CHICAGO
Nigdy w życiu Nick nie była tak szczęśliwa. No, może tylko wtedy, gdy podczas podniosłej uroczystości otrzymała doktorat z filozofii, ale wtedy poczuła raczej ogromną ulgę niż prawdziwe, niczym niezmącone szczęście. Przyczynił się do tego jej narzeczony, John Kennedy Rothman, senator z Illinois.
– Nie jestem spokrewniony z prezydentem Kennedym – powiedział na powitanie skromnej wolontariuszce, przyjmując ją przed trzema laty do pracy przy swojej kampanii wyborczej. Było to wtedy, zanim jego żona, Cleo Rothman, uciekła z jednym z jego doradców, Todem Gambolem.
Ponieważ wszyscy wiedzieli, jak bardzo kochał swoją żonę, jako porzucony mąż wzbudził ogromne współczucie, co przysporzyło mu wielu głosów poparcia i wygrał stosunkiem głosów 58 do 42 procent. Został ponownie wybrany, pokonał swojego przeciwnika, który uchodził za liberała w polityce podatkowej stanu Illinois i kraju, chociaż to nie była do końca prawda. Tak naprawdę obezwładniający urok Johna i jego umiejętność przekonania każdego, że czegokolwiek spróbuje, będzie w tym doskonały, ostatecznie zdecydowały o jego zwycięstwie.
A teraz ona miała go poślubić. Upajała się tą myślą. Było między nimi prawie dwadzieścia lat różnicy, ale nie przeszkadzało jej to. Nie miała rodziców, którzy mogliby nie akceptować jej decyzji, a jedynie dwóch młodszych braci; obaj byli pilotami wojskowymi stacjonującymi w Europie.
Wiedziała wszystko o prowadzeniu kampanii wyborczej, wiedziała, jak to jest żyć na świeczniku. Media jeszcze jej nie wytropiły i modliła się, żeby przynajmniej nie nastąpiło to, zanim się pobiorą. Po ślubie będzie mogła po prostu kroczyć za nim, uśmiechając się i pozdrawiając wyborców.
Była ciemna noc, wiatr smagał ją po twarzy i rozwiewał włosy. W końcu to było Chicago. Kiedy idzie się ulicą pośród strzelistych wieżowców, wręcz płynie się między nimi i wiatr wieje znad jeziora Michigan, czuje się taki nagły przypływ chłodu, który sprawia, że szczękają zęby i brzęczą kości. Pochyliła głowę i szła dalej. Dlaczego nie wzięła taksówki? Nie, to bez sensu. Kiedy dotrze do domu, usiądzie na podłodze przed swoim niewielkim kominkiem, wyciągnie się na grubym chodniku, który jej mama utkała osiem lat temu, i zacznie czytać wypracowania napisane przez jej studentów.
Rozejrzała się – wokół nie było żywego ducha. Weszła na ulicę. Później wszystko potoczyło się tak szybko, że nie była pewna, co właściwie działo się do czasu, jak bezpiecznie dotarła do domu. Wielki czarny samochód zamiatał ulicę, miał wyłączone światła i jechał prosto na nią. Zauważyła, że nie zwalnia i nie zjeżdża z drogi. Przeciwnie, dalej jechał prosto na nią i wyraźnie zamierzał w nią uderzyć.
Odskoczyła gwałtownie w bok. Uderzyła w hydrant i z łoskotem upadła na bok. Czuła gorące powietrze, wdychała kwaśną woń opon przejeżdżającego obok samochodu. Leżała tak, zastanawiając się, dlaczego nikogo nie ma w pobliżu, a ból przenikał jej biodro. Nikt nie był na tyle głupi, by w taką pogodę wychodzić z domu. Boże, czy ten samochód wróci?
Wstała i próbowała biec, ale była w stanie jedynie kuśtykać przez ulicę. W bocznej uliczce obok swojego mieszkania dostrzegła włóczęgę. Musiał widzieć całe zajście.
– Wariat! – powiedział mężczyzna, podnosząc do ust butelkę i pociągając solidny łyk.
Szarpała się z zamkiem w drzwiach wejściowych do swojego bloku, w końcu udało jej się je otworzyć i wpadła do holu tak przerażona, że zamarła na chwilę, opierając się o ścianę i ciężko oddychając. Stała tam jej sąsiadka, pani Kranz. Starsza pani, wdowa po strażaku z Chicago, pomogła jej dojść do mieszkania, podała aspirynę i posadziła przed kominkiem, w którym rozpaliła ogień.
– Co się stało, moja droga?
Dobry Boże, nie była w stanie mówić ani przełknąć śliny.
– Ktoś… ktoś próbował mnie przejechać – wykrztusiła w końcu.
Pani Kranz poklepała ją po ramieniu.
– Ale nic ci nie jest, prawda?
Nick skinęła głową, bo dalej nie mogła mówić.
– Pijany kierowca? Tak? Nick potrząsnęła głową.
– Nie wiem. Nie jestem pewna.
Pijany? Czuła w kościach, że ten ktoś chciał zrobić jej krzywdę. Może nawet zabić. Nieprawdopodobne? Raczej nie, ale to nie zmieniało tego, jak się czuła. Pijany? Może i był pijany. Szlag by to trafił.
Podziękowała pani Kranz, zapomniała o pracach, które miała sprawdzać, i położyła się spać. Dygotała pod kołdrą, przemarznięta do szpiku kości.
Kiedy w końcu zasnęła, we śnie zobaczyła wielki czarny samochód, potem następny i kolejny, ze wszystkich stron otaczały ją czarne samochody. Widziała kierowców wszystkich, każdy z nich miał kominiarkę naciągniętą na twarz i obłęd w oczach, jednak nie rozpoznawała żadnego z nich. Było ich tylu, że nie wiedziała, gdzie ma patrzeć. Kręciła się w kółko, otoczona przez jadące w jej kierunku samochody. Obudziła się zlana potem, krzycząc i ciężko oddychając. Zerwała się gwałtownie i usiadła na łóżku. Siedząc tak pośród ciemności, ciągle widziała te oczy błyskające zimnym światłem szaleństwa, i pomyślała, że wydają jej się jakby znajome. Kiedy udało jej się trochę uspokoić, wstała z łóżka, poszła do łazienki i pochylając się nad umywalką, napiła się wody z kranu. Nie, to wszystko było bez sensu. Komu zależałoby na tym, by ją skrzywdzić? Przecież nie miała żadnych wrogów, może z wyjątkiem jednego sędziwego profesora na uniwersytecie, który uważał, że kobiety nie znają się na historii średniowiecznej, a już na pewno nie powinny jej uczyć. Biodro bolało ją tak bardzo, że każdy krok przyprawiał ją o jęk. Wzięła trzy aspiryny i powlokła się z powrotem do łóżka.
Udało jej się zdrzemnąć godzinę, potem obudziła się półprzytomna z bólu. Wzięła więcej aspiryny i z przerażeniem popatrzyła na swoje odbicie w łazienkowym lustrze. Była blada, wyglądała na chorą, jakby była ofiarą poważnego wypadku. Pijany kierowca, powiedziała głośno do swojego odbicia w lustrze. To musiał być pijany kierowca. Zdjęła piżamę, popatrzyła na ogromny, krwisty siniak na prawym biodrze i marząc o czymś silniejszym niż aspiryna, weszła pod prysznic. Dziesięć minut później czuła się już trochę lepiej. To musiał być pijany kierowca, nie stary profesor i nie szalony małolat, który chciał ją przestraszyć. Nie, to na pewno był pijany kierowca, przypadkowy pijany kierowca. Te oczy, ten obłęd, to tylko zły sen. Urojenie.
Nie złoży doniesienia na policji. Nie widziała nawet tablic rejestracyjnych samochodu. Co mogłaby zrobić policja? Powiedziała o wszystkim Johnowi, a on przytulił ją mocno, głaszcząc po włosach. Powiedział dokładnie to, co pani Kranz.
– To musiał być jakiś pijany wariat. Już dobrze, Nicola, teraz jesteś bezpieczna.
Od tamtej nocy nie sypiała dobrze, aż do swojej pierwszej nocy w schronisku dla bezdomnych w San Francisco, kiedy leżała zawinięta w koc na twardym, wąskim rozkładanym łóżku.
SAN FRANCISCO
W środowy wieczór, po całym dniu niekończących się przesłuchań, bez powodzenia szukając jakiegoś związku pomiędzy zamordowaniem działacza gejowskiego, starej kobiety i swojego brata, Dane doszedł do wniosku, że zabierze Nick na stypę. Była z nim przez większość dnia, głównie dlatego, że jej nie ufał i nie chciał zostawiać samej w hotelu. Nie była uciążliwym towarzyszem, mówiła bardzo niewiele, a na obiad, na który zatrzymali się w knajpie przy Ghiradelli Square, zamówiła frytki.
Zanim jednak zabierze ją na stypę, musieli wstąpić do domu towarowego Macy przy Union Square i kupić jej czarną sukienkę. Mogłaby ją włożyć dziś i w piątek na pogrzeb. Potrzebowała też czarnych butów. Żadne z nich nie miało ochoty na zakupy, ale mus to mus.
Według miejscowej tradycji stypa odbywała się przed pogrzebem. Zwykle była gwarna i hałaśliwa, pełna gromkiego śmiechu, z mnóstwem jedzenia i morzem alkoholu. Można było na niej usłyszeć wiele mrożących krew w żyłach historii o zmarłym. Ta stypa nie należała jednak do tradycyjnych. Byli tu praktycznie sami posępni, ubrani na czarno mężczyźni, których Dane nie był w stanie zliczyć, i tylko dwie kobiety: panna Jones i Eloise DeMarks, jego siostra. Obie ubrane były w proste, czarne sukienki, obie były blade.
Ksiądz Binney powitał ich stłumionym szeptem, i nie omieszkał poinformować, że przybyli nawet arcybiskup Lugano i biskup Koshlap. Dane'owi było to obojętne, ale najwidoczniej ksiądz Binney uważał, że dla Michaela to wielki zaszczyt. Niech i tak będzie.
Eloise, wysoka i chuda, z ustami pomalowanymi jaskrawą szminką, o zbyt bladej twarzy, miała ciemne włosy i ciemne oczy, jak jej bracia. Była cicha i przygarbiona, zupełnie jak ich matka, zanim definitywnie odeszła od ich uganiającego się za innymi kobietami ojca. Dane zastanawiał się, czy ojciec wiedział, że jeden z jego synów nie żyje. Nie mogli go znaleźć. Matka zmarła wskutek ataku wyrostka robaczkowego podczas safari w zachodniej Afryce. Od tamtej pory nie mieli od ojca żadnych wieści.
Dane nie chciał znowu oglądać ciała brata. To było ponad jego siły. Nie mogąc znaleźć sobie miejsca, czekał z tyłu kaplicy, marząc, aby już było po wszystkim.
Jego brat nie żył. Na chwilę zdołał o tym zapomnieć, ale wspomnienia wróciły. Brutalna ostateczność i nieodwracalność tej sytuacji, świadomość, że nigdy już go nie zobaczy. Michael nigdy już do niego nie zadzwoni, nie napisze e – maila, nie opowie kolejnego głupiego dowcipu o księdzu, rabbim i pastorze…
Jak można poradzić sobie z takim bólem?
Nick stała za nim. Podniosła jego dłoń i pogładziła zaciśniętą pięść. Jej dłoń była szorstka, ale ciepła.
– To wszystko na cześć księdza Michaela Josepha, oni to robią, by uczcić jego pamięć, ale to takie przykre, prawda?
Dane nie był w stanie wykrztusić ani słowa, tylko skinął głową. Czuł, jak jej palce głaszczą jego rękę, przynosząc mu ulgę.
– Chcę go po raz ostatni zobaczyć – powiedziała Nick. Dane nic nie powiedział, nie patrzył na nią, aż wróciła i stanęła obok niego.
– Wygląda pięknie i spoczywa w pokoju. Tam jest tylko jego ciało, nie dusza. Wierzę, że niebo istnieje, a ksiądz Michael Joseph był tak dobrym człowiekiem, że na pewno tam trafił i teraz patrzy na nas z góry i jest szczęśliwy, że jest pan tutaj, bezpieczny. Wie, jak bardzo pan go kocha, nie mam co do tego wątpliwości. I wie, jak bardzo pan teraz cierpi. Tak bardzo mi przykro.
Nie wiedział, co powiedzieć. Uścisnął jej dłoń.
– Zaledwie trzy tygodnie temu, podczas świąt Bożego Narodzenia, to było tak niedawno… Razem z Michaelem pojechaliśmy do San Jose odwiedzić naszą siostrę. Michael podarował mi piłkę z autografem Jerry'ego Rice'a. Leży na moim kominku. Teraz Jerry gra już w drużynie Oakland Raider. Michael chciał mi zrobić kawał. Jerry w barwach Oakland Raider. Od tamtej pory go nie widziałem.
– A co pan podarował bratu na Gwiazdkę?
– Dałem mu frisbee. Powiedziałem, że chcę zobaczyć, jak jego sutanna powiewa, kiedy się za nim ugania. Podarowałem mu też książkę „Rękopisy znad Morza Martwego”, ta tematyka zawsze interesowała Michaela.
Dane zamilkł i zastanawiał się, co stanie się z rzeczami Michaela. Musi zapytać o to księdza Binneya. Chciał obejrzeć książkę, którą dotykał i czytał Michael, i jeszcze raz spojrzeć na dedykację na okładce. Napisał coś mądrego, ale dokładnie nie pamiętał, co to było.
Michael powinien dożyć co najmniej osiemdziesiątki. Może zostałby arcybiskupem, jak Lugano, czcigodny staruszek z burzą białych jak śnieg włosów. Ale teraz nie żył, bo jakiś wariat postanowił go zabić. Z sobie tylko znanego powodu.
Dane stał oparty plecami o ścianę plebanii, patrzył na Nick, która stała obok niego i w milczeniu trzymała go za rękę. Wyglądało na to, że przyszli wszyscy księża z San Francisco, po kolei podchodzili do Dane'a i każdy mówił coś miłego, i że to był szok, jak bardzo jest podobny do Michaela.
Przez ten cały czas Dane zastanawiał się, jak uda im się złapać mężczyznę, który zabił jego brata i pozostałe osoby. Prawdę mówiąc, na razie szanse na to były nikłe, dotąd nie wpadli na żaden ślad, chociaż komendant Kreider powiedział mediom, że przeszukają każdą uliczkę, i brzmiało to bardzo wiarygodnie. Delion mruknął, że to taki policyjny bełkot i żeby nie dawał się nabrać.
Podszedł do niego Delion, skinął głową Nick i stanął obok Dane'a. Cała trójka była ubrana na czarno i wyglądali prawie jak księża.
– Tak się zastanawiałem: trzy morderstwa w San Francisco i nikt nie może dopatrzeć się żadnego związku pomiędzy ofiarami – powiedział Dane do Deliona.
– No niestety. Ale to nie znaczy, że nie ma między nimi powiązania. Musimy je tylko znaleźć.
Dane spojrzał w stronę trumny brata, otoczonej płonącymi świecami.
– To wygląda na precyzyjnie zaplanowaną akcję. Żadnych błędów. To mnie zastanawia. Myśli pan, że ten mężczyzna wcześniej zabijał?
– To znaczy, czy zrobił coś takiego w innym mieście? – zapytał Delion, marszcząc brwi.
– Tak.
– Seryjny morderca? Przyjeżdża do miasta i przypadkowo wybiera ofiary, po czym przenosi się w inne miejsce?
– Nie, niezupełnie tak – powiedział Dane. – Zaplanował zabójstwo mojego brata, nie mam co do tego wątpliwości, może nawet zanim zabił staruszkę i działacza gejowskiego. Może oni byli przypadkowymi ofiarami. A pani jak myśli? – zwrócił się do Nick.
Otworzyła szeroko oczy; wyglądała na zaskoczoną, że pytał ją o zdanie.
– Jeżeli to prawda, to ksiądz Michael Joseph musiał być w centrum zainteresowania, prawda? Może chodzi o to, że facet powiedział mu, co zrobił, rzucił mu wyzwanie i czekał, jak zareaguje. Może prowadził jakąś grę i dlatego wybrał księdza Michaela Josepha, jeszcze zanim zrobił te wszystkie okropne rzeczy. Nie wiem. Mówił pan o tym wcześniej, dużo o tym myślałam i wydaje mi się, że ma pan rację.
– I nadal tak uważam. Że chodziło mu o księdza. Taki miał plan. Mój brat czy jakikolwiek inny ksiądz. Wybór padł akurat na Michaela – powiedział Dane.
– Więc facet pewnego dnia postanawia: zamorduję księdza, ale najpierw zabiję kilka innych osób i wyznam to księdzu na spowiedzi. Będę patrzył, jak ten się skręca, bo obowiązuje go tajemnica spowiedzi. Uważacie, że nasz podejrzany jest aż tak odrażający? – zastanawiał się Delion.
Dane zauważył, że Delion skierował to pytanie także do Nick. Wyglądała na skupioną, jakby intensywnie myślała. Nie wiedział dlaczego, ale podobało mu się to.
– Może właśnie tak było – powiedział Dane.
– Jezu, Dane, teraz będziemy musieli poszukać innych morderstw, w których ofiarami byli księża.
– No nie wiem. To brzmi mało prawdopodobnie – powiedziała wolno Nick, unosząc brew.
Nikt nic więcej nie powiedział. Dane patrzył, jak arcybiskup Lugano stoi nad jego bratem, modląc się. Potem przeżegnał się i kończąc rytuał, pochylił się i ucałował Michaela w czoło.
Dane poczuł, jak łzy zasnuwają mu oczy. Skinął głową do Deliona i gwałtownie odwrócił się, a Nick nadal trzymała go za rękę.
– Po prostu dłużej już nie wytrzymam – powiedział, a ona zrozumiała.
Przeszli obok zastępów czarnych zgarbionych księży i razem opuścili kaplicę.
CHICAGO
Oczy Nick były szeroko otwarte, wiedziała, że były otwarte, ale nic nie widziała. Była w jakimś pomieszczeniu, ciemnym, prawie czarnym. Mogła niemal poczuć gęstość tej ciemności, ciężar, z jakim ścieliła się wokół niej, bez najmniejszego śladu światła. Leżała na plecach, patrząc w sufit, którego i tak nie mogła zobaczyć, zastanawiała się, co właściwie się stało, i miała nadzieję, że nie umarła.
W Listach czuła kwaśny posmak i miała ochotę je zacisnąć, wiedziała, że nie może tego zrobić, bo się udusi. Ale przynajmniej żyła.
Miała coś w ustach, coś leżało na tylnej ścianie jej gardła. Teraz sobie przypomniała.
Był piękny grudniowy wieczór, kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia, niezbyt zimny, prawie bezwietrzny, a śnieg nie padał przez ostatnie trzy dni. Wspaniała okazja, doskonale zaplanowana, tak naturalnie, wszystko zorganizował osobisty asystent Johna. Kolacja urodzinowa Albii miała odbyć się we wspaniałym apartamencie Johna przy Rushton Avenue z widokiem na jezioro Michigan. To nie było przyjęcie tylko dla ich trojga. Miał być tam też Elliott Benson, facet, którego nie lubiła i któremu nie ufała. Był bogaty i czarujący, ponoć był przyjacielem Johna i znali się od czasów studenckich. Ale za każdym razem, kiedy musiała spędzić z nim czas, potem miała ochotę natychmiast iść do domu i wykąpać się. Tak naprawdę miała ochotę spędzić ten wieczór tylko w towarzystwie Johna i Albii, bez doradców i innych ważnych ludzi, którzy pomagali lub potencjalnie mogli pomóc Johnowi w karierze. No ale Albia chciała, żeby on tu był.
Albia była starszą siostrą Johna, wytworną, elokwentną kobietą, właścicielką dobrze prosperującej sieci butików z odzieżą męską. Albia była jedyną rodziną Johna, kiedy ich matka umarła, John miał zaledwie szesnaście lat, a Albia dwadzieścia trzy. Właśnie kończyła pięćdziesiąt pięć lat, ale wyglądała na co najmniej dziesięć lat młodszą. Wyszła za mąż, kiedy przekroczyła trzydziestkę, zaledwie rok później owdowiała. Albia była powściągliwa, pełna rezerwy wobec wszystkich pomocników w kampanii wyborczej, ale odkąd John zaczął spotykać się z Nick, stała się znacznie bardziej otwarta. Nick czuła się z nią bardzo związana, Albia wręcz stała się jej powierniczką.
Dzisiejszy wieczór był tak ekscytujący; suto zastawiony stół, cudowna brylantowa bransoletka na nadgarstku Albii, którą John dał w prezencie siostrze, błyszcząca w łagodnym świetle świec płonących na stole. Elliott Benson uwodził i czarował Albię, prawił jej komplementy i podarował jej brylantowe kolczyki, które śmiało mogły rywalizować z bransoletką od Johna. Miała je w uszach, były piękne. Elliott wyraźnie próbował przebić Johna, to było oczywiste, przynajmniej dla Nick. Dlaczego właściwie Albia chciała, żeby przyszedł?
Nick podarowała Albii jedwabną apaszkę z nadrukiem obrazu Picassa, którą kupiła w Barcelonie. Albia, zachwycona śliczną apaszką, powiedziała:
– Pamiętam, że mama miała apaszkę bardzo podobną do tej. Uwielbiała ją nosić…
Jej głos nagle załamał się niczym osuwający się klif. Nick, zadowolona, że jej prezent sprawił radość Albii i że apaszka przypomniała jej o matce, powiedziała:
– John, nigdy nie wspominałeś o swojej matce.
Zaniepokojony John spojrzał na siostrę. Nieznacznie potrząsnęła głową, jakby w geście przeprosin, i dalej wpatrywała się w swój talerz.
– No właśnie, John – wtrącił Elliott. – Nigdy nie spotkałem twojej matki. Czy ona nie umarła wiele lat temu?
– To prawda – powiedział oschle John. – Nicolo, wiedziałaś o tym, prawda? Zginęła w wypadku samochodowym wiele lat temu. Rzadko o tym mówimy.
– Wypadek samochodowy? – zdziwiła się Nick. – Och, nie wiedziałam. Tak mi przykro. To musiał być szok dla was obojga.
– Ale nie dla naszego ojca – powiedział John.
Elliott chciał coś powiedzieć, ale w zamyśleniu przeżuwając cielęcą eskalopkę, zagapił się na jeden z obrazów wiszących na ścianie jadalni.
– To był dla nas bardzo ciężki czas. Podasz mi fasolkę, Nicolo? – poprosiła Albia.
Elliott opowiadał historie z czasów studenckich. Wszystkie dotyczyły dziewczyn, które obaj chcieli zdobyć. Jego opowieści były zabawne, urocze, wiele razy wychodził w nich na głupka.
– Na przykład weźmy taką Melissę – mówił Elliott. – Albo nie, nie rozmawiajmy dziś o niej. Wybacz, John. Lepiej wznieśmy toast: Za Albię, najpiękniejszą damę w Chicago!
Kiedy pił ten toast, patrzył na Nick, a ona miała ochotę dać mu w twarz za ten wazeliniarski wyraz na jego przystojnej twarzy.
Podczas deseru złożonego z creme brulee Nick poczuła nagły skurcz żołądka, potem kolejny, silniejszy i bardziej bolesny. Musiała opuścić towarzystwo i pobiec do łazienki. Tam zwymiotowała, po czym poczuła się tak źle, tak beznadziejnie, że miała ochotę zwinąć się w kłębek i umrzeć.
Ból był koszmarny, jej wnętrzności skręcały się nieznośnie. Wreszcie, dręczona drgawkami, trzęsąc się i wijąc z bólu, zwymiotowała. Pamiętała tylko, że wisiała nad sedesem, a bezradni Elliott, John i Albia stali wokół niej. W końcu Albia zarządziła:
– Myślę, że powinniśmy wezwać pogotowie, John. Z nią jest naprawdę niedobrze. Elliott, idź na dół i czekaj na karetkę. No dalej, pospieszcie się!
I tak oto znalazła się na szpitalnym łóżku. Zrobili jej płukanie żołądka. Pamiętała, jak pielęgniarka jej o tym mówiła, zanim zasnęła po zabiegu, dziękując za ulgę, jaką jej przynieśli. Wreszcie w jej wnętrznościach zapanował spokój. Czuła pustkę w żołądku, jakby bardzo dokładnie wyskrobano z niego wszystko do cna i skurczył się do minimalnych rozmiarów. Bolał, ale to był tępy ból, jakby od bardzo dawna nic nie jadła. Przypomniała sobie, jak po płukaniu żołądka leżała na szpitalnym łóżku i czuła się, jakby dotkliwie pobita kijem bejsbolowym. Ciągle jeszcze w błogim półśnie pod wpływem narkozy, oczami wyobraźni widziała te wszystkie pary szalonych oczu patrzących na nią zza kominiarek, czuła zapach spalin wielkiego czarnego samochodu, który niemal zrównał ją z ziemią.
Było bardzo ciemno. Odwróciła lekko głowę i zobaczyła migające czerwone światło. Co to było? Usłyszała jakiś szmer, jakby ruch. Ktoś tu był, bardzo blisko niej. Wstrzymała oddech.
Ledwie mogąc mówić z powodu rurki tkwiącej w gardle, wyszeptała:
– Kto tu jest?
To był mężczyzna, wiedziała to na pewno. Jego oddech był bardzo blisko, za blisko.
– To ja.
Dzięki Bogu, to był John. Dlaczego przez chwilę pomyślała, że to Elliott Benson? Czemu miałby tu być? Mimo woli wybuchnęła płaczem. Pogłaskał ją po ramieniu.
– Już dobrze, Nicolo. Teraz już nic ci nie grozi, tylko przestań płakać.
Ale nie mogła. John nacisnął dzwonek przywołujący personel szpitalny. Po chwili drzwi otworzyły się, wypełniając salę światłem z korytarza. Ktoś zapalił górne światło.
– Coś się stało, panie senatorze?
– Zaczęła płakać i jeżeli ktoś nie wyjmie jej tej rury z gardła, udusi się.
– Tak, skoro już się obudziła, można ją wyjąć. – Pielęgniarka pochyliła się nad Nicolą. – To nie jest zbyt przyjemne, prawda? Teraz będzie jeszcze nieprzyjemniej, ale to potrwa tylko chwilę.
Po wyjęciu rurki poczuła palący ból w gardle.
– Gardło może panią boleć przez kilka dni, ale po tym, co się stało, to normalne – powiedziała pielęgniarka, po czym papierową chusteczką wytarła oczy i twarz Nicoli. – Teraz już wszystko będzie dobrze, obiecuję.
W końcu udało jej się opanować łzy. Oddech uspokoił się, serce zaczęło bić wolniej.
– Co się stało? – zapytała.
– Prawdopodobnie to było zatrucie pokarmowe – odparł John. – Musiałaś zjeść coś nieświeżego, ale w porę odwieźliśmy cię na pogotowie.
– A ty i Albia? Jak wy się czujecie?
– Z nami wszystko w porządku, z Elliottem też.
– Wygląda na to – powiedziała pielęgniarka, badając tętno Nicoli – że tylko pani zjadła coś nieświeżego. – Odłożyła jej rękę z powrotem pod kołdrę. – Senator twierdzi, że to mógł być malinowy sos vinegrette. Teraz musi pani odpoczywać. Senator Rothman wszystkiego przypilnuje.
Zastanawiała się, dlaczego John, Albia i Elliott nie zatruli się jedzeniem.
John ucałował ją w czoło, nie w usta, ale nie miała o to do niego pretensji. Marzyła tylko o tym, żeby pozbyć się tego nieznośnego bólu, ale czuła się tak słaba, że nie mogła wykrztusić ani słowa i przymknęła oczy.
Słyszała, jak John rozmawia z pielęgniarką.
– Rano przyjdę porozmawiać z lekarzem i zapytać, czy można ją zabrać ze szpitala. A, nie, jutro nie mogę, mam spotkanie z burmistrzem. Przyślę kogoś z moich ludzi, aby wszystkiego dopilnował.
Rozmowę kontynuowali przyciszonymi głosami na korytarzu. Światło zostało zgaszone, a drzwi zamknięte.
Znowu została w ciemności. Tym razem jednak była sama, całkiem sama w dusznej szpitalnej sali, nic nie zakłócało jej spokoju, nic oprócz jednej dręczącej ją myśli: zatrucie pokarmowe malinowym sosem vinegrette? To absurd. Przecież zjadła tak niewiele, nie była w stanie niczego przełknąć, podekscytowana urodzinami Albii, prezentem, który jej podarowała. Tak rozpaczliwie pragnęła, aby Albia była jej przyjaciółką, by ją zaakceptowała. Zasypiając, zastanawiała się, co by było, gdyby zjadła więcej. Pewnie by umarła.
Wcześniej już raz zatruła się jedzeniem – kiedy była na polowaniu z ojcem i zjadła nieświeże mięso. Wtedy jednak czuła się zupełnie inaczej.
Następnego ranka lekarze nie potrafili jednoznacznie stwierdzić, co jej zaszkodziło. Pobrali jej próbki krwi i zawartości żołądka, zrobili szczegółowe badania, zbadali też senatora i jego siostrę, ale niczego nie znaleźli.
Niestety, gosposia Johna, pani Beasley, zdążyła wyrzucić resztki jedzenia i umyć wszystkie naczynia. A więc wszystkie możliwości zostały wyczerpane. W końcu Nicola została wypisana do domu.
Nieomal umarła. Po raz drugi w ciągu ostatnich dziesięciu dni.
SAN FRANCISCO
Nick dotykała palcami gardła, przypominając sobie, jak bardzo bolało ją przez dobre dwa dni po wyjściu ze szpitala w Chicago. Przewróciwszy się na drugi bok, zobaczyła zarys sylwetki Dane'a leżącego na wąskiej, o wiele za krótkiej sofie, zaledwie kilka metrów od niej. Westchnęła i wreszcie zasnęła w łóżku w hotelu Bennington. Bała się, przerażała ją wizja tych szalonych, mrocznych oczu świecących pośród ciemności tuż ponad jej głową, krążących nad nią, nieosiągalnych. Modliła się, aby nigdy więcej nie nawiedzały jej żadne koszmary.
Dane, nie budząc się, przeciągnął się na sofie. Kiedy obudził się o siódmej rano, zobaczył Nick Jones ubraną w niebieskie dżinsy i białą koszulę, które jej kupił, przechadzającą się boso po pokoju. Uświadomił sobie, że spał niezwykle twardo, co było o tyle dziwne, że ta cholerna sofa była za krótka i twarda jak podłoga. Telewizor był włączony, kolorowe refleksy odbijały się w lustrze toaletki, ale dźwięk był wyłączony.
Dobrze, że pan już wstał. Odkąd pamiętał, zawsze kiedy się obudził, natychmiast był gotowy do działania. Nie inaczej było i teraz.
– Coś się stało?
Głęboko odetchnęła, wyciągając ręce przed siebie. Podeszła bliżej do niego, mówiąc:
– Już wiem, co się dzieje. Wiem.