został ujęty w motelu w Wirginii i dzieciak także go rozpoznał jako tego człowieka, który udusił jego matkę.

Szczęśliwy traf. Niewiarygodnie szczęśliwy. W salonie było ciemno. Chłopiec nie mógł widzieć jego twarzy wyraźnie, poza tym chyba był w szoku, kiedy do domu wszedł Thompson. Co będzie jednak, gdy któregoś dnia dzieciak przypomni sobie, jak to się stało naprawdę?

Ta myśl prześladowała Arty’ego we śnie. Czasami budził się w środku nocy spocony i drżący, przekonany, że te ogromne oczy patrzą na niego przez okno sypialni lub że w szumie wiatru słyszy tamto rzężenie.

Nie wychodził już na poszukiwanie dziewczyn. Nigdy. Przeważnie wstępował wieczorem do baru Mill Tavern na przyjacielskie pogawędki z chłopakami, szczególnie z Billem Luftsem. Bili dużo mówił o Neilu.

Tak było aż do zeszłego miesiąca, aż do momentu, gdy poczuł, że musi odkopać kasety i znowu ich posłuchać.

Tamtej nocy słyszał przez CB-radio, jak mała Callahan mówi, że złapała gumę. Pojechał jej szukać. Dwa tygodnie później pani Weiss zapytała, korzystając z CB-radia, o drogę i poinformowała, że kończy jej się benzyna.

Po tych dwóch ostatnich wyjazdach sny o Ninie męczyły go co noc. Oskarżały. A potem, dwa tygodnie temu, Bili Lufts przyjechał do niego z tym chłopcem. Neil siedział w samochodzie i gapił się na Arty’ego.

Wtedy wiedział już, że musi zabić małego Petersona, zanim wyjedzie z Carley. A kiedy Lufts opowiedział o dolarach wpłaconych na konto Neila… Dora Lufts widziała pismo z banku na biurku Steve’a Petersona… Wiedział, jak zdobyć pieniądze, których potrzebował.

Kiedy tylko pomyślał o Ninie, nienawidził Petersona jeszcze mocniej. Steve mógł jej dotykać, nie będąc za to policzkowanym. Peterson był potężnym wydawcą, Petersonowi usługiwano, Peterson miał nową ładną dziewczynę. Ale teraz Arty mu pokaże!

Pomieszczenie na Grand Central zawsze tkwiło gdzieś w jego pamięci. Doskonałe miejsce na kryjówkę albo miejsce, gdzie można zabrać dziewczynę, tak aby nikt jej nie znalazł.

Kiedy pracował w tym pomieszczeniu, ciągle myślał o wysadzeniu w powietrze stacji Grand Central. Myślał o tym, jak bardzo wystraszeni i zszokowani byliby ludzie, gdyby wybuchła bomba, gdyby poczuli, że ziemia rozstępuje im się pod nogami, a sufit wali na głowę, wszyscy ci ludzie, którzy ignorowali go, kiedy usiłował być wobec nich przyjazny, i nigdy nie uśmiechali się do niego, mijali go w pośpiechu, patrzyli na niego, jakby był powietrzem, jedli z talerzy, które on potem musiał zmywać.

Teraz wszyscy o nim usłyszą. Miał plan.

Plan Augusta Rommla Taggarta. Chytry jak knowania lisa.

Gdyby tak Sharon nie musiała umrzeć, gdyby go kochała. W Arizonie wiele dziewcząt będzie dla niego miłych. Przecież dostanie mnóstwo pieniędzy.

To był dobry pomysł, aby Sharon i Neil umarli dokładnie w tej samej minucie, kiedy Thompson zostanie stracony. Zasłużył na śmierć za to, że przeszkodził mu tamtego wieczoru.

Wszyscy ci ludzie na Grand Central… Spadną na nich tony gruzu. Dowiedzą się, jak to jest być w pułapce.

A on będzie wolny.

Już wkrótce. Wkrótce będzie po wszystkim.

Arty zmrużył oczy, uświadamiając sobie, że minęło sporo czasu. Musi już jechać. Przekręcił kluczyk w stacyjce pontiaca. Za kwadrans druga podjechał do bramy wyjazdowej i wręczył kasjerowi bilet, który wziął dla swojego volkswagena z automatu przy wjeździe.

Wyjechał z terenu lotniska i skierował się do budki przy Queens Boulevard. Tuż przed drugą zadzwonił z automatu znajdującego się na zewnątrz Bloomingdale’a. Gdy tylko Peterson się odezwał, skierował go do budki przy Dziewięćdziesiątej Szóstej. Był coraz bardziej głodny, miał jeszcze piętnaście minut. W całonocnym barze przełknął dwie kawy i parę tostów.

O drugiej piętnaście wykręcił numer budki przy Dziewięćdziesiątej Szóstej i skierował Steve’a na nowe miejsce spotkania.

O drugiej dwadzieścia pięć ruszył w stronę alei Roosevelta. Ulice były prawie puste. Ani śladu cywilnych radiowozów. W zeszłym tygodniu wybrał tę aleję na miejsce spotkania i sprawdził, ile czasu zajmie mu powrót stąd na lotnisko LaGuardia. Dokładnie sześć minut. Gdyby gliny przyjechały z Petersonem, znał sposób wymknięcia się z tego miejsca.

Aleja Roosevelta wypełniona była filarami napowietrznej linii kolejowej, które ograniczały widoczność. Arty zatrzymał pontiaca. To było najlepsze miejsce na spotkanie.

Dokładnie o drugiej trzydzieści sześć dostrzegł światła samochodu, nadjeżdżającego autostradą z przeciwnej strony. Błyskawicznie nasunął na twarz maskę z pończochy.

To był merkury Petersona. Arty przez sekundę myślał, że tamten chce do niego podjechać, gdyż samochód zboczył na moment w jego stronę. A może próbował zrobić zdjęcie pontiaca? Dużo mu to da.

Peterson zatrzymał samochód niemal dokładnie po przeciwnej stronie ulicy. Arty nerwowo przełknął ślinę. Od strony autostrady nie widać było żadnych zbliżających się świateł. Musiał działać szybko. Sięgnął po płócienny worek. Wiedział, że walizki zawierające okup zwykle są zaopatrzone w sygnalizatory i nie zamierzał ryzykować.

Dotknięcie worka, lekkiego, gotowego do napełnienia, działało uspokajająco. Otworzył drzwi samochodu, wysiadł i bezszelestnie przeszedł na drugą stronę ulicy. Potrzebował tylko sześćdziesięciu sekund, potem będzie bezpieczny. Zastukał w okno samochodu Petersona, gestem nakazał mu je otworzyć. Gdy szyba osunęła się w dół, zajrzał szybko do środka, Peterson był sam. Wrzucił mu worek.

Przyćmione uliczne światła powodowały, że cienie filarów padały na samochód. Miękkim, wyćwiczonym wcześniej szeptem kazał tamtemu przełożyć pieniądze do worka. Zabronił mu też na siebie patrzeć. Steve się nie sprzeciwiał. Spod maski oczy Foxy’ego przeczesywały najbliższe otoczenie. Nasłuchiwał, czy ktoś się zbliża. Gliny pewnie siedzą Petersonowi na ogonie, ale muszą się upewnić, że nawiązał kontakt. Patrzył, jak Steve wrzuca do worka ostatni pakiet banknotów.

Kazał mu zamknąć worek i podać go sobie. Chciwie zważył w dłoni jego ciężar. Pamiętając, aby mówić cicho, powiedział, że Sharon i Neil mogą zostać odebrani rano o jedenastej trzydzieści. Ale teraz Steve musi tu jeszcze odczekać piętnaście minut. „Czy miałeś coś wspólnego ze śmiercią mojej żony?”. Pytanie to zdziwiło i zaniepokoiło Foxy’ego. Czego już zdążyli się domyślić?

Zaczął się pocić. Gęste strumyczki wsiąkały w koszulę, w garnitur pod brązowym płaszczem, powodowały uczucie ciepła w stopach, mimo ostrego wiatru kąsającego po kostkach. Musi jak najszybciej wynieść się z tego miasta.

Przebiegł przez ulicę i wsiadł do pontiaca. Czy Peterson odważy się za nim jechać?

Nie. Wciąż siedział w ciemnym samochodzie.

Foxy wcisnął pedał gazu i wystrzelił na drogę dojazdową do autostrady Brooklyn Queens. Jechał nią dwie minuty do trasy Grand Central. Wśliznął się na niezbyt zatłoczony pas, prowadzący na wschód, i po trzech minutach wysiadł na lotnisku LaGuardia.

O drugiej czterdzieści sześć sięgnął po bloczek parkingowy przy automatycznym wjeździe do sektora piątego.

Dziewięćdziesiąt sekund później pontiac stał zaparkowany dokładnie tam, skąd go zabrano. Jedyną zauważalną różnicą było odrobinę mniej benzyny w baku i ponad sześć kilometrów więcej na liczniku.

Wysiadł z samochodu, zamknął go starannie i przeniósł torbę do ciemnozielonego volkswagena. Pierwszy swobodny oddech wziął, siedząc już w środku i szarpiąc sznurki worka. Kiedy się z nimi uporał, poświecił do środka latarką. Uśmieszek, w którym jak u maszkarona brakowało wesołości, igrał na jego ustach. Wziął pierwszy z brzegu plik pieniędzy i zaczął liczyć. Było tyle, ile zażądał. Osiemdziesiąt dwa tysiące dolców. Sięgnął po pustą walizkę, leżącą na tylnym siedzeniu, i zaczął starannie układać w niej paczki banknotów. Tę walizkę zabierze ze sobą na pokład samolotu.

O siódmej wyjechał z parkingu. Wtopiony w sznur pojazdów, dojechał do hotelu Biltmore. Zaparkował samochód w garażu i poszedł do swego pokoju, aby się ogolić, wziąć prysznic i zamówić śniadanie.

Загрузка...