Rozdział 13

Jaskinia przypominała ogromną kryptę, z sufitu zwieszały się jak żyrandole setki stalaktytów o przedziwnych kształtach. Wiele z nich było połamanych, a potrzaskane kawałki zaściełały podłoże.

– Jaka szkoda – powiedziała Ruth. – Ludzie to zrobili. Czuła się dziwnie, bo kiedy odwróciła promień latarki od odbijających światło stalaktytów, jaskinia wydała się ciemna, zbyt ciemna i cicha, jej głos rozbrzmiewał głucho w martwym powietrzu. Zdała sobie sprawę, że się boi.

– Wszystko w porządku, Ruth? – spytała Sherlock.

– Tak, oczywiście – odparła trochę zbyt dziarsko. – Popatrzcie na ten kamień. Wygląda jak trumna.

– Dzięki za to porównanie – powiedział Chappy. – Od razu mi cieplej. Ale jest piękny. Szkoda, że niektórzy ludzie nie potrafią uszanować piękna.

To dziwne, pomyślała Ruth, ale musiała zmuszać się do każdego kroku, bała się dowiedzieć, co jej się tu przydarzyło – o ile to była ta pieczara. Ale musiała być, skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, zasłaniając wejście.

– Jest większa, niż sądziłeś, Chappy – odezwał się Dix, idąc w głąb jaskini. – Ruth, myślisz, że ten łuk mógł być po prawej stronie? Chcesz sprawdzić?

Nie, nie miała ochoty w ogóle się ruszyć. Czuła się tak, jakby została pochowana żywcem, powietrze się kończyło, a ona była bliska uduszenia. Chciała wybiec z pełnej tajemnic, ciemnej komnaty i wydostać się na zewnątrz, na światło dzienne. Zmusiła się, by nie oddychać zbyt głęboko. Stała bardzo cicho otoczona krzyżującymi się promieniami latarek i powoli wdychała powietrze, najwolniej, jak umiała. Poczuła ucisk w gardle i zadrżała. Było zimno, zimniej, niż powinno być w jaskini.

Znowu wzięła głęboki oddech. Boże, potrafi to zrobić. Zachowuje się jak idiotka. Zmusiła się do podejścia do prawej ściany jaskini. Na pewno znajdzie tam łuk i wreszcie będzie miała pewność, że to jest miejsce, w którym… co? Wciąż miała ciemną dziurę w pamięci, tak czarną jak pieczara, w której stała. Oświetliła latarką ścianę, ale nie dostrzegła żadnego przejścia. Pamiętała, że wtedy szła przed siebie, zrobiła stanowczo zbyt wiele kroków, które prowadziły donikąd. Prawdopodobnie chodziła w kółko. Znowu potrząsnęła głową. Pamiętała, że w pewnym momencie się zatrzymała, ale dlaczego?

Potknęła się, upadła na dłonie i kolana i poczuła na ręku ukłucie czegoś ostrego. Musiała nadziać się na jakiś ostry kamień. Obejrzała dłoń i potrząsnęła nią. Nie było tak źle, nie przecięła rękawiczki. Podłoże wydawało się wyjątkowo gładkie, ale przed nią, na skraju kręgu światła leżał mały, okrągły przedmiot. Podpełzła bliżej, żeby lepiej go obejrzeć.

To był jej kompas.

Przed oczami stanęło jej wspomnienie jak żywe. Jej kompas.

Rzuciła go przed siebie pod wpływem… czego? Złości? Frustracji? Wyrzuciła go, bo ją oszukiwał, pokazywał nieprawdopodobny kierunek. Wyrzuciła go, bo się przestraszyła.

– Znalazłam mój kompas – zawołała nieswoim głosem.

– Pamiętam, że go upuściłam. To ta jaskinia.

W ułamku sekundy wszyscy byli przy niej. Dix wziął ją za rękę i pomógł wstać. Wziął od niej kompas, położył płasko na swojej dłoni i przyjrzał mu się uważnie.

– Wygląda na to, że działa.

– Wtedy nie działał. – Potrząsnęła głową. – Jestem tego pewna. Nie upuściłam go, tylko odrzuciłam od siebie najdalej jak mogłam.

Dix wsunął kompas do kieszeni kurtki. Usłyszał urywany oddech Ruth i poklepał ją po ramieniu.

– Posłuchaj mnie, wszystko już jest dobrze. Cokolwiek cię tu spotkało, przeżyłaś. I to już więcej się nie powtórzy.

Chciała przytulić się do niego, pozwolić mu, by obronił ją przed czającym się w jaskini potworem, tak tylko na sekundę, ale wiedziała, że nie powinna. Powstrzymywała się całą siłą woli, ale Dix wyczuł, że Ruth jest bliska załamania, i przytulił ją na chwilę do siebie.

– Savich, może ty i Sherlock poszukacie tego łuku – zaproponował.

Chappy stanął obok nich i popatrzył na Ruth.

– Jakiego łuku? Może ktoś mi powie, o co tu chodzi?

– Później, Chappy – odpowiedział Dix.

– Jest!

– Pójdziemy go obejrzeć?

Ruth skinęła głową przytuloną do jego ramienia.

– Tak, już mi lepiej. Głupie, naprawdę, tak się rozklejać.

– Nawet taka twarda laska jak ty może czasem dostać w kość.

Patrzyli, jak Savich i Sherlock ostrożnie czołgają się przez łukowate przejście, otoczone poszarpanym wapieniem. Po chwili Savich zawołał:

– Ładunek wybuchowy umieścili jakieś sześć stóp w głąb przejścia. Niezły tu bałagan.

– Czuję jaśmin – powiedziała nagle Ruth. – Zapach jest bardzo słaby, ale go czuję. Wtedy w piątek też tu był.

– Rozumiem, że powietrze jest świeże – odezwał się Savich – ale jaśmin? Jak perfumy?

Ruth skinęła głową.

– Ale to nie ma sensu, prawda? Ja nie używałam żadnych perfum. Co to może być?

– Tak, ja też coś poczułem – przyznał Chappy. – Jakiś słodki zapach. Nie wiedziałem, że to jaśmin.

– Chappy, czy mógłbyś pokazać mi tę niszę? – poprosiła Ruth.

Podprowadził ją do najodleglejszej ściany komnaty.

– Dzięki, Chappy. Dasz mi chwilę?

Ruth powoli przesunęła promieniem latarki po chropowatej, głęboko pobrużdżonej przez płynącą od tysięcy lat wodę w ścianie. Wyglądała tak, jakby nikt nie ruszał jej od wieków. Wiedziała, że złoto zostało ukryte właśnie tutaj, jej mapa mówiła wyraźnie: „pod wnęką”, ale teraz nic tu nie było. Kto znalazł sztabki i jak dawno temu? Miała ochotę się rozpłakać. Była taka podekscytowana, miała taką nadzieję i wszystko na nic.

– Masz rację, Chappy, nic tu nie ma.

Odwróciła się i ruszyła wzdłuż tylnej ściany jaskini, z dala od pozostałych. Znowu poczuła zapach jaśminu, tym razem silniejszy, ale w powietrzu unosiła się jeszcze jakaś woń, nieprzyjemna i drażniąca nozdrza. Szła dalej, pochylając się, gdy sufit zaczął się obniżać.

Zapach stawał się coraz bardziej intensywny.

Usłyszała cichy dźwięk, przypominający miękki szum skrzydeł nietoperzy. Może wtedy otoczyły ją nietoperze, przewróciła się i uderzyła w głowę? Podniosła wzrok i oświetliła latarką sufit. Nic, tylko poblask koronkowego wapienia.

Zrobiła kolejny krok do przodu i potknęła się o coś. Upadła na kolana i wyciągnęła ręce, żeby zamortyzować upadek. Jej palce natrafiły na coś dziwnie miękkiego i zimnego.

Głęboko w duszy wiedziała, czego dotknęła. Wrzasnęła i rzuciła się do tyłu, a latarka na głowie rzucała wokół szalone cienie.

Usłyszała, że pozostali ją wołają i biegną do niej. Zmusiła się, żeby spojrzeć w dół i popatrzyła prosto w zielonkawą, nabrzmiałą twarz młodej kobiety.

Ruth, co się stało? Co znalazłaś?

Podniosła wzrok na Dixa.

– Ona nie żyje, Dix. To od niej czuć jaśminowe perfumy. I ten mdlący zapach też.

Dix opadł na kolana obok Ruth.

– Savich, Sherlock, potrzebuję więcej światła. Chappy, zostań z tyłu, słyszysz? Nie waż się zrobić nawet kroku w tym kierunku. Ja ją znam – powiedział, przyglądając się twarzy zmarłej. – Nie pamiętam jej nazwiska, ale widywałem ją w mieście. – Dotknął opuszkami palców jej szyi, policzków i dłoni, ciasno splecionych na piersi. Brakowało tylko lilii, pomyślał. Na pewno nie trafiła tu sama, przypadkiem. Zesztywnienie pośmiertne już minęło. – Zmarła niedawno, jakieś trzy, cztery dni temu.

– Czułam jej perfumy, kiedy byłam tu w piątek.

– Czas wydaje się zgadzać. Procesy gnilne są tu spowolnione, bo jest chłodno i sucho. Do tego bardzo niskie temperatury na zewnątrz, ale rozkład już się zaczął. Widzicie to małe odbarwienie na jej piersi? Wygląda na to, że została pchnięta nożem, ale żadnego nie widzę. A wy?

– Ten zapach – powiedziała Ruth. – Nie jaśmin, ten drugi, jest odrażający.

– To prawda – przyznał Dix. – Przypomina jakieś lekarstwo.

– Nie widzę żadnego noża – powiedział Savich – ale pewnie morderca mógł go gdzieś tu ukryć. Ludzie z medycyny sądowej będą mieli sporo roboty z przeszukaniem tej ogromnej jaskini.

Ruth popatrzyła na twarz młodej kobiety skąpaną w świetle latarek.

– Została upozowana. Popatrzcie, jak ma ręce skrzyżowane na piersi, wyprostowane nogi i wygładzoną sukienkę.

Dix wstał powoli.

– To musiał być jakiś wariat. Zabił ją, upozował i zamknął w tym grobowcu. Nie mógł wiedzieć, że do jaskini prowadzi jeszcze jedno wejście. Historia jak z opowiadania Poego.

Sherlock sprawdziła kieszenie denatki i delikatnie zbadała ziemię pod ciałem.

– Nie widzę torebki. Dwie puste kieszenie, żadnych dokumentów.

Ruth popatrzyła w stronę łukowatego przejścia na drugim końcu jaskini.

– Myślicie, że zabił ją tutaj?

– Nie wiem – odpowiedział Dix. – I nie chcę zgadywać. Dobrze, że nie natknęłaś się na nią, kiedy byłaś tu sama.

Ruth drżała, było jej tak zimno, że bolało ją całe ciało.

Potarła dłońmi ramiona. Nie mogła oderwać wzroku od biednej kobiety.

– Mogłam się na nią natknąć i może przez to wpadłam w szok. Wciąż nie pamiętam.

Dix podał jej kompas.

– Potrzymaj go przez chwilę, Ruth.

Nie chciała, ale wzięła go i położyła na otwartej dłoni.

– Właśnie tak – powiedział Dillon. – Po prostu go trzymaj. Masz go od dawna, często go używałaś. Pamiętasz, co robiłaś ostatnim razem, gdy miałaś go w ręku?

Upuściła kompas.

– Byłam… przerażona. Coś zmierzało w moim kierunku, czołgało się po podłożu. Biegłam, musiałam przed tym uciec. Krzyczałam.

Savich schwycił ją mocno za rękę.

– Dobrze, Ruth, na razie wystarczy. – Skinął głową w stronę Sherlock, która przytuliła Ruth do siebie. Dix podniósł kompas i wsunął go do kieszeni kurtki.

– Wracajmy na powierzchnię – powiedziała Sherlock. – Musimy zadzwonić po pomoc.

– Dix, mówiłeś, że brat twojego teścia, doktor Gordon Holcombe, jest dyrektorem Stanislausa? – spytał Savich.

– Tak. Jeśli nie będziemy mogli jej zidentyfikować, on nam pomoże.

O trzeciej po południu ciało Erin Bushnell, dwudziestodwuletniej, bardzo utalentowanej skrzypaczki z Sioux Falls w Iowa, zostało zapakowane do worka i odwiezione do kostnicy szpitala hrabstwa Louden. Gdy patrzyli, jak biała furgonetka powoli rusza przez ubity śnieg, Dix powiedział:

– Lekarz sądowy, Burt Himple, jest świetny, Savich. Chyba przeszedł jakieś szkolenia w Quantico. Po spotkaniu z tobą i Sherlock będzie naprawdę uważał, żeby niczego nie zepsuć.

Savich odprowadził wzrokiem furgonetkę.

– Podałem mu numer telefonu doktora Conrada w Quantico, jeśli miałby jakieś wątpliwości.

– Myślę, że masz rację – powiedział Dix do Ruth. – Erin Bushnell pewnie leżała już tam martwa, gdy pierwszy raz weszłaś do jaskini. – Przerwał i popatrzył na swojego człowieka, Lee Hickeya, młodego policjanta, który kilka miesięcy temu dał Erin Bushnell mandat za przekroczenie prędkości, i teraz od razu ją zidentyfikował.

– Chciałem się z nią umówić, ale powiedziała, że kogoś ma – powiedział Lee i zwymiotował.

– Morderca pewnie właśnie ją tam położył – uznał Savich – upozował według jakichś swoich chorych fantazji i usłyszał twoje kroki, Ruth. Wydaje mi się, że mógł podać ci jakiś narkotyk albo gaz, tak że stałaś się bezbronna.

Kiedy ludzie koron era zabrali zamknięte w zielonym worku ciało, Chappy, który siedział w range roverze, podszedł do nich i patrzył na tuzin ludzi uwijający się przy wejściu do jaskini. – To chyba najdziwniejszy dzień w moim życiu.

– Nie należy do zwyczajnych – przyznał Dix.

– Nie rozumiem tylko, dlaczego Ruth żyje.

– Gdyby Dix nie znalazł Ruth w lesie – odpowiedział Savich – przeszukiwalibyśmy tę jaskinię tak długo, aż nie ostałby się ani jeden nietoperz, którego skrzydła nie zostałyby zbadane w poszukiwaniu śladów. Może zabójca nie chciał zostawiać jej tutaj, wiedział, że skoro jest agentką FBI, rozpoczną się poszukiwania na ogromną skalę, a Jaskinia Winkela będzie w ich centrum.

– Halo, ludzie, to ja, Ruth. Jestem tutaj i żyję.

– I bardzo się z tego cieszymy, Ruth – powiedział Dix.

– Jedziecie teraz spotkać się z tym dupkiem Twisterem, prawda? – spytał Chappy.

– Tak. Musimy się też dowiedzieć, gdzie ona mieszkała.

Przykro mi, Chappy, ale nie możesz z nami jechać. Może sfinalizujesz wykupienie Banku Ameryki?

Chappy potrząsnął głową.

– Znam Twistera, Dix, znam go do najdrobniejszych molekuł. Nie możesz wierzyć w ani jedno jego słowo. Ja mógłbym wam powiedzieć, czy kłamie, próbując ochronić tę swoją cenną szkołę. Widziałem wszystkie jego sztuczki, odkąd skończył dziesięć lat.

– Chappy, może powiesz naszym agentom FBI, co tak naprawdę myślisz o wujku Gordonie?

– Że jest śliską, pokręconą małą łasicą.

– Dlaczego pana brat miałby coś ukrywać, sir? – spytała Sherlock. – Spotykamy się z nim jako pierwszym tylko dlatego, że jest szychą w szkole i może nas skierować do jej przyjaciół i nauczycieli.

Chappy otworzył usta, potem je zamknął i westchnął głęboko.

– Nie mogę wykupić Banku Ameryki. Próbowałem kilka miesięcy temu, ale schwycili w szpony wszystkie akcje, ich dyrektor zarządzający to prawdziwy rekin… To był żart. Cholera, co za dzień. No dobrze, idę, ale macie mnie informować na bieżąco. Obiecujesz, Dix?

Szeryf skinął głową.

– Obiecuję. Posterunkowy Moran odwiezie cię do domu. I, Chappy, nie dzwoń do wujka Gordona, dobrze?

Około czterech mil na wschód od Maestro.

Na północy ciągnęły się góry, a po ich stokach pięły się gęste lasy pełne dębów, klonów i sosen. Bliżej wystawały niewielkie, pokryte krzakami jeżyn, pagórki które na wschodzie przechodziły w zasypaną śniegiem płaską dolinę.

W późnym popołudniowym świetle kampus wyglądał jak cenny kamień, budynki z czerwonej cegły skupione wokół kwadratowego dziedzińca i otoczone drzewami, których grube gałęzie pokrywał śnieg. Wszystkie chodniki były starannie odśnieżone. Dźwięki Koncertu Brandenburskiego Bacha dobiegały z głównego audytorium imienia Van Cliburna, nazwanego tak po słynnym pianiście, który złożył hojną dotację dla szkoły piętnaście lat temu. Wszyscy zatrzymali się i chłonęli wyjątkową atmosferę tego miejsca.

– Dochodzi czwarta – zauważyła Sherlock. – Mam nadzieję, że doktor Holcombe jest jeszcze w pracy.

– Powinien być – powiedział Dix. – Jest bardzo dobrym muzykiem, gra na pianinie i flecie. Prowadzi tę szkołę od dziesięciu lat, wcześniej dawał koncerty, głównie w Europie i przez kilka lat mieszkał w Paryżu. Jego córka, doktor Marian Gillespie, też tutaj uczy.

– Także jest muzykiem? – spytał Savich. Dix skinął głową.

– Gra na altówce, ale Christie mówiła mi, że nie ma nawet w połowie takiego talentu jak ojciec ani nie potrafi sobie tak radzić z ludźmi i administracją. Jest stara hipiską. Jak ją poznacie, sami zobaczycie, o czym mówię.

Gdy szli szerokim chodnikiem do Blankenship Hall, gdzie mieściła się administracja, Ruth spytała Dixa:

– Czym zajmuje się mąż Marian?

– Wyjechał stąd, zanim my sprowadziliśmy się z Nowego Jorku, więc nigdy go nie poznałem. – Dodał w ramach wyjaśnienia na rzecz Sherlock i Savicha: – Przez cztery lata pracowałem w wydziale zabójstw w Nowym Jorku. Kiedy sprowadziliśmy się tutaj, po części dzięki ojcu Christie zostałem szeryfem Maestro. Chłopcy i ja rzadko widujemy Marian, może raz na kilka miesięcy na jakiejś kolacji w Tarze. Rob i Rafe nazywają to wieczorami cyrkowymi.

– Rodziny bywają takie zabawne – powiedziała Ruth. – Czy twoi chłopcy odziedziczyli choć trochę jego talentu?

– Rob gra na perkusji w zespole, który założył jego kumpel z klasy, a Rafe pogrywa na pianinie, ale za każdym razem, gdy mówię coś o posłaniu go na lekcje, odmawia. Zobaczymy.

Dix podprowadził ich do pięknego, półokrągłego biurka recepcyjnego, zza którego przyglądały się im ciekawie dwie kobiet y. Dix skinął im głową.

– Mavis, chciałbym zobaczyć się z wujem – powiedział.

– Jest u siebie, szeryfie Noble – odpowiedziała Mavis, przyglądając się Savichowi – ale mówił, że chciałby dzisiaj wcześniej wyjść. Chyba Peter Pepper go dopadł.

Mary Parton wzniosła oczy do nieba.

– Jeśli jest u niego Peter, to na pewno będzie wdzięczny za ratunek. A kim są ci ludzie, szeryfie? Chwila, pani jest tą kobietą, którą szeryf znalazł koło swojego domu, prawda?

Ruth uśmiechnęła się szeroko i skinęła głową. – Tak, agent specjalny Ruth Warnecki.

– Aha. – Mary skinęła głową. – Pracuje pani w firmie ochroniarskiej? W Richmond?

– Niezupełnie. Jestem agentką FBI.

– Och, rety, wielkie nieba, jakie to podniecające! Czy taka śliczna dziewczyna nosi broń i kamizelkę kuloodporną? To pewnie tajemnica, prawda? No dobrze, szeryfie, idźcie prosto do biura.

Dix podziękował Mavis i Mary i poprowadził ich długim korytarzem wyłożonym miękkim dywanem.

– Chyba już wszystko o tobie wiedzą, łącznie z tym znamieniem pod lewym kolanem.

Ruth uniosła brwi.

– Chyba myślisz o tym pod prawym kolanem.

Wszyscy przyglądali się ścianom pokrytym wielkimi zdjęciami z autografami sławnych muzyków, śpiewaków i dyrygentów. – Niezła galeria – powiedziała Ruth. – Wielkie nieba, czy to Pavarotti? Tak, to on. Popatrzcie na ten podpis. Skromny to on nie jest.

Sherlock przyjrzała się uważnie fotografii.

– Wygląda na to, że zdjęcie zostało zrobione latem, jakieś piętnaście lat temu, tutaj, w Stanislaus, z grupką podekscytowanych nauczycieli i studentów. Hm, nie sądzę, żeby Pavarotti musiał być skromny. Wiecie, że jest uznawany za jedynego żyjącego tenora, który naprawdę opanował całą skalę głosu tenorowego?

– Skąd wiesz, jaka jest skala tenora? – zdziwiła się Ruth.

– Sherlock miała uczyć się w Juillard i zostać pianistką – wyjaśnił Savich.

– Nie wiedziałam. Chciałabym posłuchać, jak grasz.

Sherlock skinęła głową.

– To było bardzo dawno temu, Ruth, ale z radością zagram dla ciebie. Przepraszam, Dix, mieliśmy iść do biura doktora Holcombe' a?

– Jest na samym końcu korytarza. Musimy przejść przez zasieki Helen Rafferty, jego osobistej piły – sekretarki. Strzeże go lepiej niż ochroniarze prezydenta.

Pani Rafferty pukała długopisem w stertę dokumentów ułożoną równo na środku biurka i wpatrywała się w zamknięte drzwi biura doktora Holcombe'a. Dix odchrząknął.

– Helen?

– Szeryf Noble! I goście. Cóż, proszę, siadajcie.

– Helen, czy mogłabyś nam dać adres Erin Bushnell?

– Po co? Rozumiem, to tajemnica. Poczekaj chwilę, mam tu adresy wszystkich studentów. Mam nadzieję, że nie wpakowała się w kłopoty i nie rozrabiała po alkoholu. Ach, tak, tu jest. – Zapisała adres i wręczyła Dixowi.

– I chcielibyśmy zobaczyć się z Gordonem.

– Och, doktor Holcombe ma spotkanie ze studentem… ale wiecie co, myślę, że ma go już serdecznie dosyć. Pora, żeby Peter skończył na dzisiaj. – Wstała, pomaszerowała na ośmiocentymetrowych obcasach do pięknych mahoniowych drzwi i mocno zapukała. Nie czekając na odpowiedź, otworzyła drzwi i powiedziała głośno:

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale szeryf chce się z panem widzieć, doktorze Holcombe. Powiedział, że to bardzo pilne.

Łagodny męski głos odparł:

– Dziękuję, Helen, już idę.

– Mam tu trójkę agentów FBI, Gordon – powiedział Dix nad ramieniem Helen.

– Jedna minutka – zawołał doktor Holcombe.

Helen wyszła z jego biura i odwróciła się do gości, kładąc rękę na sercu.

– Och, jesteście agentami FBI? Naprawdę? U nas, w Stanislausie? Och, tak, a pani jest ta kobietą, którą Dix znalazł pod drzwiami, prawda?

– Tak, proszę pani – odpowiedziała Ruth.

– Nie przejmuj się, że ludzie się na ciebie gapią, kochana, tego bandaża prawie nie widać pod tak gęstymi włosami. Naprawdę jesteście agentami FBI? Wszyscy?

– Chciałaby pani zobaczyć nasze dokumenty? – spytała Sherlock.

– Tak naprawdę nie mam do tego żadnego prawa, ale nigdy nie widziałam identyfikatorów FBI.

– My to nazywamy „odznaki” – powiedziała Sherlock i podała jej swoją.

Helen przyglądała się jej przez kilka chwil.

– Och, czyż to nie jest fantastyczne? Ach, czy moglibyście aresztować tego młodego człowieka, który wyjdzie wkrótce z biura doktora Holcombe'a?

– Oczywiście – powiedział Savich. – Mamy wyprowadzić go w kajdankach i trochę poturbować?

– Byłoby świetnie. – Helen nasłuchiwała przez chwilę, po czym odsunęła się, gdy z biura wyszedł chudy młodzieniec o ascetycznej twarzy i zgarbionych ramionach. Doktor Holcombe wyszedł za nim, mówiąc:

– Nie ma żadnej dyskryminacji ze względu na nazwisko, Peter. Musisz przestać myśleć, że jeśli dyrygentowi nie spodoba się twoje imię, to cię nie zatrudni. Dix, zaraz do was przyjdę.

Peter nie wydawał się zainteresowany i mówił dalej podniesionym głosem:

– Doktorze Holcombe, nie może pan tego zlekceważyć.

Dwie odmowy! Przyniosłem je panu, żeby sam pan zobaczył. Oczywiście odmowy są uprzejme, ale obaj mnie nie chcą. Obaj! Dobrze pan wie, że to przez moje nieszczęsne nazwisko. Podaję imię i nazwisko i wszyscy turlają się ze śmiechu, zwłaszcza dyrygenci i ci smarkacze z orkiestry. Musi pan czytać między wierszami. Nikt nie chce skrzypka, który się nazywa Peter Pepper. Może pan sobie wyobrazić, ilu dyrygentów mnie odrzuci, jak zrobię dyplom?

– Pewnie pomyślą, że twoja rodzina zrobiła fortunę na tych napojach * – powiedziała Helen. – To już jakiś początek, prawda?

– Wystarczy, Helen, proszę. – Doktor Holcombe nie mógł powstrzymać parsknięcia. – Peter, to nie ma nic wspólnego z twoim nazwiskiem, po prostu ktoś grał lepiej od ciebie, nic więcej. Przeczytałem oba listy bardzo uważnie i niczego nie znalazłem „między wierszami”.

– A może zmienisz imię? – zaproponowała Ruth. Peter Pepper popatrzył na nią.

– Nie mogę. Matka by mnie zabiła i wydziedziczyła, a wtedy nie mógłbym pozwolić sobie na czesne.

– No to na następnym przesłuchaniu użyj innego imienia i wszyscy będą szczęśliwi. Jak masz na drugie?

– Princeton. Moja mama chodziła tam do college'u.

– Hm. No dobrze, to może zamień je miejscami. Nazywałbyś się Pepper Princeton. To brzmi intrygująco.

Peter, alias Pepper Princeton, zamyślił się głęboko, po czym zaczął wolno kiwać głową, nie spuszczając wzroku z Ruth.

– Nikt nigdy mi nie powiedział, że to moje nazwisko stanowi problem, ale ja wiedziałem. Pepper Princeton. To zupełnie co innego, nikt nie będzie się śmiał. Dzień dobry, nazywam się Princeton, doktor Princeton. To ma w sobie coś, zupełnie, jakbym był kimś sławnym. Hej, mogę zaprosić cię na kolację dziś wieczór?

Ruth poklepała go po ramieniu.

– Już się umówiłam, ale dziękuję. I powodzenia.

Doktor Gordon Holcombe patrzył, jak młody człowiek odchodzi korytarzem, sprężystym krokiem, z wyprostowanymi ramionami.

– To było wspaniałe – powiedział do Ruth. – Gdybym tylko na to wpadł pół roku temu… Ale lepiej, że ta propozycja wyszła od ciebie. Czy ja mógłbym cię zaprosić na kolację?

Dix skierował wszystkich do biura wuja.

– A co ze mną? – zawołała za nimi Helen Rafferty. – Mnie nikt nie zaprosi na kolację?

Загрузка...