Rozdział 12

Tara

Poniedziałek po południu

Co chcecie wiedzieć o Jaskini Winkela, Dix?

– Christie mówiła mi, że spenetrowałeś wszystkie jaskinie w okolicy. Powiedziała, że najbardziej lubisz Jaskinię Winkela i znasz ją jak własną kieszeń, więc pewnie wiesz, czy ma jakieś inne wejścia, poza głównym, może łączy się z innymi jaskiniami.

Ruth pochyliła się na pięknym krześle w stylu Ludwika XV i ścisnęła owinięte serwetką ciastko, żeby żadne okruszki nie spadły na zielone satynowe obicie.

– To dla nas bardzo ważne, sir – dodała.

Chappy popatrzył na nich wszystkich po kolei i odstawił filiżankę z kawą na mały stolik, bardzo stary i piękny antyk, jak zauważyła Sherlock.

– Może i są – powiedział. – W okolicy jest z tuzin małych jaskiń i kilka większych, ale ja nigdy nie znalazłem żadnego przejścia do Jaskini Winkela. Oczywiście te jaskinie w wapieniu i dolomicie są bardzo kręte i niektóre z nich mogą łączyć się ze sobą tunelami, o których nikt nie słyszał. Pewnie nie chcecie mi powiedzieć, po co wam taka wiedza. Dlaczego, u diabła, chcecie dostać się do Jaskini Winkela tylnym wejściem, skoro główne jest w idealnym stanie?

W tej chwili Ruth zdała sobie sprawę, że prawdopodobnie nikt przez sto pięćdziesiąt lat nie wiedział o przejściu, które odkryła. Usłyszała, jak Dix mówi tym swoim spokojnym, wyważonym głosem:

Wolałbym na razie zachować to dla siebie, Chappy, jeśli pozwolisz.

Chappy skubał przez chwilę dolną wargę, bezmyślnie wziął do ręki ciastko i zapatrzył się na nie.

– Nie widzę powodu, dla którego nie miałbym wam pomóc odezwał się po chwili. – Mogę pokazać wam wejścia do niektórych jaskiń. Dix, nie rozlej kawy na moją śliczną sofę. Żartowałem. Ale i tak nic z tego nie rozumiem. Po co chcecie dostać się do tych jaskiń?

– Usiłujemy dowiedzieć się, co przydarzyło się tam Ruth wyjaśnił Savich. – Ona dostała się w jakiś sposób do tych jaskiń z Jaskini Winkela.

– Dlatego przypuszczamy, że może być jakieś tylne wyjście dodała Ruth.

– Może i tak. Pamiętam, że kiedy byłem chłopcem, natrafiłem w tamtej okolicy na wejście do dużej jaskini. Tyle że to była ślepa pieczara. Ale nie pamiętam, czy dokładnie ją obejrzałem, ostatni raz byłem tam ponad czterdzieści lat temu. Wejście, o którym myślę, jest niedaleko wzgórza Lone Tree, na stromym stoku wąwozu. – Zamilkł i pociągnął się za ucho. – Będę musiał wam pokazać, bo śnieg wszystko zasłonił.

Dix spojrzał na Savicha, który wzruszył ramionami i skinął głową.

Dziesięć minut później cała piątka wsiadła do range rovera Dixa i upchnęła się w środku razem ze sprzętem do wspinaczki i czterema latarniami Chappy'ego.

– Latarnia i latarka, nic więcej nie jest wam potrzebne.

Nigdy nie lubiłem tych światełek na głowę – powiedział Chappy do nikogo w szczególności. – To słodkie autko – mówił dalej, poklepując deskę rozdzielczą. – Christie uwielbiała ten samochód, mówiła, że to akurat Angolom się udało. To edycja westminsterska, tamtego roku tylko trzysta takich poszło na eksport. Lubiła tę miękką, czarną skórę, mówiła, że uwielbiała rozpędzać go do sto pięćdziesiątki tylko po to, żeby patrzeć, jak czerwienieje ci twarz, Dix, a palce robią się białe od zaciskania pięści.

Chappy zobaczył, jak twarz Dixa się zachmurzyła, widział ten wyraz już od ponad roku. Ale to i tak było lepsze niż czarna depresja, która przedtem malowała się w jego oczach.

Dix nie odpowiedział. Obaj wpatrywali się w milczeniu w drogę i Ruth zastanawiała się, gdzie była Christie. Jeśli odeszła, to dlaczego nie zabrała swojego ukochanego samochodu?

Po kilku minutach Dix odezwał się, wycierając dłonią w rękawiczce wilgoć z przedniej szyby.

– Jak tam z tyłu? Macie dosyć miejsca? Savich roześmiał się.

– Próbowałem namówić Sherlock, żeby usiadła mi na kolanach, ale nic z tego. Tak, mamy mnóstwo miejsca.

– Dillon, dasz mi poprowadzić swoje porshe, jak odzyskam prawo jazdy? – spytała Ruth.

– Myślisz, że powierzyłbym swoje porsche komuś, kto jeszcze do wczoraj nie wiedział, jak się nazywa? W życiu!

– Twoja amnezja nie ma z tym nic wspólnego – wtrąciła Sherlock. – Nikomu nie pozwala prowadzić tego samochodu.

Chappy odwrócił się na siedzeniu pasażera.

– Porsche?

– Tak, sir, 911 Classic, czerwony, prawie tak stary jak ja.

– Jesteś wielkim facetem, mieścisz się do takiego autka?

– Bez kłopotu – odpowiedziała Sherlock. – Muszę odganiać kobiety kijem.

– Raczej mężczyzn – poprawił ją Savich. – W kapturach. Dix skręcił z Raintree Road w prawo w jednopasmową ulicę, całą pokrytą śniegiem i koleinami.

– Nikt tu nie odśnieżał – powiedział Dix. – Śnieg wygląda na głęboki, ale chyba przejedziemy. Rover jeszcze nigdy mnie nie zawiódł.

Poruszali się powoli, bo śnieg w niektórych miejscach zakrywał prawie całe koła, ale jechali. Minęli kilka starych, drewnianych domów, stojących z dala od drogi, otoczonych drzewami i zaspami śniegu.

– To dom Walta McGuffeya – powiedział Dix bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. – Wygląda na to, że już od dłuższego czasu nie wychodził z domu. Zadzwonię do Emory'ego, niech sprawdzi, czy z Guffem wszystko w porządku. – Wyjął komórkę i zadzwonił na posterunek.

Kiedy przestał rozmawiać, Ruth zauważyła, jak cicho było w lesie. Jasne, południowe słońce odbijało się od białych wzgórz i topiło śnieg na nagich gałęziach dębów.

Droga kończyła się polaną jakieś pięćdziesiąt stóp przed nimi.

– Chyba nie powinniśmy jechać dalej w tym śniegu – zauważył Dix.

– Nawet nie próbuj, jesteśmy dostatecznie blisko – powiedział Chappy. – Przejdziemy się. Ruth, czujesz się na siłach? – Tak jest, sir. Mały cios w głowę nie mógłby mnie powstrzymać.

– Weź łopatę, Dix – polecił Chappy.

Śnieg był tak głęboki, że mieli go pełno w butach już po piętnastu krokach. Usłyszeli szelest wśród drzew na lewo i zobaczyli zająca, który popatrzył na nich, po czym pokicał z powrotem do lasu w śniegu po szyję.

– On chyba nie jest z bandy tych złych – zauważył Dix.

– Rozglądajcie się dokoła, tu nigdy nie jest tak pięknie jak zimą.

– Tak, tak, jesteś świetny w reklamowaniu Maestro, mieszczuchu – zakpił Chappy.

Dix przewrócił oczami.

– Już nie, Chappy. Mówię ci, kiedy w zeszłym roku pojechałem do rodziny w Nowym Jorku, myślałem, że wylądowałem na innej planecie.

Ruth pochyliła się, żeby zawiązać sznurówkę.

Daleko jeszcze, panie Holcombe?

– Mów do mnie Chappy, agencie specjalny.

Ruth roześmiała się.

– W takim razie mów do mnie Ruth.

– Postaram się, Ruth, ale to brzmi tak, jakbyś wyszła prosto ze Starego Testamentu. – Chappy zatrzymał się na chwilę i rozejrzał wokół siebie. – Myślę, że to tam, jakieś trzydzieści jardów przed nami – powiedział, wskazując ręką. – Widzicie wzgórze Lone Tree i tamten samotny dąb na górze? Stoi na warcie dłużej, niż ja chodzę po tej ziemi. Śnieg naprawdę wszystko zmienia – śnieg i upływ lat.

Ruszyli dalej w stronę samotnego dębu. Szli przez śnieg niemal gęsiego z jasnym słońcem nad głowami i nie było im zimno, tylko stopy przemokły na wylot.

– Rob ma mnóstwo wełnianych skarpetek, które może nam pożyczyć – powiedziała Ruth do Sherlock. – A Dix Dillonowi.

Chappy zatrzymał się i uniósł dłoń. Stali jakieś dziesięć stóp od wąwozu, głębokiego na co najmniej dwadzieścia, a szerokiego na trzydzieści stóp. Ściany wąwozu były porośnięte karłowatymi drzewami i krzakami jeżyn ciężkimi od śniegu. Wzgórze Lone Tree wznosiło się po lewej stronie, sylwetka przysypanego śniegiem dębu odcinała się wyraźnie na tle kobaltowego nieba.

– Wygląda zupełnie jak choinka na Gwiazdkę – zauważyła Ruth. – Założę się, że to ulubione miejsce do zdjęć.

– Tak, ale głównie z daleka. Niewielu ludzi przychodzi aż tutaj – powiedział Chappy, otrzepując śnieg z ramion. – Moja żona uwielbiała malować to drzewo Q każdej porze roku. Widać je z bardzo daleka. – Wskazał na drugi kraniec wąwozu. – Wejście do jaskini jest tam, przy tej starej sośnie. To drzewo wyglądało na martwe, już kiedy byłem chłopcem, i wciąż wygląda, jakby się miało zaraz przewrócić.

Gdy pokonali wąwóz i wspięli się na jakieś sześć stóp, Chappy stanął.

– Wejście musi być tutaj, pod tymi zaroślami.

Krzaki dały się usunąć łatwo, zbyt łatwo i Dix odrzucił łopatą śnieg. Kiedy uderzył w litą skałę, popatrzył na Chappy' ego.

– Jesteś pewien? Nie wygląda na to, żeby tu było jakieś wejście. Może powinienem spróbować trochę na prawo lub na lewo?

Chappy potrząsnął głową.

– Nie, dokładnie tu, Dix, przy tym pokręconym krzaku. Nie mam jeszcze sklerozy.

– Poczekajcie chwilę – powiedział Savich. Kucnął i odgarnął resztkę ziemi i śniegu. – Chappy ma rację, to tutaj. Te krzaki dały się wyrwać zaskakująco łatwo, nie sądzisz, Dix? Wygląda na to, że ktoś tu upchnął kupę kamieni, żeby ukryć wejście.

– I dobrze mu to wyszło – uznała Sherlock. – W ogóle go nie widać, dopiero jak odgarnie się ziemię i przyjrzy naprawdę uważnie. Mogłaś tędy wyjść, Ruth. Wygląda na to, że ktoś próbował ukryć oba wejścia do jaskini.

– Dix, myślisz, że mógłbyś wyłuskać łopatą te kamienie?

– spytała Ruth.

– Spróbuję. – Wcisnął łopatę pod najniższy kamień i wbił ją w ziemię. Wymagało to sporego wysiłku, ale po pięciu minutach Sherlock wyciągnęła ostatni kamień. Łapali oddech, wpatrując się w wejście do jaskini, wysokie na jakieś cztery, a szerokie na trzy stopy. Patrzyli prosto w ciemność.

– Poczekaj chwilę, Dix – powiedział Chappy, przepychając się do przodu. – Pozwól, że ja pierwszy tam zajrzę. – Pochylił się nad wejściem. – Tak, teraz pamiętam. Na prawo jest lekki spadek. Musicie trzymać się prawej strony, bo dwie stopy po lewej jest niemal pionowa ściana. Kiedy byłem nastolatkiem i miałem więcej szczęścia niż rozumu, próbowałem spuścić się po niej w dół. Po dwudziestu stopach byłem śmiertelnie przerażony, bo nie wiadomo skąd wyleciały stada nietoperzy i otoczyły mnie, lecąc do wejścia. Pamiętam, że przejście po prawej stronie prowadziło do wielkiej pieczary. Nie przypominam sobie żadnego połączenia z Jaskinią Winkela, ale może są jakieś małe przejścia. Ja pójdę pierwszy. Wy trzymajcie się blisko mnie, pojedynczo. Pamiętam, że tunel dosyć szybko się rozszerza.

Dix położył dłoń na ramieniu teścia.

– Tam wciąż może się unosić jakiś gaz, Chappy, nie chcę, żebyś padł zemdlony u moich stóp. Pomyśl o swojej reputacji. Wolałbym pójść pierwszy. Będę ostrożny i będę trzymał się prawej strony.

– Nie cierpię, kiedy taki zarozumiały smarkacz bawi się w szeryfa.

Dix roześmiał się.

– Płacą mi za to, żeby cię znokautować, staruszku, jeśli w ten sposób będę mógł zapewnić ci bezpieczeństwo. – Dix uniósł latarkę i poświecił w głąb jaskini. Tunel opadał w dół, ale sufit biegł na równym poziomie tak, że sklepienie szybko stawało się bardzo wysokie. Przejście wydawało się wąskie, ale nie na tyle, żeby nie mógł się przecisnąć. W sunął się w szczelinę, zrobił pięć kroków w prawo i zawołał:

– Jak na razie wszystko w porządku.

Reszta podążyła za nim, Savich na końcu. Dix zatrzymał się w miejscu, gdzie przejście zrobiło się na tyle szerokie, że mogli wszyscy stanąć razem. Oświetlili latarkami niewielką przestrzeń dokoła siebie i zobaczyli, że szli wzdłuż występu z wapienia.

– To trochę podnosi ciśnienie – powiedziała Ruth. Podeszła do krawędzi i zaświeciła latarką do góry. Zobaczyła błyszczące stalaktyty zwieszające się z sufitu około dwudziestu stóp nad nimi. Nie mogła dostrzec dna jaskini.

– Wapień jest brudny. Spójrzcie, tu są jakieś wyżłobienia. Ciekawe skąd.

– Powietrze jest świeże i czyste – powiedział Savich – co oznacza, że kamienie i ziemia nie tarasowały długo wejścia. Skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby ukryć wejście, to musi być miejsce, którego szukamy.

Powoli posuwali się wzdłuż uskoku.

– Pamiętasz, jak duża jest pieczara, do której prowadzi to przejście? – zwróciła się Ruth do Chappy'ego.

– Dosyć spora, szeroka na czterdzieści, długa na jakieś pięćdziesiąt stóp. Na końcu jest taka wapienna nisza o dziwnym kształcie, przez co pieczara wydaje się jeszcze większa.

– Nie znalazłeś nic w tej wnęce?

Chappy posłał jej ostre spojrzenie.

– Jako dziecko byłem przekonany, że są tam indiańskie relikwie, ale nigdy żadnych nie znalazłem. – Pociągnął Dixa za rękaw. – Teraz musisz skręcić trochę w prawo. Tunel opada dosyć stromo prosto do pieczary.

Kiedy wszyscy znaleźli się na dole, Chappy spytał: – Czy to w tej pieczarze byłaś, Ruth?

– Jeszcze nie wiem, Chappy. Nie pamiętam zbyt wiele.

– Rozejrzyjmy się, może coś znajdziemy – zaproponował Savich.

Dix ruszył w głąb jaskini, a jego latarka rzucała chwiejne cienie na ściany przed nimi.

Загрузка...