Rozdział 35

Waszyngton

Niedziela w nocy

Savich i Sherlock siedzieli w samochodzie na podjeździe przed swoim domem, z włączonym silnikiem i ogrzewaniem. Savich wpatrywał się w laptopa. MAX łączył się przez satelitę z centrum komunikacji w Budynku Hoovera, a na monitorze widniała powiększona mapa Waszyngtonu.

– Co za ironia – odezwała się Sherlock. – Nasi północni sąsiedzi trzymali Malcolma Gilliama w psychiatryku przez dziewięć lat. Gdyby go nie wypuścili, to wszystko nigdy by się nie wydarzyło.

– Wolałbym, żeby siedział w więzieniu niż w szpitalu – powiedział Savich. – Szkoda, że Najwyższy Sąd Kanady zmienił w dziewięćdziesiątym pierwszym przepisy, teraz łatwiej jest uniknąć odpowiedzialności karnej, powołując się na niepoczytalność.

– Ale to nie zmienia faktu, że on brutalnie zabił w Quebecu dwie osoby. I wypuścili go po dziewięciu latach?

Savich wzruszył ramionami i przeciągnął się.

– Jeśli adwokat przekonał ławę przysięgłych, że Moses nie był odpowiedzialny za popełnione czyny, bo w czasie dokonania przestępstwa miał halucynacje i był sterowany z zewnątrz, nie mieli prawa dłużej trzymać go w zamknięciu. I mówmy o okrutnej i nie adekwatnej karze.

– Chyba że udałoby się im udowodnić, że stanowi zagrożenie dla społeczeństwa, On musiał świetnie poznać prawo. – Popatrzyła przez chwilę na ekran i przesunęła mapę na zachód. – Skoro uznali, że Moses nie jest zagrożeniem, nie mogli go monitorować po wypuszczeniu na wolność, prawda?

– Miał pojawiać się co tydzień na spotkaniu grupy wsparcia, ale legalnie miał prawo opuścić szpital, dlatego rozciął bransoletkę z nadajnikiem i dwa lata temu wrócił do Stanów. Dalej nic o nim nie wiemy aż do chwili, w której poznał Claudię i pobił tego bezdomnego osiem miesięcy temu w Birmingham.

– Wiesz, on chyba widzi w Claudii drugą Tammy.

– Prawdopodobnie. Claudia jest w tym samym wieku, I teraz razem wyruszyli po krwawe żniwo.

Savich otworzył na ekranie zdjęcia.

– Jeszcze nie widziałaś tego, Sherlock. Zrobiono je na trzy tygodnie przed rozprawą Mosesa.

Nachyliła się, żeby popatrzeć na fotografię dystyngowanego mężczyzny w średnim wieku, o gęstych siwych włosach, szczupłej ascetycznej twarzy i rzymskim nosie. Miał na sobie elegancki tweedowy garnitur, w którym wyglądał jak bankier.

– Nigdy bym nie powiedziała, że to Moses Grace – zdziwiła się głośno. – W restauracji wszyscy przyznali, że wyglądał jak stulatek, a nie minęło nawet dwanaście lat, od kiedy zrobiono to zdjęcie.

Savich skinął głową i zaczął masować jej szyję i ramiona, żeby zmniejszyć napięcie.

– Dobrze by było, gdybyśmy mieli zdjęcie z czasów, gdy wyszedł po dziewięciu latach ze szpitala. Wciąż nad tym pracujemy.

Sherlock jeszcze raz przyjrzała się fotografii.

– Od tamtych czasów postarzał się ze trzydzieści lat.

– On jest bardzo chory, Sherlock, i pewnie dlatego tak staro wygląda. Już w szpitalu leczono go na gruźlicę, ale nie dokończono kuracji, bo uciekł. Kiedy opowiedziałem doktorowi Breakerowi o jego symptomach, powiedział, że według niego infekcja doszła do etapu, w którym pojawiają się jamy gruźlicze – w płucach powstają wielkie dziury. Doktor Breaker myśli, że to już końcowe stadium.

– Kiedyś gruźlica była bardziej powszechna, więc pewnie odnowił się wirus, którego złapał w dzieciństwie. Przynajmniej dopadnie go sprawiedliwość.

– Jeśli to satelitarne połączenie z centrum komunikacyjnym się sprawdzi, to sami wymierzymy mu sprawiedliwość – powiedział Savich.

– Mam nadzieję, DiIlon, inaczej nigdy się nie wyśpimy.

– Mamy jeszcze trochę czasu do północy. – Savich pociągnął żonę na kolana, pocałował ją za uchem i pogłaskał po włosach. – Odpocznij chwilę. Nie minęły nawet dwa dni, odkąd zostałaś ranna.

Popatrzył na zegarek z Myszką Miki.

– Ostatnim razem Moses zadzwonił dokładnie o północy.

Nie będziemy czekać dłużej. Dane i Ben powinni już tu być.

Punktualnie o dwunastej zadzwoniła komórka Savicha. Dillon wyjechał z podjazdu i zaparkował przy krawężniku. Uniósł kciuk do góry i odebrał telefon.

– Hej, Moses, jak leci? Kaszlesz krwią? Jesteś już jedną nogą w grobie, co, staruszku?

Savich go zaskoczył. Zapadła długa cisza.

– No, synku, wiesz, że moja Claudia nie pozwoliłaby na to. Jestem w wystarczająco dobrej formie, żeby się tobą zająć.

Zanim Moses skończył zdanie, na mapie Waszyngtonu pojawił się pulsujący, żółty punkt lokalizujący dzwoniącego. Byli w ruchu. Sherlock powiększyła mapę, skinęła Savichowi głową i wskazała wprost przed siebie. Volvo ruszyło gładko z miejsca.

– Nadal myślisz, że uda ci się mnie zabić? Nie ma szans, staruszku – powiedział Savich.

– Zobaczymy, w końcu teraz wiem, gdzie mieszkasz. – Zarechotał, a Savich usłyszał bulgotanie śliny w ustach starca.

– Chcesz wiedzieć, skąd mam twój adres? Znalazłem u panny Lilly, zanim odpaliłem naszą małą bombę. Claudia uznała, że skoro twoja żonka nam umknęła, to pora zabrać się do roboty i jak najszybciej spróbować jeszcze raz, więc chciałem cię uprzedzić, że nie ukryjecie się już przed nami. Całkiem nieźle mi poszło w piątek wieczór, co?

Sherlock wskazała w lewo na Clement Street i Sherlock gładko skręcił. Dane Carver i Ben Raven siedzieli z tyłu i słuchali przez komórki wiadomości z centrum komunikacji z Budynku Hoovera, po czym przekazywali wszystkim agentom współrzędne lokalizacji Mosesa.

– Zrobiłeś furorę, Moses. Pozdrów ode mnie Claudię, dobrze? To Claudia Smollett z Cleveland w Ohio, prawda? Wygląda ślicznie na fotografii. Jesteś pewien, że chcesz, żebym się z nią spotkał?

Usłyszeli stłumiony, pełen wściekłości głos Mosesa:

– Cholera, Claudia, namierzyli cię. Co ja mam z tobą zrobić, skoro ty mnie w ogóle nie słuchasz?

Migający żółty punkt zniknął z mapy. Moses musiał wjechać w martwą strefę, gdzie GPS nie działał. Na szczęście ku powszechnej uldze wszystkich pasażerów volvo, po chwili kropka pokazała się znowu, tak samo jasna i wyraźna jak przedtem.

– Nie złość się na nią, Moses. Nie tylko ona była taka beztroska. Tak naprawdę nie nazywasz się Moses Grace, prawda? Twój tata miał na imię Moses, a mama Grace. Myślisz, że byliby zadowoleni, gdyby wiedzieli, że zabijasz ludzi, posługując się ich imionami? Wydaje mi się, że byli bardzo miłymi ludźmi.

Moses zaczerpnął gwałtownie powietrza i zaczął kaszleć, aż w końcu udało mu się wykrztusić:

– Proszę, proszę. Zgadywałeś czy nasz harcerzyk odrobił pracę domową?

Sherlock uniosła kciuk i powiedziała bezgłośnie:

– Dwie minuty.

– A może ja będę mówił, kiedy ty krztusisz się własną krwią, Moses? – zaproponował Savich. – Nazywasz się Malcom Gilliam, urodziłeś się w Youngstown w Ohio. Wyrzucili cię ze studiów inżynierskich, potem spędziłeś trochę czasu w Kanadzie. A tak przy okazji, powinieneś popracować nad tą rolą niedouczonego prostaka.

– Powiesz mi, skąd się tego wszystkiego dowiedziałeś? Savich tylko się roześmiał.

– Nieźle sobie poradziłeś, wsadzili cię do tego szpitala w Kanadzie tylko na dziewięć lat. Jak ci się to udało?

Usłyszał, jak krew i flegma bulgocze w gardle Mosesa.

Starzec przełknął, ale bulgotanie nie ustało.

– No wiesz, chłopcze, zacząłem brać Zenadrin, żeby trochę schudnąć i, niech mnie diabli porwą, jeśli kłamię, zacząłem słyszeć głosy. Okropna sprawa, powiedzieli adwokaci, coś strasznego. Ale wyobraź sobie, że ci świętoszkowaci kretyni i tak trzymali mnie na oddziale psychiatrycznym przez dziewięć lat! Dziewięć lat musiałem odgrywać tę rolę i robić wszystko, co mi kazali! Mówię ci, nawet nie wiesz, ile mnie to kosztowało, żeby grać dokładnie tak, jak tego chcieli, i udzielać właściwych odpowiedzi na tych ich idiotycznych testach, ale teraz mam to już za sobą i oto jestem, synku, ja, twój najgorszy koszmar.

– Jedzie na południe – wyszeptała Sherlock. – W tej chwili przeciął Delancy Street i kieruje się do dzielnicy willowej. Jest nie dalej niż sześć przecznic od nas. Dane, Ben, macie go?

– Kto tam z tobą jest, chłopcze? I tak pora już kończyć naszą pogawędkę. Wiem, jak bardzo lubisz namierzać mnie po telefonie, mimo że za każdym razem jestem szybszy.

Savich musiał utrzymać go na linii jeszcze chwilę dłużej.

– To Sherlock, Moses, nie musisz się bać. Przecież jesteśmy starymi przyjaciółmi, skoro jesteś dziadkiem Tammy.

Zaskoczenie Mosesa było niemal namacalne w ciszy, która zapadła. Gdy się odezwał, Savich usłyszał w jego głosie nutkę strachu.

– Skąd, do diabła, o tym wiesz?

– Wiem o tobie wszystko, Malcolm. Ostatnim razem, gdy widziałeś Tammy i Tommy'ego, dałeś im plik banknotów i wyjechałeś do Kanady.

Po długiej chwili ciszy Moses wyszeptał:

– Zamordowałeś mojego biednego Tommy'ego i odstrzeliłeś Tammy rękę. Wie o tym tylko jedna osoba, córka Marvy. Jak ona ma na imię? Marilyn. A ja myślałem, że ona już nie żyje. Nigdy jej nie lubiłem, mała zaryczana suka, ale Tommy lubił mieć ją pod ręką. No cóż, znajdę ją, dam na chwilę Claudii, a potem wytnę jej serce. – Ostatnie słowa zagłuszył atak gwałtownego kaszlu.

Savich popatrzył na Sherlock, która wyszeptała:

– Jest tylko parę przecznic przed nami, jedzie wolno.

– Claudia jest obok ciebie? Słucha naszej rozmowy?

– Moje słoneczko jest tuż obok mnie.

– Pewnie trzyma na kolanach pudełko chusteczek i łapie nimi krew, którą plujesz. Szkoda, że masz gruźlicę, Moses.

– Wysadzę twój dom w powietrze, słyszysz, synku? Wyślę ciebie i twoją żonkę prosto do piekła.

I Moses się rozłączył.

Savich dostrzegł granatową furgonetkę w tym samym momencie, w którym zauważyli ją Dane i Ben. Moses jechał wzdłuż parku Jacksona, niewielkiego skweru obsadzonego klonami, opustoszałego w tę zimową noc. W domach otaczających skwer świeciły się tylko nieliczne światła.

– Jest dokładnie przed nami – wyszeptał Dane do słuchawki.

– Wszyscy mają być cicho. Czekajcie na mój sygnał.

Nagle furgonetka przyspieszyła. Zdali sobie sprawę, że zostali namierzeni, ale było już za późno. O wiele za późno.

– Mam cię, staruszku. – Savich nacisnął na gaz i ruszył prosto na samochód przed nimi. Ben i Dane wychylili się przez okna i zaczęli strzelać w tylne koła furgonetki.

Obie opony wybuchły.

Claudia wychyliła się przez okno pasażera i strzeliła. Furgonetka zjechała z drogi i odbiła się od zaparkowanej toyoty. Moses przeciął chodnik i wjechał do parku, prześlizgując się między dwoma cienkimi klonami. Drzwi się otworzyły i z obu stron wyskoczyli Moses i Claudia, niosąc w rękach coś, co wyglądało jak strzelby AR – IS. Pobiegli w przeciwległych kierunkach i ukryli za drzewami.

Wokół parku zaroiło się od samochodów FBI, które hamowały z piskiem opon, zalewając skwer światłem reflektorów.

Savich wyskoczył z volvo, wrzeszcząc: – Na ziemię, wszyscy na ziemię!

Z parku wystrzeliła seria pocisków z broni automatycznej.

Savich usłyszał pomruk i zawołał bez chwili zastanowienia:

– Zestrzelcie ich!

Agenci zaczęli strzelać w stronę parku ze wszystkich kierunków i po chwili Savich usłyszał krzyk Claudii i zobaczył, jak dziewczyna wypuszcza broń z rąk i upada na ziemię, po czym próbuje odczołgać się dalej, trzymając się za bok.

By li wystarczająco blisko, żeby słyszeć kaszel i przekleństwa Mosesa. Na chwilę zapadła cisza, gdy zmieniał magazynek, a potem znowu zaczął strzelać.

W domach dokoła skweru pozapalały się światła tak, że w parku nie było ani jednego cienia. Claudia wrzasnęła i podpełzła do swojej broni. Jeden z saperów wziął ją na muszkę dokładnie w chwili, gdy złapała za strzelbę. Rozległ się huk, głowa dziewczyny eksplodowała, a jej ciało opadło martwe na ziemię.

Nagle strzelanina ucichła, bo Moses przestał strzelać i zniknął z pola widzenia.

Nigdzie nie było po nim śladu.

Savich puścił się biegiem do miejsca, w którym ostatni raz widział Mosesa, zgiętego niemal w pół od kaszlu, strzelającego bez przerwy aż do końca drugiego magazynka.

– Nie strzelać! – krzyknął. Był jakieś sześć stóp od miejsca, w którym stał Moses, ale zobaczył jedynie puste łuski po nabojach. Nagle po lewej stronie usłyszał kaszel i pobiegł w tamtym kierunku.

– Słyszę cię, Moses! A za sekundę będę cię widział. Nie jesteś tak dobry jak Tammy.

Padł strzał, a po chwili Savich zobaczył Mosesa Grace zgiętego w pół, jęczącego i kaszlącego krwią. Na jego brzuchu rozlewała się wielka plama krwi i nagle z ust trysnęła fontanna posoki. Savich podszedł do mężczyzny i wyjął mu broń z bezwładnej reki.

– Wszyscy cię teraz widzą, Moses. To koniec. Załatwione – krzyknął przez ramię.

Starzec nie przestawał pluć krwią, cały był w niej skąpany.

Zachwiał się i upadł ciężko na ziemię ze wzrokiem wbitym w twarz Savicha.

Jego twarz wykrzywiła się, gdy próbował przemówić, zakrwawiona pierś unosiła się w spazmatycznych oddechach. Savich ukląkł obok niego. Starzec otworzył zalane krwią usta i gdy Savich pochylił się nad nim, próbował go opluć. Ale nie starczyło mu już oddechu. Jeśli nie stracił przytomności, to ostatnią rzeczą, jaką widział w życiu, były twarze dwudziestu agentów FBI, którzy zebrali się wokół mego.

Savich sprawdził puls na szyi i potrząsnął głową. Przez długą chwilę wpatrywał się w leżącą przed nim ruinę człowieka.

Jimmy Maitland uklęknął obok Savicha.

– Nie wiedziałem, że w człowieku jest tyle krwi. Dzięki Bogu, że to już koniec. Odsuń się, Savich, on ma infekcję.

Maitland wstał, Savich też powoli się podniósł. Patrzyli, jak ludzie gratulują sobie nawzajem.

– No dobrze, chłopcy i dziewczęta – zawołał Maitland – zakończmy ten koszmar.

Z oddali słychać było wycie syren.

– Za chwilę będą tu media – powiedział Maitland do Savicha. – Mam nadzieję, że nigdy się nie dowiedzą, w jaki sposób to załatwiłeś. – Poklepał Savicha po plecach.

– Podziałało jak magia, co? – Savich wyszczerzył zęby. Dziesięć minut później Jimmy Maitland patrzył, jak technicy medycyny sądowej ostrożnie zapinają worki z ciałami Mosesa Grace i Claudii Smollett. Policja otoczyła kordonem cały teren, żeby trzymać gapiów z daleka. Z furgonetek telewizyjnych wyskakiwali mężczyźni i kobiety, uzbrojeni w mikrofony i kamery. Maitland patrzył, jak Savich uściskał Sherlock i pomógł jej wsiąść do samochodu, po czym obszedł auto dokoła i zajął miejsce kierowcy. Wydawało mu się, że agent skrzywił się, przekręcając kluczyk w stacyjce i uśmiechnął się do siebie, a następnie wyprostował ramiona i ruszył stawić czoło mediom.

Загрузка...