3

Mężczyzna z pokoju 932 opuścił hotel Biltmore o dziewiątej trzydzieści rano. Skorzystał z drzwi wychodzących na ulicę Czterdziestą Czwartą i skierował się w stronę Drugiej Alei. Ostry, dmuchający śniegiem wiatr poganiał przechodniów, sprawiając, że kurczyli się i wciskali szyje w podniesione kołnierze.

Mężczyzna był zadowolony. W taką pogodę ludzie nie zaprzątają sobie głowy tym, co robią inni.

Jego pierwszym celem był sklep z używanymi rzeczami. Nie zwracając uwagi na autobusy, kursujące co parę minut, przeszedł piechotą czternaście przecznic. Chciał zachować dobrą kondycję, a marsz to doskonałe ćwiczenie.

W sklepie nie zastał nikogo poza sprzedawczynią, pogrążoną w lekturze porannej gazety.

– Czy życzy pan sobie coś specjalnego? – spytała.

– Nie. Tak tylko się rozglądam.

Dostrzegł wieszak z damskimi okryciami i podszedł do niego. Przebierając w zniszczonej odzieży, wybrał długi ciemnoszary, wełniany płaszcz. Sharon, jak pamiętał, była dość wysoka. Obok wieszaka stał pojemnik z chustkami. Mężczyzna sięgnął po największą – bladoniebieską.

Kobieta włożyła wybrane przez niego rzeczy do plastikowej torby. Następny był sklep ze sprzętem turystycznym. Tu kupił wielki, płócienny worek żeglarski. Wybrał go starannie, upewniając się, że jest wystarczająco długi, by pomieścić chłopca, dość sztywny, by trudno było rozpoznać, co zawiera, i odpowiednio szeroki, by pomieścił wystarczającą ilość powietrza.

U Woolwortha przy Pierwszej Alei mężczyzna kupił sześć rolek szerokiego bandaża i dwa duże zwoje mocnego sznurka. Z zakupami wrócił do hotelu Biltmore. Łóżko w jego pokoju było pościelone, a w łazience leżały świeże ręczniki,

Rozejrzał się, szukając śladów wskazujących na to, że pokojówka zaglądała do szafy. Ale druga para butów była na swoim miejscu, dokładnie tak, jak ją zostawił: jeden but odrobinę cofnięty, a żaden nie dotykał stojącej w rogu starej, czarnej walizki z podwójnym zatrzaskiem.

Zamknąwszy drzwi do pokoju na klucz, położył torby z zakupami na łóżku. Z niebywałą ostrożnością wyciągnął z szafy walizkę, otworzył i dokładnie sprawdził zawartość: zdjęcia, proch, zegar, kable, bezpieczniki, nóż myśliwski i rewolwer. Zadowolony, zamknął ją i po chwili opuścił pokój, zabierając walizkę i torby. Tym razem ruszył do podziemnego pasażu i dotarł na stację Grand Central. Poranna godzina szczytu minęła, ale na dworcu nadal panował ruch.

Mężczyzna skierował się na opustoszały peron, z którego odjeżdżały pociągi do Mount Vernon. Przez najbliższe osiemnaście minut nie odchodził żaden, więc rozejrzawszy się wokół, przybyły upewnił się, że strażnik nie patrzy w jego kierunku. Szybko zbiegł po schodach prowadzących na peron, który rozciągał się w kształcie litery U wokół zakończenia torów. Pośpiesznie je okrążył, dotarł do rampy i zszedł do przejścia podziemnego. Wyżej dworzec wypełniała bieganina tysięcy przybywających do miasta i opuszczających je podróżnych. Tutaj łomotała pneumatyczna pompa, szumiały wentylatory, a posadzka była wilgotna od stale kapiącej wody. Wygłodzone bezpańskie koty przemykały pobliskim tunelem pod aleją. Z pętli docierał stłumiony odgłos kół zgrzytających o szyny.

Mężczyzna dotarł do stromych, żelaznych schodów. Pośpiesznie, ale bardzo cicho wszedł po metalowych stopniach. Od czasu do czasu strażnik zapuszczał się w ten rejon. Oświetlenie było co prawda marne, ale mimo to… Mężczyzna ostrożnie postawił walizkę i torby na niewielkiej platformie, na wprost której znajdowały się ciężkie, metalowe drzwi. Odszukał w portfelu klucz. Szybko, nerwowo włożył go do zamka i przekręcił. Otworzył drzwi.

W środku panowały egipskie ciemności. Sięgnął po omacku do kontaktu, znalazł go i trzymając na nim dłoń, wstawił walizkę i torby do pomieszczenia, po czym bezszelestnie zamknął drzwi. Zapanowała absolutna ciemność. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny. Przez chwilę mężczyzna sprawdzał, czy dochodzą tu odgłosy ze stacji. Wokoło było cicho i dopiero gdy bardzo wytężył słuch, mógł cokolwiek usłyszeć.

Rozluźnił się i przeciągle westchnął.

– Wszystko w porządku.

Przekręcił kontakt i pomieszczenie wypełniło się mętnym światłem. Był to pokój w kształcie litery L. Z cementowych ścian odpadały płatami grube warstwy szarej wodoodpornej farby. Po lewej stronie stały dwa stare zlewy do zmywania naczyń, bardzo brudne, a stale kapiąca z kranów woda poplamiła je smugami rdzy. Pod ścianą, obok odwróconej skrzynki po pomarańczach, stało płócienne, polowe łóżko. To łóżko i skrzynka zaniepokoiły mężczyznę. Ktoś dostał się do tego pokoju i mieszkał tutaj. Ale kurz na łóżku i zapach stęchlizny wskazywały, że od miesięcy, a może nawet lat, pomieszczenia nie otwierano. Na środku znajdowała się winda kuchenna. Wąskie drzwi po jej prawej stronie były uchylone, ukazując obskurną toaletę. Wiedział, że jest czynna. Przyszedł tu w zeszłym tygodniu, pierwszy raz od ponad dwudziestu lat. Coś przypomniało mu o tym pomieszczeniu, kiedy układał swój plan i zastanawiał się, gdzie mógłby przetrzymać syna Petersona do chwili odebrania okupu. Obejrzał je i uznał, że doskonale się nadaje. Dawniej należało do baru Ostryga. Mieszcząca się dokładnie pod kuchnią lokalu, stara obudowana winda zwoziła tu sterty tłustych talerzy, które należało umyć w zlewach, wysuszyć i odesłać na górę. Przed laty kuchnia została odnowiona i zainstalowano w niej mechaniczne zmywarki, a tę klitkę zamknięto na amen.

Kiedyś tu pracował. Rękami spuchniętymi od żrących detergentów, wrzątku i ciężkich, mokrych ścierek mył talerze po krewetkach, ostrygach, okoniach i innych przysmakach, które jedli w restauracji elegancko ubrani ludzie, śpieszący potem do swych luksusowych samochodów i domów. Na niego nikt nie zwracał uwagi. Teraz sprawi, że wszyscy na Grand Central, w Nowym Jorku, a nawet na całym świecie go zauważą. Dostał się do pokoju bez trudności, wystarczyła woskowa odbitka starego zardzewiałego zamka u drzwi. Potem dorobił klucz. Mógł teraz wchodzić i wychodzić, kiedy chciał.

Dziś wieczorem Sharon Martin i chłopiec znajdą się tutaj. Na stacji Grand Central, najbardziej ruchliwym dworcu kolejowym na świecie. To najlepsze miejsce, aby kogoś ukryć.

Roześmiał się głośno. Teraz już mógł się śmiać. Był podekscytowany. Obłażące ściany, koślawe łóżko, cieknąca woda i odrapane blaty go podniecały. Był panem sytuacji. Zorganizował wszystko, aby zdobyć pieniądze. I zamknie te oczy na zawsze. Nie będą go już prześladować.

Do jedenastej trzydzieści w środę rano brakowało czterdziestu ośmiu godzin. Wówczas wsiądzie do samolotu odlatującego do Arizony, gdzie nikt go nie zna. W Carley nie czuł się zbyt bezpiecznie. Ale tam, z pieniędzmi… wolny od widoku tych oczu… A jeśli Sharon go kocha, zabierze ją ze sobą.

Przeniósł walizkę obok łóżka polowego i ostrożnie ułożył na podłodze. Otworzył, wyjął mały kasetowy magnetofon i aparat fotograficzny. Włożył je do lewej kieszeni brązowego płaszcza. Nóż myśliwski i rewolwer powędrowały do prawej. Głębokie, sztywne kieszenie nie zdradzały żadnych wypukłości.

Podniósł torby z zakupami i wyłożył ich zawartość na łóżko. Płaszcz, chustkę, sznurek, taśmę i rolki bandaży upchnął do żeglarskiego worka. Sięgnął po starannie zrolowane, duże fotografie. Rozłożył je, wygładził i rozprostował załamania. Chwilę przyglądał się zdjęciom z zamyślonym uśmiechem.

Pierwsze trzy zawiesił na ścianie nad łóżkiem, a czwarte ponownie wolno zwinął.

Jeszcze nie, zdecydował.

Czas mijał. Zgasił światło, po czym ostrożnie uchylił drzwi. Nastawił ucha, ale w pobliżu wyjścia panowała cisza. Wyśliznąwszy się na zewnątrz, bezszelestnie zszedł po metalowych stopniach i mijając dudniący generator, szumiące wentylatory i rozdziawioną paszczę tunelu, pośpieszył na górę rampą wokół torów i schodami na dolny poziom stacji Grand Central. Tam wmieszał się w strumień idących ludzi – krępy mężczyzna pod czterdziestkę, o wypukłej klatce piersiowej, sztywnej sylwetce i nalanej, spierzchniętej twarzy z wydatnymi kośćmi policzkowymi, wąskimi ustami, ciężkimi powiekami i wyblakłymi oczami.

Z biletem w ręku ruszył do przejścia na górny poziom, skąd odjeżdżał pociąg do Carley w stanie Connecticut.

Загрузка...