Stała u podnóża schodów paskudnego budynku głównego komisariatu policji na Bryant Street.
Był piękny wtorkowy poranek, cudownie słoneczny i rześki, właściwie typowy zimowy dzień w San Francisco. Powietrze było tak czyste i ostre, że uniemożliwiało oddychanie pełną piersią.
Była tu zaledwie od dwóch tygodni, i każdy dzień był taki sam. Ale ten ranek, niewiarygodnie rześki, słoneczny ranek, był dla niej nawet przyjemny. Powoli zmierzała po schodach w górę, po drodze mijając tłumy spieszących się dokądś ludzi. Nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.
Była przerażona, naprawdę przerażona. Nie chciała tu być, ale nie miała wyjścia. Przez jakieś dwie minuty próbowała przekonać samą siebie, że nie ma nic wspólnego ze śmiercią księdza Michaela Josepha, ale niewiele to pomagało.
Musiała się pospieszyć.
Przeszła przez wykrywacz metalu, przemierzyła zatłoczony korytarz i wjechała windą na czwarte piętro. Wcześniej tylko raz była na policji – kiedy pierwszy raz przyjechała do San Francisco. Miała chwilę słabości i pomyślała, że mogłaby jakby nigdy nic wejść i zwierzyć się komuś, opowiedzieć, co się stało, i być może ktoś mógłby jej pomóc. Ale szybko zdała sobie sprawę, że raczej tak nie będzie. Więc wyszła. Wtedy za pierwszym razem nie zauważyła serii czarno – białych zdjęć, które wisiały na ścianie; wiele z nich zostało zrobionych jeszcze przed trzęsieniem ziemi. Weszła do małej recepcji prowadzącej do wydziału zabójstw. Za wysokim kontuarem nikogo nie było. Zatrzymała się na chwilę, po czym przestąpiła próg. Widziała wiele wydziałów zabójstw w telewizji i ten wyglądał dokładnie tak samo, tylko był mniejszy. Miał jakieś dwanaście metrów kwadratowych, odrapane jasne dębowe biurka połączone po dwa, przy każdym stało ciężkie, stare krzesło. Na każdym biurku stał komputer, sterty rozrzuconych papierów, folderów, książek, telefon, a wszystko razem wyglądało jak góra śmieci. Zdziwiło ją, że było tu dość spokojnie, nikt nie przeklinał, nie krzyczał. Tylko jednostajny cichy szmer kilkunastu jednocześnie prowadzonych rozmów. Po jednej stronie głównego holu były dwa małe pokoje przesłuchań. Nie miały okien i wyglądały jak dźwiękoszczelne trumny. Z jednego z pokoi usłyszała podniesione głosy.
W pomieszczeniu było na oko ośmiu mężczyzn w garniturach; siedzieli przy biurkach lub stali nad nimi, rozmawiali przez telefony, pracowali na komputerach. Nie było tu żadnej kobiety.
Parę innych osób kręciło się po pomieszczeniu, jedni przeglądali jakieś dokumenty, inni przyglądali się swoim dłoniom, niektórzy wyglądali na bardzo zmartwionych. Zastanawiała się, czy byli to adwokaci, czy może przestępcy, a może jedni i drudzy. Młody chłopak o fioletowych włosach i spodniach opuszczonych tak nisko, że widać mu było pępek, spacerował wokół jednego z pokoi przesłuchań, mrugając i cmokając do niej. Musiał być bardzo zdesperowany, pomyślała, pochylając głowę, kiedy przechodziła obok niego.
Nikt poza nim nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Zastanawiała się, czy ktokolwiek zechce poświęcić swój czas, by jej wysłuchać. Wszyscy wyglądali na udręczonych, zbyt zajętych, by…
– Mogę pani w czymś pomóc? – zapytała policjantka w mundurze. Na jej twarzy nie było śladu uśmiechu. Z drugiej strony, przecież to był wydział zabójstw, mało wesołe miejsce.
– Chciałabym porozmawiać z detektywem, który prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa księdza Michaela Josepha.
Kobieta z dezaprobatą uniosła ciemne brwi.
– Tu, w San Francisco, nie nazywamy ich detektywami, ale inspektorami.
– Nie wiedziałam. Dziękuję za informację. Czy w takim razie mogę widzieć się z inspektorem? Naprawdę, to bardzo ważne, nie zabiorę mu dużo czasu.
Policjantka zlustrowała ją i ten widok raczej nie zrobił na niej dobrego wrażenia. W końcu powiedziała:
– Dobrze, sprawdzę, czy inspektor Delion jest u siebie, i zaprowadzę panią do niego.
Naprzeciwko biurka inspektora Deliona siedział jakiś mężczyzna, był odwrócony tyłem do niej. Zarys jego ramion i kolor włosów wydawał się jej znajomy. Czyżby był przesłuchiwany w charakterze podejrzanego?
Policjantka zwróciła się do inspektora Deliona:
– Vince, ta pani przyszła w sprawie zabójstwa księdza Michaela Josepha.
– Naprawdę? – Inspektor wyglądał na zmęczonego i zniecierpliwionego, jak wszyscy tutaj. Potem zamilkł, a jego ciemne oczy wpatrywały się w jej twarz. Wiedziała, jak wyglądała. Będzie z niej szydził? Każe jej spadać? Nie, tylko siedział, gapił się na nią i podkręcał wąs. Nic nie mówił, tylko czekał.
– Tak, muszę z panem porozmawiać – odezwała się. Mężczyzna siedzący na krześle tyłem do niej wstał i spojrzał na nią. Wpatrywała się na niego, nie mogąc uwierzyć. Czyżby umarła? Nie było innego wytłumaczenia tej sytuacji. To był on, patrzył na nią. Przecież widziała ślad po kuli na jego czole. A teraz on patrzył na nią.
Krzyknęła i upadła, mdlejąc po raz pierwszy w życiu.
Dane złapał ją, zanim rozbiła sobie głowę o kant znajdującego się tuż za nią biurka. Przestraszony inspektor zerwał się z miejsca.
– W porządku, trzymam ją – powiedział Dane.
– Co u licha się z nią stało? – Delion opadł z powrotem na krzesło, uderzając pięściami o biurko. – Niech to szlag, od samego rana takie rewelacje. Jest dopiero ósma. Zabierzmy ją do biura porucznika, jest na spotkaniu z komendantem Kreiderem, więc jego gabinet jest wolny.
Dane wziął ją na ręce i przeniósł do niewielkiego oszklonego pomieszczenia. Tak jak w pozostałych pomieszczeniach, każdy wolny kąt tutaj był zastawiony starymi, szarymi szafkami na dokumenty, których nie produkowano już od mniej więcej pół wieku. Położył ją na starej zielonej sofie, najohydniejszej, jaką dotąd widział. No, może równie brzydką sofę widział tylko na plebanii w parafii św. Bartłomieja.
– Przyniesie pan trochę wody, Delion?
– Ach, tak, już idę.
Dane przykucnął obok niej. Spojrzał na nią wprawnym okiem gliniarza i dokonał szybkiej oceny sytuacji. Wyglądała na bezdomną: miała na sobie porwane dżinsy, trzy swetry, założone jeden na drugi, wszystkie bardzo zniszczone, nie brudne, ale niemal w strzępach. Nie miała makijażu, ale nic w tym dziwnego. Miała dość długie, lekko kręcone, ciemnoblond włosy związane gumką w kucyk. Nawet pod grubą warstwą swetrów można było łatwo ocenić, że była chuda, blada i miała nie więcej niż dwadzieścia siedem – osiem lat. Nie wiodło się jej w życiu, to było jasne. Wyglądała, jakby długi czas spędziła w zamknięciu bez dostępu słońca albo przebywała w schronisku dla bezdomnych. Nosiła wełnianą czapkę, nawet teraz, kiedy była nieprzytomna, kurczowo ściskała ją w dłoni.
A więc mieli bezdomną kobietę za świadka?
W tej chwili znał tylko jej powierzchowność. Bardziej istotne było to, co miała wewnątrz, jaka była naprawdę. Ale jeśli jej wygląd w jakikolwiek sposób odzwierciedlał to, co się z nią działo, to spotkało ją coś bardzo złego. Prochy? Agresywny mąż? Alkohol?
Dlaczego zemdlała? Z głodu?
– Proszę, woda. Okazuje już jakieś oznaki życia?
– Daj jej chwilę. – Dane delikatnie poklepał ją po policzku, poczekał, potem znowu poklepał.
Kilku inspektorów zajrzało do gabinetu. Delion machnął na nich ręką.
– Nic jej nie będzie, nie wzywajcie karetki.
– Nie stójcie tak nad nią. Ostatnią osobą, którą teraz powinna zobaczyć, jesteś ty, Delion – powiedziała policjantka.
Kobieta zatrzepotała rzęsami; powoli otworzyła oczy, mrugnęła parę razy i spojrzała na pochyloną nad nią twarz Dane'a.
– O, nie – powiedziała ledwie słyszalnym szeptem. Próbowała odsunąć się od niego, przywierając mocno plecami do oparcia sofy – Mój Boże, czy ja umarłam?
– Nie, nie umarła pani. I ja też nie umarłem. Znała pani mojego brata, księdza Michaela Josepha, prawda? – zapytał Dane.
– Pańskiego brata?
– Tak, brata bliźniaka. Wyglądaliśmy identycznie. Nazywam się Dane Carver.
– Więc nie jest pan księdzem?
– Nie – powiedział Delion. Nachylił się nad nią i spojrzał jej prosto w oczy, cofnęła się, jeszcze bardziej przerażona. Cofając się, Delion rzekł: – Nie, wprost przeciwnie.
– Jest pan przestępcą?
– Nie jestem. To takie policyjne poczucie humoru. Proszę napić się wody.
Podtrzymał ją za tył głowy, pomógł jej się podnieść i podał jej do ust plastikowy kubek z wodą. Wypiła łyk, po czym powiedziała:
– Dziękuję, wystarczy.
Delion przysunął sobie krzesło, usiadł na nim i gestem przywołał Dane'a. Ten wziął drugie krzesło i przysunął je do sofy. Delion zaczął:
– Przyszła pani, by nam powiedzieć coś o księdzu Michaelu Josephie? Wie pani coś na temat jego zabójstwa? To pani zadzwoniła w niedzielę po północy i opowiedziała, co widziała?
– Tak – odpowiedziała, nie mogąc oderwać wzroku od brata księdza Michaela Josepha. Podniosła rękę, koniuszkami palców dotykała jego policzka, małego zagłębienia w podbródku. Dane siedział nieruchomo. Opuściła ręce, połykając łzy. Dane zauważył, że jej paznokcie były tak postrzępione jak jej tenisówki, a dłonie spierzchnięte.
– Tak bardzo pan go przypomina – powiedziała. – Znałam go zaledwie dwa tygodnie, zawsze był dla mnie miły i naprawdę przejmował się tym, co mnie spotkało. Był moim przyjacielem. Nie jestem katoliczką, ale to było dla niego bez znaczenia. Byłam w kościele tej nocy, kiedy ten człowiek go zastrzelił.
– Dlaczego natychmiast nie zgłosiła się pani na policję? Mój Boże, kobieto, jest wtorek rano – zirytował się Delion.
– Tak, wiem, przepraszam. Musiałam zadzwonić z budki telefonicznej, dwie ulice od kościoła w końcu znalazłam telefon, który działał. Zadzwoniłam na policję i opowiedziałam telefonistce, co widziałam. Ale nie mogłam powiedzieć nic więcej. Po prostu nie mogłam. A dziś uświadomiłam sobie, że powinnam przyjść i o wszystkim opowiedzieć. Może będę mogła w jakiś sposób pomóc, chociaż wątpię.
– Dlaczego w niedzielę w nocy nie mogła pani powiedzieć nic więcej?
– Byłam taka przerażona.
– Dlaczego?
Nic nie powiedziała, tylko potrząsnęła głową.
– W porządku – powiedział Delion, odpuszczając na chwilę.
– Proszę głęboko oddychać, wziąć się w garść. A teraz proszę opowiedzieć nam po kolei, ze szczegółami, co zdarzyło się w niedzielę w nocy. Wszystko. Może pani to zrobić?
Przytaknęła i zamknęła oczy, by z bólem i strachem przypomnieć sobie szczegóły okrutnej śmierci księdza Michaela Josepha.
Dane patrzył, jak długimi, bladymi palcami mięła starą czapkę z czerwonej wełny. Wpatrując się w nią z pochyloną głową, powiedziała:
– Tak, opowiem wszystko po kolei. Siedziałam w bocznej ławce z przodu kościoła, czekałam, aż ksiądz Michael Joseph skończy spowiadać.
– Więc przyszła pani, kiedy ten człowiek był już w konfesjonale? – zapytał Delion.
– Nie. Rozmawiałam wcześniej z księdzem Michaelem Josephem i poprosił, żebym zaczekała, aż skończy tę spowiedź.
– Czy ktoś jeszcze był wtedy w kościele? – zapytał Dane.
– Nie, tylko my dwoje. Było bardzo ciemno. Po tym, jak zamienił ze mną parę słów, ksiądz Michael Joseph wszedł do konfesjonału.
– Widziała pani mężczyznę, który wszedł do kościoła?
– Tak, widziałam go. Niezbyt dokładnie, ale mogę powiedzieć, że był szczupły, miał gęste, ciemne włosy i był ubrany w ciemny, długi płaszcz. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Widziałam, jak wszedł do konfesjonału.
– Słyszała pani, co mówili?
– Nie, zupełnie nic. Było absolutnie cicho, jak to w nocy w kościele. Minęło sporo czasu, zanim usłyszałam odgłos strzału. Od razu wiedziałam, że to strzał z pistoletu.
– Skąd pani wiedziała, że to pistolet? – zapytał Delion.
– Większość ludzi nie od razu kojarzy odgłos strzału z wystrzałem z broni palnej.
– Często chodziłam na polowania z moim ojcem, kiedy jeszcze żył.
– I co było dalej? – zapytał Dane.
– Chwilę potem mężczyzna wyszedł z konfesjonału. Wydaje mi się, że się uśmiechał, ale nie jestem pewna. W ręku trzymał wielki pistolet.