Rozdział 20

Staruszek leżał na podłodze obok wywróconego wózka inwalidzkiego, cicho jęcząc, z zaschniętą strużką krwi, która spływała po jego policzku na podłogę.

Dane odwrócił się, by spojrzeć na Nick, ale nie było jej, prawdopodobnie razem z Velvet Weaver poszła sprowadzić pomoc.

– Kapitanie DeLoach – powiedział Dane, pochylając się nad nim. – Słyszy mnie pan? Proszę mi powiedzieć, co się stało?

Staruszek otworzył oczy. Nie wyglądał jakby cierpiał, był tylko trochę oszołomiony.

– Słyszy mnie pan? Widzi?

– Tak, widzę pana. Kim pan jest?

– Agent Dane Carver, FBI.

Staruszek bardzo powoli uniósł drżącą, bardzo żylastą rękę i zasalutował.

Dane był urzeczony i też zasalutował. Potem delikatnie objął starszego pana ramieniem i powoli go podniósł.

– Spadł pan z wózka?

– Nie, agencie Carver – odpowiedział rozkojarzonym głosem, niemal szeptem. – Znowu tutaj był i powiedziałem mu, że dłużej nie będę milczeć i uderzył mnie.

– Kto, kapitanie? Kto pana uderzył?

– Mój syn.

– Zaraz, zaraz! Co tu się właściwie stało? – wykrzyknęła pielęgniarka, stając w progu, po czym uklękła obok kapitana DeLoacha, zmierzyła mu tętno i ujęła w dłonie jego bladą twarz.

– Kapitanie, to ja, Carla. Spadł pan z wózka, tak? Staruszek jęknął.

– No dobrze, a teraz wytrę krew z pana twarzy i obejrzę ranę. Musi pan bardziej uważać, wie pan o tym. Jeżeli chce pan pojeździć po pokoju, proszę wezwać kogoś z nas, by pana poprowadził. Możemy nawet zorganizować wyścigi, jeżeli pan sobie tego życzy. Teraz proszę przez chwilę się nie ruszać, kapitanie, opatrzę pana.

Oczy kapitana DeLoacha były zamknięte. Dane nie był w stanie go obudzić.

Jego syn?

Weldon DeLoach uderzył własnego ojca i zepchnął go z wózka? Ale przecież Velvet powiedziała, że Weldona nie było tutaj przez ostatni tydzień. Powiedziała też, że staruszek zwykle nie pamięta nawet własnego imienia. Dane trzymał go za rękę, aż Carla wróciła do pokoju. Sanitariusz, postawny Filipińczyk, podniósł go i położył na łóżku. Staruszek wyglądał jak worek starych kości ledwo trzymających się razem, a jego blade, żylaste ciało, obleczone było w jasnoniebieską flanelową koszulę i obszerne spodnie. Na stopach miał grube skarpety i tylko jeden kapeć. Drugi leżał obok telewizora. Sanitariusz położył go na plecach, delikatnie prostując stare kończyny.

– Z tego, co mówiła Velvet, jesteście agentami FBI – powiedziała pielęgniarka Carla, nie patrząc na żadne z nich. – Czy mogę się dowiedzieć, co tu się dzieje? Czego właściwie chcecie od kapitana DeLoacha?

– Podeszliśmy do drzwi, usłyszeliśmy jęki, natychmiast otworzyliśmy i weszliśmy do środka. Kapitan DeLoach leżał na podłodze, tak jak pani widziała – wyjaśnił Dane.

– Zawsze spada z wózka, przewracając go – powiedziała pielęgniarka. – Ale dotąd nie zrobił sobie krzywdy. Paskudnie rozciął sobie głowę, ale na szczęście nie trzeba zszywać. Mam nadzieję, ze nie ma wstrząsu mózgu. To mogłoby doprowadzić do pogorszenia jego stanu.

Dane i Nick przyglądali się, jak siostra Carla przemywa ranę, potem smaruje ją maścią i bandażuje. Nick dotknęła swojej głowy z opatrunkiem przykrywającym draśnięcie od kuli i nasunęła na nią włosy.

– Kapitanie DeLoach, słyszy mnie pan? Proszę otworzyć oczy – mówiła Carla.

Staruszek nie odpowiadał, tylko leżał, od czasu do czasu pomrukując.

– Rozmawiał ze mną – powiedział Dane. – Był całkiem przytomny. Mówił, że ktoś go uderzył. Czy to możliwe, że ta rana nie jest od upadku?

Carla odchrząknęła.

– To mało prawdopodobne. Odwiedzał go tylko jego syn, a był tu ostatnio w ubiegłym tygodniu. Weldon działa jak w zegarku, przyjeżdża przynajmniej raz na dwa tygodnie.

– Spojrzała na Dane'a. – Mówi pan, że był przytomny? Jak to możliwe? Od wielu dni nie ma z nim kontaktu.

– Tak było. Proszę mi na chwilę wybaczyć, pójdę się rozejrzeć.

– Jak pan chce – powiedziała Carla. Spojrzała na Nick.

– Pani też słyszała, jak mówił?

– Nie. Kiedy zobaczyłam, że leży na podłodze i krwawi, pobiegłam po panią.

– To bardzo interesujące. Kapitanie DeLoach? Proszę otworzyć oczy. – Lekko poklepała go po obu policzkach.

Otworzył oczy, zaczął mrugać powiekami.

– Czy coś pana boli? Znowu jęknął i zamknął oczy. Carla westchnęła.

– Ciężko sobie z nim poradzić, kiedy jest nieprzytomny. Co pani robi?

– Oglądam wózek. Jest bardzo solidny. Jak kapitan zdołał go przewrócić? Jest dość ciężki – stwierdziła Nick.

– Dobre pytanie, ale wcześniej już to robił. Właściwie nikt nigdy nie widział go, jak się przewraca, znajdujemy go dopiero później. Już jest dobrze, opatrzyłam ranę. Kiedy przyjdzie lekarz, poproszę, żeby ją obejrzał. Teraz dam mu coś na uspokojenie, żeby odpoczął.

– Wydaje się całkiem spokojny – powiedziała Nick, przysuwając się bliżej, by przyjrzeć się bladej twarzy staruszka.

Carla skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała podejrzliwie na Nick.

– Nic pani o nim nie wie, więc pani opinia się nie liczy. Proszę mi powiedzieć, po co dwoje agentów federalnych chce spotkać się z kapitanem DeLoachem.

– Przykro mi – odpowiedziała Nick. – Wie już pani tyle, ile trzeba.

Siostra Carla głośno odchrząknęła, położyła dłoń na czole kapitana DeLoacha, pokiwała głową, po czym, wyciągnąwszy z kieszeni niewielki notatnik, coś w nim zapisała. Nie powiedziała nic więcej.

Nick chciała, żeby Dane już wrócił. Wiedziała, że poszedł sprawdzić, czy intruz zostawił jakieś ślady, czy Weldon DeLoach tu był.

Dziesięć minut później byli w wielkim gabinecie dyrektora Latterleya z ogromnym oknem wychodzącym na jezioro Niedźwiedzie. Dopiero przyszedł, był lekko zasapany.

– Czy widział pan ostatnio Weldona DeLoacha, panie Latterley?

– Nie. Wiem, że był tutaj jakiś tydzień temu, ale ja go nie widziałem. To człowiek godny zaufania, na pewno wszyscy tutaj tak panu powiedzieli. Przyjeżdża do ojca raz na kilka tygodni, upewnia się, że niczego mu nie brakuje. Czasami bywa częściej.

Dane pochylił się do dyrektora.

– A może widział pan tu ostatnio kogoś obcego? Chodzi mi o dzisiejszy dzień?

Pan Latterley pokręcił głową.

– Dziś przez większość dnia byłem w mieście, proszę zapytać kogoś z obsługi. Coś panu powiem, agencie Carver, po co ktoś miałby tu przyjeżdżać? Czasami latem trafi tu jakiś zbłąkany turysta albo ktoś pomyli drogę, ale teraz? To raczej niemożliwe.

– Drzwi balkonowe w pokoju kapitana DeLoacha nie były zamknięte na klucz, panie Latterley. Ktoś mógł je otworzyć i wejść do środka – zauważyła Nick.

– To prawda, ale po co? Dlaczego uważają państwo, że ktoś rzeczywiście mógłby wejść i uderzyć kapitana DeLoacha? To bardzo stary człowiek. Kto chciałby mu zrobić krzywdę?

– Kiedy zapytałem go, kto go uderzył, odpowiedział, że to był jego syn.

Pan Latterley wytrzeszczył oczy ze zdumienia.

– Musiał go pan źle zrozumieć – powiedział. – Albo staruszek był nie do końca świadomy i nie wiedział, co mówi. Nie, to nie mógł być Weldon. To niedorzeczne.

Wciąż potrząsał głową, całkiem interesującą głową, pomyślała Nick. Była lśniąca, łysa i spiczasta. Nigdy wcześniej nie widziała głowy, która byłaby tak spiczasta.

– Nie – powtórzył, tym razem bardziej stanowczo. – To niemożliwe. Przecież nie znalazł pan niczyich śladów, prawda, agencie Carver?

– Nie jestem pewny. Chcielibyśmy porozmawiać z obsługą, która pracuje w pobliżu pokoju kapitana DeLoacha.

Tak właśnie Dane spędził następną godzinę. Wszyscy kręcili głowami i wyglądali na zdziwionych jego pytaniami.

Nick siedziała obok łóżka kapitana, trzymała go za rękę i mówiła do niego uspokajająco, mając nadzieję, że dowie się czegoś sensownego. Ale on się nie odezwał. Kiedy przyszedł Dane, powiedziała mu:

– Kilka razy nawet otworzył oczy i patrzył na mnie, ale nic nie mówił. Opowiadałam mu różne śmieszne historie, ale nie reagował.

Zanim wyszli, przyszedł lekarz.

– Obejrzałem tę ranę na głowie kapitana DeLoacha – powiedział. – Wyjdzie z tego. Mówiąc szczerze, nie umiem powiedzieć czy ta rana to efekt upadku, czy rzeczywiście ktoś go uderzył. Ale na pierwszy rzut oka wydaje się dziwne nawet zastanawianie się, czy jakiś łajdak mógł włamać się do pokoju staruszka i zrzucić go z wózka.

– Kapitan DeLoach mówił, że powiedział swojemu synowi, że nie będzie dłużej milczał, i wtedy ten go uderzył. Ciekawe, co miał na myśli? – mówił Dane, kiedy razem z Nick szli w stronę ich samochodu.

– Zaczynam się zastanawiać czy nie powinniśmy zapytać o to wyrocznię.

– To niegłupi pomysł – zaśmiał się Dane.

– Chyba zgłodniałam. Możemy w drodze powrotnej zatrzymać się w meksykańskiej knajpie?

– Jasne.

Dane wszedł do pokoju Nick w ładnie odnowionym hotelu Holiday Inn, położonym na Pico nieopodal Premier Studio.

Rozmawiała przez telefon. Nie słyszała, jak wszedł, była tak skupiona na rozmowie.

Dane zamarł. Z kim rozmawiała?

– Proszę mnie posłuchać – mówiła – dzwonię z Los Angeles Times. Mój redaktor poprosił mnie, żebym sprawdziła, czy na pewno ma jechać na zachód. Czy w jego harmonogramie jest Los Angeles czy San Francisco?

Wyczuła, że on tam jest, i błyskawicznie odwróciła się. Spojrzała na niego i odłożyła słuchawkę.

– Mogę dowiedzieć się od obsługi, dokąd dzwoniłaś, ale może lepiej będzie, jeżeli sama powiesz mi w końcu, co się dzieje.

Nick poczuła nagły przypływ strachu. Miała ochotę uciec jak najdalej. Albo ukryć się pod tuzinem koców.

– Odejdź.

Usiadł obok niej na szerokim łóżku, podniósł jej dłonie i uścisnął. Miała ładne dłonie, krótkie paznokcie. Jej skóra była znowu gładka. Włosy były odrobinę wilgotne, a na ustach miała błyszczyk. Usta też miała ładne.

Patrząc jej prosto w oczy, powiedział:

– Posłuchaj mnie, dużo się ostatnio wydarzyło, wiem, że to może cię przerastać. Dlaczego nie pozwolisz sobie pomóc? Mój mózg jest w stanie ogarnąć wiele rzeczy naraz. Jestem wielofunkcyjny, jak u kobiety – próbował żartować. – Proszę, Nick, zaufaj mi.

Nagle wydała się bardzo zmęczona, wyczerpana i pokonana. Wyglądała na rozpaczliwie samotną.

Powoli przyciągnął ją do siebie. Poczuł wyraźnie, jak ogarnia ją panika, ale dalej ją trzymał, tak bardzo chciał ją pocieszyć. Jej wilgotne włosy pachniały dziewczęco kwiatowym zapachem.

– Sama wiesz aż za dobrze, że na świecie jest bardzo dużo złych rzeczy i złych ludzi. Ale wiesz co? Właściwie na część tego zła możemy coś poradzić. Złapiemy faceta, który zabił tych wszystkich ludzi, z moim bratem włącznie. – Zamilkł. Opowie mu o sobie wtedy, kiedy zechce i będzie na to gotowa. Może to była kwestia zaufania. Więc niech tak zostanie. Nie będzie więcej nalegał. Powiedział tylko: – Jestem tutaj dla ciebie, Nick.

– Jasne, i morderca też jest i chciał mnie zabić. Chcę wyjechać, Dane. Już mnie nie potrzebujesz.

– Za późno, Nick. – Delikatnie pogładził dłonią opatrunek, który przykrywał draśnięcie od kuli. – W tym problem. Miltonowi się nie udało, więc facet, który go wynajął, spróbuje znowu, musisz się z tym liczyć. Potrzebujesz mnie, chociażby jako ochroniarza.

– Cholerny, podły świat – powiedziała ze złością. – To wszystko jest do kitu.

– Tak, wiem. Ale zajmiemy się tym. Zaufaj mi. To dla mnie chleb powszedni. To moja robota, za to mi płacą.

Nick nic nie powiedziała. Nie poruszyła się też, pozwoliła mu tylko mocniej się przytulić. Czuła się taka bezpieczna w jego silnych ramionach. Czuła jego siłę fizyczną i duchową. Wiedziała, że był jak skała i można było na nim polegać i że nigdy nie złamałby danego słowa. Pomyślała o księdzu Michaelu Josephie, przypomniała sobie jego twarz, identyczną jak twarz Dane'a. Ale on nie żył. Wiedziała, że Dane został z tym zupełnie sam, że walczy, by przetrwać każdą kolejną godzinę, każdy dzień. A w tej chwili to on pocieszał ją. Kto tu bardziej potrzebował wsparcia?

– Już mi lepiej – powiedziała Nick, powoli odsuwając się od niego. Spojrzała na niego i delikatnie pogładziła go dłonią po policzku. – Jesteś wspaniałym człowiekiem, Dane. Bardzo mi przykro z powodu twojego brata.

Dane patrzył obojętnym wzrokiem.

– Byłabym wdzięczna – dodała, wstając i poprawiając sweter, który wybrał dla niej w ubiegły piątek, uroczy czerwony sweter z dekoltem karo, pod który włożyła białą bluzkę – gdybyś nie interesował się tym, do kogo dziś dzwoniłam.

Z jego oczu wyczytała, że nie będzie wypytywał o to recepcjonistę. Przynajmniej nadal był skłonny zostawić jej odrobinę prywatności.

– Wcześniej czy później się dowiem, Nick – zauważył tylko.

– Lepiej później – odparła cicho. Dane wzruszył ramionami.

– Gotowa? Spotykamy się wszyscy na kolacji w celu wymiany informacji.

– Możemy iść – zdecydowała, wkładając wełniany płaszcz, który kupił jej Dane. Zrobił dla niej za dużo, o wiele za dużo, a chciał zrobić jeszcze więcej. To było trudne do zniesienia. Pogładziła wełniany płaszcz. Był taki miękki w dotyku. – Ciągle się bałam. Leżałam w ciasnym łóżku na piętrze schroniska, po uszy przykryta kocem z przydziału i słuchałam, co działo się na parterze. Czasami były tam wrzaski, awantury i burdy, wtedy bardzo się bałam, bo przemoc zawsze wydawała mi się ściśle powiązana z lękiem, bardzo do siebie pasowały. Czasami te ich awantury przenosiły się na górę, często też rzucali w siebie różnymi rzeczami, dopóki komuś z personelu schroniska nie udało się przywrócić spokoju. Byli tam narkomani, uzależnieni od alkoholu, chorzy umysłowo, ludzie w trudnej sytuacji życiowej, wszyscy pomieszani razem. Lęk był wszechobecny, ale każdy chciał przeżyć.

– I ty wśród nich.

– Tak, chyba można powiedzieć, że byłam jedną z tych, których przerosło życie. – Zamilkła, spojrzała na swoją lewą rękę, którą nadal gładziła wełniany płaszcz. – Alkoholicy i inni uzależnieni mieli skłonności do autodestrukcji. Nie chodzi o to, że im nie współczułam, ale byli zupełnie inni od pozostałych bezdomnych, bo ciągle użalali się nad sobą. I nigdy nie winili siebie za swoje nieudane życie. To było najdziwniejsze. Jeden z psychologów zatrudnionych przy schronisku twierdził, że oni nie byliby w stanie codziennie patrzeć na siebie w lustrze. Mieli tak niewiele. Ale sami byli odpowiedzialni za swoją sytuację życiową. Nie mieli odwagi spojrzeć prawdzie w oczy, więc nie było dla nich nadziei.

Najgorsi byli chorzy psychicznie. Naprawdę nie mogę zrozumieć, jak można pozwolić, żeby ludzie, którzy są tak chorzy, że nie pamiętają, żeby wziąć lekarstwo, nawet nie wiedzą, że wymagają leczenia, włóczyli się po ulicach. Oni cierpią najmocniej, bo są najbardziej bezradni.

– Pamiętam, jak jeden z burmistrzów Nowego Jorku próbował usunąć bezdomnych i chorych umysłowo z ulic i umieścić w schroniskach, ale rozjuszył tym obrońców praw człowieka.

– Ja też to pamiętam – powiedziała Nick. – Obrońcy praw człowieka wybrali jedną nieszczęsną kobietę, doprowadzili ją do porządku, przyzwoicie ubrali, nafaszerowali lekarstwami, by mogła sprostać wymaganiom, i wygrali. Ale ta biedaczka przegrała. Kilka dni później znalazła się z powrotem na ulicy, bez lekarstw, bezradna i bezbronna. Po prostu posłużyli się nią. Zastanawiam się, czy ich prawnicy się tym przejęli.

– Kim ty właściwie jesteś, Nick?

Zastygła w bezruchu przed drzwiami samochodu, które Dane przed nią otworzył.

– Mam na imię Nick, skrót od Nicola. Wolę, żebyś nie znał mojego prawdziwego nazwiska – odpowiedziała.

– To znaczy, że mogłem wcześniej o tobie słyszeć?

– Nie. To znaczy, że masz komputer i dostęp do informacji. A więc coś z nią było nie tak, coś, co mógł odkryć, coś poza tym, kim była. Co jej się stało?

Kiedy usiadł za kierownicą i przekręcał kluczyk w stacyjce, spojrzał na nią.

– Chcę wiedzieć, kim jesteś, nie tylko znać twoje imię – powiedział.

Ona patrzyła przed siebie i nie odzywała, dopóki z hotelowego parkingu nie wyjechali na ulicę.

– Jestem kobietą, która może nie żyć, zanim nadejdzie wiosna.

Zacisnął dłonie na kierownicy.

– Bzdura! Dramatyzujesz, wyolbrzymiasz sytuację. Myślę, że wiosną będziesz robiła dokładnie to samo, co robiłaś w ubiegłym miesiącu. Co robiłaś w grudniu, Nick?

– Uczyłam historii średniowiecznej – nie wiedziała, dlaczego to powiedziała. Orientował się już, że ma doktorat, to mu za wiele nie powie.

– Czy ty nie jesteś przypadkiem doktor Nick?

– No tak, to już wiesz. Wiesz też, że twój brat kochał historię.

– Mój brat był imponującym człowiekiem, bardzo dobrym człowiekiem – powiedział Dane i szybko uciął. Poczuł rozdzierający ból, gdzieś w głębi serca, gdzie płynęła ta sama krew, co w żyłach Michaela. Przypomniał sobie, jak na pogrzebie Michaela arcybiskup Lugano położył mu dłoń na ramieniu, mówiąc, że czas leczy rany.

Skupił się na prowadzeniu. Na chwilę rozproszyła go jadąca na rolkach dziewczyna ubrana w skąpe spodenki odsłaniające część pośladków. Pomachała do niego, uśmiechając się i posyłając pocałunek. Dane pomachał jej i uśmiechnął się nieznacznie.

– To się nazywa zaprezentować się.

– O tak, masz rację – zgodziła się Nick. – Też uważam, że świetnie jeździ na rolkach.

Dane był wyraźnie zaskoczony.

– To było naprawdę zabawne, Nick. Uśmiechnęła się lekko.

– Dokąd jedziemy?

– Spotykamy się wszyscy w Zielonym Jabłku, w pobliżu Melrose.

Nick westchnęła.

– Sądząc po nazwie, raczej nie serwują tam tacos?

– Mam tylko nadzieję, że nie podają smażonych zielonych jabłek. Jestem Amerykaninem i kocham tłusto jeść, ale kiedy tylko zjem kilka kawałków czegoś smażonego, mój żołądek się buntuje. Koszmar.

– Nie marudź. Z drugiej strony nie musisz martwić się o swoją wagę.

Uśmiechnął się.

– Mam nadzieję, że ktoś dowiedział się czegoś przydatnego. Niestety, to, czego my się dowiedzieliśmy, wywołuje tylko więcej wątpliwości.

Jak się okazało, Sherlock i Savich trafili na żyłę złota.

Загрузка...