Summerset, Maryland
Sobota po południu
Dzień był słoneczny i zimny. Synoptycy przysięgali, że nie będzie opadów śniegu aż do wtorku, ale nikt w to nie wierzył. Savich i Sherlock dotarli do Summerset w stanie Maryland o trzeciej, a dziesięć minut później znaleźli numer 38 na Baylor Street. Savich zaparkował volvo Sherlock na małym podjeździe przed jednopiętrowym domem w dzielnicy, którą dołączono do Summerset trzydzieści lat wcześniej.
– Wynajmuje ten dom od ponad dwóch lat, odkąd skończyła dwadzieścia trzy lata – powiedział Savich, patrząc na mały ogród, obsadzony kilkoma dębami, których gałęzie zwieszały się nad domem. – Właściciel jest świetnym stolarzem i producentem mebli. Ona pracuje u niego.
Savich zapukał do świeżo pomalowanych drzwi wejściowych otoczonych skrzynkami pełnymi bratków. Nikt nie otworzył, nie było też słychać zbliżających się kroków. Savich zapukał jeszcze raz, odczekał chwilę, po czym się cofnął.
– No dobrze, sprawdźmy w garażu. Ona prowadzi toyotę camry z dziewięćdziesiątego szóstego roku. Jeśli auta nie ma, jej też raczej nie będzie w domu.
W elektronicznych drzwiach garażu było małe okienko, więc Savich nie musiał próbować ich otwierać. W środku nie stał żaden samochód.
Sherlock podrapała się w rękę w wiszącą na temblaku.
– Może być wszędzie.
– To prawda. Ale wiesz co? Nie sądzę, żeby Marilyn nosiło po świecie. Mam pomysł. Sprawdźmy, czy mam rację.
Parę minut później Savich skręcił w dziurawą, asfaltową drogę. Sherlock spojrzała na rząd klonów, których nagie gałęzie kołysały się na wietrze.
– Okolica wygląda znajomo. Wiesz, cieszę się, że znowu zobaczę tę stodołę. Wszystko się tutaj skończyło.
Savich pamiętał tamto popołudnie, jakby to było wczoraj. – Tamtego dnia wygraliśmy. Ci chłopcy, których porwali, też.
– To dziwne, jak dobrze Moses Grace zna niektóre fakty, a jak bardzo myli się co do innych. Musiał szukać informacji jedynie w gazetach.
– Tak, a resztę sobie wyobraził. Wielkie nieba, popatrz tylko na to.
Wielka stara stodoła, nieużywana od dziesiątek lat, nie była już opuszczoną ruiną. Odpadające niegdyś deski pomalowano na jaskrawoczerwony kolor, który odbijał popołudniowe słońce przeświecające przez gałęzie drzew. Śmieci i części maszyn, które kiedyś walały się dokoła, zniknęły, a do podwójnych, wielkich drzwi prowadziła żwirowana ścieżka.
– To miejsce wygląda zupełnie inaczej. Myślisz, że Marilyn to zrobiła?
– A kto inny? Spójrz, drzwi są uchylone. Ona musi być w środku. – Savich otworzył z uśmiechem drzwi. To niesamowite, pomyślał, patrząc na zalane słońcem wnętrze. Uprzątnięcie gnijącego siana, zardzewiałych maszyn i drewnianych żłobów musiało zająć kilka miesięcy. Namalowane na środku czarne koło, które tak dobrze pamiętał, zniknęło, podłogę pokryto czystą sklejką. Ściany wygładzono i pomalowano, a w okna wstawiono szyby. Stara stodoła pachniała świeżym powietrzem, farbą, trocinami i klejem do tapet.
Ruszyli na drugą stronę stodoły pod opuszczonym sufitem, z którego zwieszały się nowe lampy rozjaśniające pomieszczenie wielkimi kręgami światła. Widoczne na przeciwległej ścianie schody prowadzące na strych zostały odnowione i pomalowane i wyglądały na bardzo solidne.
Savich usłyszał nucenie i zawołał: – Marilyn? Czy to ty?
Nucenie ustało, a kobiecy głos z nutką lęku spytał: – Kto tam?
– Agent Di1lon Savich i agent Sherlock z FBI. Pamiętasz mnie?
Z zaplecza wyszła młoda kobieta z pędzlem w dłoni ubrana w stare, poplamione farbą dżinsy, za dużą koszulę i sfatygowane tenisówki. Zgarbiona, zastraszona dziewczyna z nadwagą, tłustymi włosami i przerażonym wzrokiem, którą oboje pamiętali, zniknęła. Ta kobieta była zdrowa, miała bystre spojrzenie i czyste włosy, związane w koński ogon.
– Agent Savich? To naprawdę ty? Och wielkie nieba, to ty! I jak fantastycznie wyglądasz! – Zarzuciła mu ręce na szyję i podskoczyła, żeby objąć go nogami w pasie. Odchyliła się lekko i uśmiechnęła szeroko. – Och, to po prostu ekstra! Pamiętasz ten list, który wysłałam ci z Aruby? Pisałam, jak bardzo się cieszę, że Tammy cię nie zabiła? – Pochyliła się do przodu i ucałowała go głośno w oba policzki. – Nie myślałam, że jeszcze kiedyś cię zobaczę.
Savich schwycił ją delikatnie za nadgarstki i rozplątał uścisk wokół swojej szyi.
– Marilyn – powiedział ze śmiechem – nie myśl, że nie podoba mi się takie powitanie, ale to jest moja żona, agent Sherlock. Pamiętasz ją, prawda? Teraz ma rękę na temblaku, ale gdyby nie miała, sama ściągnęłaby cię ze mnie i mocno uściskała za to, jak bardzo nam wtedy pomogłaś.
Marilyn odwróciła się w jego ramionach.
– Och, cześć, agentko Sherlock. Dlaczego ty też nie nazywasz się Savich?
Sherlock uśmiechnęła się do kobiety, której nogi wciąż oplatały talię jej męża.
– Cóż, widzisz Marilyn, jeden agent Savich już jest. Uwierz mi, FBI nie potrzebuje drugiego. Poza tym dzięki mojemu nazwisku źli kolesie pomyślą dwa razy, zanim spróbują ze mną zadrzeć.
– Sherlock – powiedziała Marilyn, przeciągając samogłoski.
– Tak, podoba mi się. – Zeskoczyła na podłogę i uśmiechnęła się do Savicha. – Kopę lat, panie Savich.
– I mnóstwo zmian na lepsze – dodał.
– Dwa lata temu ukończyłam dziewięciomiesięczny kurs obróbki drewna w centrum architektonicznym w Baltimore, nauczyłam się inkrustować, żłobić, rzeźbić i tak dalej, a potem dowiedziałam się o tym starszym panu, który ma sklep właśnie tutaj, w Summerset. Jest absolutnie wspaniały, rzemieślnik w dawnym stylu, słynie z wyrobu mebli w całej okolicy. Udało mi się go przekonać, żeby mnie zatrudnił. Nazywa się Buzz Murphy i jest uroczym staruszkiem. Uczy mnie wszystkiego, co sam umie, i jesteśmy już prawie partnerami. Zamierza odsprzedać mi sklep, jak pójdzie na emeryturę. – Przerwała na chwilę. – Hm, do tego stary bałwan chce się ze mną ożenić, ale nic z tego.
Już nie jestem biedna, w każdym razie nie aż tak jak kiedyś.
I schudłam, chodzę na siłownię, a frytki jem tylko dwa razy w tygodniu. – Uniosła za dużą koszulę i okręciła się wokół własnej osi, pokazując brzuch.
Sherlock roześmiała się.
– Wyglądasz świetnie, Marilyn, może nawet zbyt dobrze, dlatego wolałabym, żebyś odsunęła się od mojego męża. – Zatoczyła ręką dokoła. – To wielkie przedsięwzięcie i jak dużo już osiągnęłaś.
Marilyn aż pojaśniała z radości.
– Czyż to nie wygląda wspaniale? Zabrało mi całe miesiące. Kiedy trzeba coś zrobić, a sama nie potrafię sobie z tym poradzić, znajduję kogoś, kto umie. – Wskazała ręką na kilka mahoniowych krzeseł. – Widzicie tamte krzesła, które zrobiłam z Buzzem? Uwielbiam chippendale. – Marilyn była tak podekscytowana, że niemal tańczyła.
– To brytyjski wzór z końca osiemnastego wieku. Spójrzcie na te skomplikowane ryty, kurczę, ile one wymagają delikatności i koncentracji, i na te nogi w kształcie łap, za te cudeńka można dać się pociąć.
– Są niesamowite – przyznała Sherlock. – Tak starannie wykonane.
– Buzz pomagał mi przy ozdobach, ale ostatnie dwa zrobiłam zupełnie sama. Założę się, że nie poznacie, które zrobiłam bez jego pomocy.
Savich przyjrzał się meblom uważnie, przejechał dłonią po zawiłym wzorze na jednym z krzeseł i uśmiechnął się•
– Nie, nie potrafię powiedzieć. Jesteś naprawdę dobra, Marilyn.
– Dziękuję. Już przygotowałam sobie starą narzędziownię, będę miała tam biuro. A mieszkać będę na strychu. Skończę go za kilka miesięcy i wtedy się wprowadzę.
Zdecydowałam, że nie chcę ani sklepu, ani domu Buzza, wezmę tylko jego narzędzia, wyposażenie i klientów, ale jeszcze mu o tym nie powiedziałam, prowadzi ten interes od trzydziestu lat. Ale mój sklep będzie tutaj. Będę tu miała mnóstwo miejsca do pracy. I światło, popatrzcie, jakie cudowne jest światło!
Savich powoli przyzwyczajał się do tego, jak bardzo Marilyn się zmieniła. Nie tylko zewnętrznie, zniknęła też aura beznadziei i lęku, która ją otaczała. Nie była już tą sterroryzowaną dziewczyną, wykorzystywaną przez Tuttle'ów, tylko rozsądną, młodą kobietą.
Savich wziął ją za rękę. Wiedział, że znowu ją zdenerwuje, ale nie miał innego wyjścia.
– Nie chcę cię niepotrzebnie straszyć, Marilyn, ale potrzebujemy twojej pomocy. To dotyczy Tammy.
Jej dłoń drgnęła w jego uścisku, ale Savich mocno ją przytrzymał. Przez chwilę w oczach Marilyn malowała się panika.
– Wszystko w porządku. Wiesz, że Tammy i Tommy od dawna nie żyją. Chodzi o kogoś blisko z nimi związanego. Szukamy starszego mężczyzny, który znał Tammy, być może jej dziadka.
– Ale dlaczego? Oni wszyscy nie żyją, prawda? Przysięgasz, że Tammy umarła, Savich?
– Oczywiście, że umarła – zapewnił ją. – Ale żyje jeden niebezpieczny starzec, tak szalony i agresywny jak Tammy. Chce pomścić ją, zabijając mnie. I chce skrzywdzić Sherlock. Pomóż nam, Marilyn, powiedz, kim on jest.
– Moses Grace? – wyszeptała, blada na twarzy i z dawnym wyrazem strachu w oczach. – Ten starzec, o którym wszyscy mówią? I ta nastolatka, która z nim jest? Claudia?
Savich skinął głową.
– Och, Boże, myślisz, że on coś wie o tej stodole?
– Nie, nie sądzę. W żadnej gazecie nie podano dokładnej lokalizacji. I uwierz mi, Marilyn, gdyby w jakiś sposób dowiedział się o tym miejscu, byłby tu już kilka miesięcy temu. Nie wie. Zaufaj mi.
– To dobrze. Myślisz, że Moses Grace jest dziadkiem Tammy?
– Tak, to bardzo prawdopodobne. Jest zbyt stary, żeby być jej ojcem.
– Nie chcę, żeby on cię zabił. – Skinęła głową w stronę temblaka na ramieniu Sherlock. – On to zrobił?
– Tak – odpowiedział Savich.
– Masz rację, on nie może być ojcem Tammy. Jej tata odszedł, kiedy oboje z Tommym byli bardzo mali.
– Dobrze. Mówiłaś, że twoja mama i mama Tammy były siostrami. Opowiedz nam, Marilyn, co wiesz o innych krewnych: nazwiska, adresy, cokolwiek.
– Trudno mi o nich mówić, ale spróbuję. – Wskazała im mahoniowe krzesła. – Proszę, siadajcie. No dobrze. – Zamilkła, wyciągnęła nogi przed siebie i wepchnęła ręce do kieszeni dżinsów.
W końcu zaczęła mówić, powoli, jakby ktoś wyciągał z niej słowa wbrew jej woli:
– Mieszkałam z mamą w Dalton, w Kansas. Tammy i Tommy mieszkali w Lucas City, niewielkim miasteczku odległym od naszego o jakieś piętnaście mil. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek była mowa o ojcach, ale jestem pewna, że nasze matki miały mężów. Na mamę Tammy mówiłam ciotka Cordie. Cordelia Tuttle, Tuttle to było nazwisko po mężu, ale, jak już powiedziałam, on dawno odszedł. Mój tata miał na nazwisko Warluski, dlatego moja mama nazywała się Marva Warluski. Mój staruszek zniknął jeszcze przed moim urodzeniem.
Mama mówiła, że Cordie ma mózg wielkości orzeszka ziemnego i jest złośliwa jak żmija, a Tommy i Tammy są podobni do niej jak dwie krople wody. Za każdym razem gdy mnie bili, mama mówiła, że dopóki nie skręcą mi karku, wszystko jest w porządku, bo muszę przestać być mięczakiem.
Chowałam się, kiedy do nas przychodzili. – Zamilkła na chwilę i wygięła usta. – Ale zawsze mnie znaleźli i zbili na kwaśne jabłko. Mama nazywała mnie tchórzem.
– Pamiętasz jakichś innych wujków albo ciotki? Marilyn potrząsnęła głową.
– Moja mama nigdy o nikim takim nie mówiła. Ciotka Cordie też nie.
– Twoja mama i matka Tammy obie nie żyją, prawda, Marilyn?
– Tak, umarły, kiedy byliśmy nastolatkami. Wtedy Tommy i Tammy mnie zabrali, powiedzieli, że muszę robić dokładnie to, co mi każą, albo wrzucą mnie do dołu pełnego węży.
– Jak one umarły?
– Tommy powiedział, że włamały się do domu tej staruszki, żeby zabrać jej emeryturę, ale ona nie chciała im powiedzieć, gdzie trzyma pieniądze. Sąsiad usłyszał krzyk starszej pani i zadzwonił na policję. Wybiegły z domu, gliny za nimi i jeden z nich strzelił w tylną oponę. Mama nie mogła utrzymać samochodu na drodze i uderzyły w drzewo. Obie zginęły na miejscu.
Sherlock poczuła falę mdłości i przełknęła. Marilyn mówiła o tym tak spokojnie. Zobaczyła, że wyraz twarzy Dillona się nie zmienił, ale oczu mu pociemniały.
– Powiedz nam, jakie było panieńskie nazwisko twojej matki – poprosił.
– Marva Gilliam.
– Czy Cordie nosiła to sarno nazwisko?
– Ciotka Cordie… tak, ona też nazywała się Gilliam.
– Dobrze, bardzo dobrze. Cordelia Gilliam. Czy kiedykolwiek spotkałaś dziadka lub babcię?
Marilyn ponownie zamknęła oczy.
– Babci nie pamiętam. Ale dziadka… tak, pamiętam go. Nigdy u nas nie był, tylko u ciotki Cordie. Miałam może sześć lat, kiedy przyjechał. Coś musiało się wydarzyć, bo nagle zniknął. Może zrobił coś złego i musiał uciekać. Był podły, agencie Savich, tak podły jak ciotka Cordelia, Tommy i Tammy. Uderzył Tammy w głowę, a potem tulił ją i głaskał po włosach. To mnie śmiertelnie przeraziło, teraz widzę, że coś było nie tak w sposobie, w jaki ją przytulał.
– Widziałaś go jeszcze kiedyś?
– Po śmierci mamy przyszedł kiedyś w środku nocy do domu Tammy i Tommy' ego. Pakowaliśmy się, bo mieli przyjechać po nas ludzie z opieki społecznej i musieliśmy uciekać. Wcisnął Tammy do ręki całą garść banknotów, pocałował ją, tak z otwartymi ustami, poklepał ją po policzku i wyszedł. Pamiętam, że Tammy wybiegła za nimi wróciła dopiero po godzinie. – Marilyn popatrzyła na Savicha. – Nie myślałam o tym od lat. Naprawdę nie zdawałam sobie sprawy… ale Tammy nie miała wtedy nawet piętnastu lat. Czy on uprawiał z nią seks, agencie Savich?
– Nie myśl o tym, Marilyn. Czy kiedykolwiek słyszałaś, jak miał na imię?
– Moja mama i ciotka Cordie nazywały go Papą. Słyszałam, jak mówił Tammy, żeby mówiła do niego Malcolm, więc chyba nazywał się Malcolm Gilliam. Wiecie co? Właśnie zobaczyłam go oczami wyobraźni. Był przystojny, naprawdę dobrze wyglądał, chociaż był stary.
Pamiętam, że kiedyś, jakieś pół roku później, Tommy i Tammy rozmawiali o nim. Tammy machała mi przed nosem pocztówką, powiedziała, że jest od jej dziadka. Przypomniałam jej, że to także mój dziadek, ale ona roześmiała się i powiedziała, że ja go nie znam tak jak ona. Powiedziała, że przysłał jej tę kartkę aż z Montrealu.
– Skąd wiedział, gdzie oni są, pamiętasz?
– Nie wiem, agencie Savich. Nie mówili o tym.
– Były jakieś inne listy albo kartki?
– Tak, kilka, przychodziły razem z plikami pieniędzy przez jakieś trzy lub cztery lata, a potem przestały.
Savich pochylił się i poklepał ją po ręku.
– Bardzo nam pomogłaś. Dziękuję.
Ponieważ Marilyn była tak dumna ze swego nowego domu, Savich i Sherlock napili się z nią lemoniady i zjedli kilka ciastek. Pokazała im stół, który robiła do kompletu z pięknymi krzesłami. Na do widzenia Marilyn odprowadziła ich do volvo i powiedziała do Savicha:
– Bardzo mi przykro z powodu twojego porsche. Widziałam w telewizji, jak wyleciało w powietrze. Teraz musisz jeździć tym maleństwem.
Savich poklepał ją po policzku i pocałował lekko.
– Jak tylko będę mógł, kupię sobie auto, które ci się naprawdę spodoba.
– To kup jedną z tych nowych corvette, oczywiście czerwoną. Chyba że stać cię na ferrari.
Machali do niej oboje, aż szopa zniknęła im z pola widzenia.
Kiedy wjechali z powrotem na wiejską drogę, Savich powiedział:
– Malcolm Gilliam. Założę się o wszystko, że jedno z rodziców nazywało się Moses albo Grace.