Rozdział 31

Waszyngton,

Piątek wieczór

Telefon Savicha zadzwonił o dwudziestej pierwszej piętnaście. Właśnie układał Seana do snu, przypominając mu po raz kolejny, jak wygląda opieka nad szczeniakiem. Pocałował syna na dobranoc i wyszedł do przedpokoju.

– Savich.

– Savich, mówi Quinlan. Przed chwilą był wybuch w Bonhornie Club. To mogła być wina bojlera, jeszcze nie wiemy. Jest mnóstwo dymu i ranni, a panika taka, że może ich być jeszcze więcej.

– Czy pannie Lilly nic się nie stało?

– Nie, ale nie zamierza pozwolić, żeby spłonęła jej kolekcja płyt jazzowych. Nie wiem co z Marvinem i Fuzzem. – Nie wpuszczaj jej do klubu, Quinlan, Już jadę.

Savich próbował się uspokoić. Zajrzał jeszcze raz do pokoju Seana, zobaczył, że maluch śpi słodko owinięty ulubionym kocykiem, z Robocopem u boku. Podszedł szybko do łóżka i znowu pocałował syna, który zachrapał cicho przez sen.

Sherlock i Graciella siedziały w kuchni, jadły pop – corn i piły dietetyczną oranżadę. Kiedy Sherlock zobaczyła męża, skoczyła na równe nogi.

– Co się stało, Dillon?

– Przed chwilą dzwonił James Quinlan z Bonhomie Club. Był wybuch. Nie wiedział, czy to wina bojlera, ale są ranni. Wygląda na to, że panuje tam istne pandemonium. Pannie Lily nic się nie stało, jest tylko wściekła. Muszę tam pojechać i im pomóc.

– To nie był bojler, Dillon, i ty dobrze o tym wiesz. To mógł być Moses Grace.

– Wiem, ale to nie ma znaczenia. Tam są nasi przyjaciele, Sherlock.

– Pojedziemy oboje. I będziemy mieli oczy szeroko otwarte.

Graciello, postaramy się wrócić jak najszybciej.

– Uważajcie na siebie! – zawołała za nimi Graciella. Wycie syren usłyszeli już dwie przecznice przed Houtton Strett, a po chwili zobaczyli błyskające koguty i reflektory rozświetlające niebo. Na ulicy i chodnikach parkowały ciężarówki, a strażacy z wężami i siekierami w dłoniach biegli w stroni;; klubu. Obok radiowozów i wozów strażackich z piskiem opon zatrzymała się furgonetka telewizyjna, chociaż zarówno Houtton Street, jak i boczne ulice zostały zablokowane. Pierwsza linia policjantów usiłowała powstrzymać gapiów, reporterów i kamerzystów. Za ich plecami inni funkcjonariusze pomagali gościom wybiegającym z klubu, którzy potykali się, brudni i kaszlący, i nawoływali narzeczonych, żony, bliskich. Reporterzy podtykali mikrofony pod nos każdemu, kto się do nich zbliżył, wyrzucali pytania z prędkością karabinu, uszczęśliwieni i pełni nadziei na kilka minut w wieczornych wiadomościach. Dokoła tłoczyła się ponad setka ludzi, większość wystrojona na piątkowy wieczór w klubie, wśród nich przechodnie, którzy zatrzymali się, żeby popatrzeć lub pomóc. Savich zaparkował swoje porsche przed wejściem do klubu, gdzie sześciu policjantów pilnowało wolnego miejsca, pewnie dla szefa policji albo jakiegoś polityka, który postanowił okazać zainteresowanie i współczucie dla mieszkańców dzielnicy zasiedlonej głównie przez czarnych. Zanim policjanci zdążyli zaprotestować, Savich wyskoczył z auta i pokazał odznakę.

– Agent Dillon Savich. Co się dzieje?

– Wybuch w klubie – sapnął oficer Greenbera, wymachując wielka pięścią w stronę reportera, któremu udało się przedrzeć przez linię policjantów. – Niezbyt wielki, ale jest mnóstwo czarnego dymu i przez to wybuchła panika. Wie pan, co się dzieje, kiedy ludzie uciekają w ten sposób. Prawie wszyscy są już na zewnątrz, ale wciąż musimy opanować ogień i sprawdzić, czy ktoś nie został uwięziony w tym gęstym dymie. Hej, koleś z mikrofonem, cofnij się! Przepraszam. To zajęło nam chwilę, agencie Savich, ale opanowujemy sytuację. Wiem, że to wciąż wygląda jak pandemonium, ale zobaczyłby pan sytuację dziesięć minut temu. Do tyłu! – wrzasnął do trzech dziennikarzy, którzy dostrzegli Savicha i próbowali się do niego dostać.

– Bezduszne harpie – dodał, gdy zaczęły błyskać flesze. – Pewnie będzie pan w wiadomościach, agencie Savich, wszyscy wiedzą, kim pan jest. Musi pan porozmawiać z detektywem Millbrayem. On tu dowodzi razem z detektywem Fortnoyem. Zaprowadzę pana, inaczej nigdy go pan nie znajdzie.

– Savich!

James Quinlan podbiegł do niego i złapał za ramię. Był brudny, miał rozdartą marynarkę i małe rozcięcie nad okiem.

– Cieszę się, że tak szybko przyjechałeś. Nie powinienem był tak cię alarmować, nie jest tak źle, jak na początku myślałem. Więcej dymu niż czegokolwiek innego. Ale ten wybuch był tak cholernie głośny, że cały budynek zadrżał w posadach. Pannie Lilly nic nie jest, ale, jak możesz się domyślać, nie przestaje biadać nad klubem i swoją białą suknią. Fuzzowi, barmanowi, też nic się nie stało, nawdychał się tylko dymu. Pomaga wyprowadzać ludzi. Karetka zabrała Marvina, ochroniarza, do szpitala. Chyba poturbowali go spanikowani ludzie, ale lekarz powiedział, że nic mu nie będzie.

– Gdzie jest panna Lilly?

– Widziałem, jak wynosi ze strażakami jakieś pudła, pewnie płyty i dokumenty. O tam jest, mówi strażakom, co mają robić. – Uśmiechnął się szeroko, ukazując bardzo białe zęby błyszczące w osmolonej twarzy.

Savich ledwo rozpoznał pannę Lilly. Jej piękna biała suknia z satyny była zrujnowana, ale wrzeszczała ile sił w płucach, co uznał za dobry znak. Pomachał do Greenberga.

– Przepraszam na chwilę, zaraz wrócę.

Savich schwycił Sherlock za ręce i przyciągnął blisko do siebie, żeby mogła go usłyszeć.

– Chcę, żebyś została na zewnątrz i wypatrywała Mosesa i Claudii. Może popadam w paranoję, ale wiesz, co myślę o takich zbiegach okoliczności. Na wszelki wypadek poproszę detektywa, żeby przydzielił ci trzech policjantów. Jeśli zauważysz Mosesa i Claudię, krzycz najgłośniej, jak możesz, dobrze?

Skinęła głową. Przynajmniej nie będzie musiała się obawiać, że ją stratują. Oparła się o drzwi Porsche, z bronią luźno zwisającą u boku i wbiła wzrok w falujący tłum. Patrzyła, jak Greenberg prowadzi Dillona i Jamesa Quinlana przez gromadę gości klubu, policjantów i strażaków do miejsca, w którym wielki mężczyzna zwrócony plecami do tłumu obracał w ogromnych dłoniach jakiś przedmiot. Mężczyzna miał na sobie długi, wełniany płaszcz, a na głowie wielką, rosyjską futrzaną czapę.

Savich postukał detektywa Millbraya w ramię, a ten odwrócił się szybko i przyjrzał jego odznace.

– Wiem, kim pan jest, agencie Savich – powiedział lekko zdezorientowany. – Ben Raven z panem pracował, prawda? Jest tu gdzieś. Ta jego dziewczyna, dziennikarka z „Post”, wszystkich wypytuje. Przynajmniej trochę ubrudziła się krwią, wyciągnęła kogoś spod krzesła. Jestem Ralph Millbray.

Savich przedstawił detektywa Millbraya Jamesowi Quinlanowi.

– Quinlan jest nie tylko agentem FBI, raz w tygodniu gra tutaj na saksofonie.

– Niezłe zestawienie, agencie Quinlan.

– Proszę, żeby pan posłał kilku ludzi do pilnowania tej rudej kobiety, która stoi obok porshe – poprosił Savich. – Sytuacja jest krytyczna. Później to panu wyjaśnię.

Quinlan i Savich patrzyli, jak Millbray szybko przywołał czterech policjantów i polecił im otoczyć Sherlock.

– Dziękuję, detektywie. Co pan tu ma?

Millbray podał Savichowi urządzenie.

– Niech pan tylko popatrzy na ten niewinnie wyglądający gadżet. To fragment telefonu komórkowego użyty jako domowej roboty detonator. Całkiem popularny przedmiot na Środkowym Wschodzie, jak pan zapewne wie. Okazało się, że wybuch nie spowodował wielkich szkód, ale narobił wystarczająco dużo huku i dymu, żeby wystraszyć wszystkich na śmierć. Ktokolwiek skonstruował tę bombę, mógł dać dużo więcej materiału wybuchowego, a tak spowodował tylko masową panikę. Wygląda to niemal na jakąś chorą prowokację, jakby komuś zależało na zamknięciu klubu.

– Nie chodziło o zamknięcie klubu, detektywie – powiedział Savich. – Kiedy Quinlan do mnie zadzwonił, wiedziałem, że to może być Moses Grace. On wie, że występuję tu od czasu do czasu i przyjaźnię się z panną Lilly. Dlatego poprosiłem o ochronę dla agentki Sherlock. To moja żona.

Millbray zamarł.

– Ma pan na myśli tego zwariowanego starucha, którego szuka każdy glina w tym mieście? I tę nastolatkę?

Savich skinął głową, a Millbray zawołał jednego z sierżantów i odszedł na chwilę.

– Kazałem mu powiedzieć wszystkim, że sprawcy wciąż mogą tu być – wyjaśnił po powrocie. – I powiedziałem mu, kim prawdopodobnie są. Jeżeli on znał to miejsce, wiedział, że właścicielka jest dla pana ważna, dlaczego podłożył taką kiepską bombę, zamiast przygotować prawdziwy wybuch?

Podszedł do nich jeszcze jeden policjant w cywilu.

– Detektyw Jim Fortnoy. Zadzwoniłem po posiłki. Przeczeszemy okolicę w poszukiwaniu tych dwojga.

Savich pokiwał głową i zwrócił się do Millbraya:

– Pytał mnie pan…

Wtedy usłyszał wrzask Sherlock. Machała bronią w górę, wskazując na jakiś punkt nad jego prawym ramieniem.

– Dillon, na ziemię! – krzyczała.

Wystrzeliła dwa razy, biegnąc w jego stronę, policjanci tuż za nią z bronią wymierzoną w dwupiętrowy budynek.

Ale Savich nie obejrzał się za siebie, patrzył na porsche.

Pomyślał o bombie, którą Moses podłożył w Motelu Hootera. Wokół samochodu kręcił się z tuzin ludzi i Savich nagle zrozumiał, co Moses zaplanował. Zwinął dłonie przy ustach i krzyknął najgłośniej, jak mógł:

– Biegnijcie! Odsuńcie się od tego porsche! Tam jest bomba! Uciekajcie!

Fortnoy i Millbray krzyczeli wraz z nim, chociaż nic nie rozumieli. Czy Moses Grace był w budynku za nimi? Ale nie padły stamtąd żadne strzały.

Nikt się nawet nie zawahał. Nerwy napięte jak postronki po wybuchu w klubie kazały ludziom reagować błyskawicznie.

Millbray schwycił Savicha za ramię.

– Dlaczego myślisz, że tam jest bomba? Twoja żona i policjanci strzelali do tamtego budynku. Co się dzieje?

Savich usłyszał huk, gdy jego porsche zamieniło się w kulę ognia, poczuł wstrząs i podmuch gorąca. Siła wybuchu odrzuciła ludzi na zewnątrz, przewracając ich na chodnik lub rzucając na siebie nawzajem. Savich usłyszał wrzaski i krzyk policjanta, który kazał wszystkim paść na ziemię i zachować spokój. Otoczony szóstką policjantów Savich podbiegł bliżej auta. Upadł na kolana obok młodej kobiety leżącej bezwładnie na chodniku i przyłożył palce do jej szyi. Dzięki Bogu wyczuł puls. Zawołał ludzi z pogotowia. Po krótkiej chwili ciszy strażacy zaczęli biec w stronę płonącego porsche, jedni z wężami w dłoniach, inni pomagali ludziom odsunąć się od płomieni, wynosili tych, którzy nie mogli iść o własnych siłach.

Wszystko wyglądało jak z koszmaru: wrzaski, jęki, płacz, pomarańczowe płomienie strzelające pod nocne niebo, wysiłki strażaków, by zapanować nad paniką i strachem ludzi.

Savich obrócił się w kółko, wołając Sherlock. Widział ją przez ułamek sekundy, gdy biegła w jego stronę i strzelała w okna domu. Nagle ją dostrzegł, była bez czapki, a jej włosy, rozsypane na ramionach, wyglądały na tle surrealistycznie pomarańczowych płomieni, jakby same stanęły w ogniu.

I już była przy nim, twarz miała czarną, kurtkę rozerwaną.

– Wydawało mi się, że widziałam go w oknie na drugim piętrze. Celował do ciebie. Kilku policjantów pobiegło to sprawdzić. – Przytuliła go mocno do siebie. – Nic ci nie jest?

Zanurzył twarz w jej włosach.

Sherlock odsunęła się i popatrzyła mu w oczy.

– Wysadził twój samochód. Chciał, żebym ja wyleciała w powietrze razem z nim. Myślisz, że zdetonował bombę z tamtego okna?

– Wkrótce się dowiemy. – Przez chwilę Savich nie mógł wydusić słowa. Tak mało brakowało. – Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że kogoś tam zobaczyłaś. To ocaliło ci życie. – Udało mu się nawet powiedzieć to spokojnie, pomyślał patrząc na najdroższą mu istotę na świecie.

Sherlock, usmolona i piękna, uśmiechnęła się do niego.

– To ty wyczułeś tę bombę w aucie jak jasnowidz. Jak myślisz, dokąd uciekł Moses Grace?

– Millbray i Fortnoy poślą za nim połowę glin w Waszyngtonie.

Po kwadransie chaosu ludzie zaczęli przychodzić do siebie, uspokajali się powoli, gdy okazywało się, że ich najbliżsi są cali i zdrowi. Wielu po prostu odeszło, szczęśliwi, że żyją i w obawie przed kolejnym wybuchem. Pielęgniarze chodzili od grupy do grupy, odprowadzali rannych do czekających karetek. Wszędzie pracowały kamery telewizyjne, od razu przekazując spektakularny widok płonącego auta.

– Savich!

Savich podniósł wzrok i zobaczył biegnącego w ich stronę Bena Ravena, a tuż za nim Callie Markham w długim płaszczu, którego poły uderzały ojej buty.

– Jestem tutaj, z Sherlock. Nic nam nie jest. Ben ciężko dyszał, pot płynął mu po twarzy.

– To dobrze. Świetnie. Co za okropny bałagan. Przed chwilą wsadziłem do karetki mężczyznę, prawdopodobnie z obrażeniami wewnętrznymi. Dzieciak, który przyszedł zobaczyć, co się dzieje, dostał w głowę kawałkiem metalu. Mam nadzieję, że nic mu nie będzie. Cholera, Savich, twoje porsche. Twoje piękne porsche.

– Mówisz tak, jakbyś właśnie stracił najlepszego przyjaciela – powiedziała Callie i uderzyła go w ramię. – Weź się w garść, Ben, to tylko samochód. Najważniejsze, że Dillonowi i Sherlock nic się nie stało. Nigdy nie widziałam czegoś takiego, ale gliny świetnie sobie radzą.

– Ale ja się nim nigdy nie przejechałem.

– Moses Grace i Claudia wciąż mogą być niedaleko, chociaż wątpię w to. Zbyt wiele by ryzykowali. On musiał być blisko, żeby zdetonować bombę, Sherlock widziała go w tamtym oknie. Wybrał odpowiednią chwilę, by podrzucić ładunek do samochodu, i odszedł, co nie było trudne przy takiej liczbie ludzi. Pewnie czekał, aż wrócę do auta, gdy Sherlock go zauważyła. – Znowu to do niego dotarło. Popatrzył na żonę i przycisnął ją do siebie tak mocno, że nie mogła oddychać. Jej kurtka wciąż była ciepła, a włosy śmierdziały dymem.

– Nic mi nie jest – wyszeptała. – Naprawdę, wszystko w porządku. – Przytuliła się do niego i pogłaskała go po plecach.

– Jestem idiotą. W ogóle nie powinniśmy byli tu przyjeżdżać. Miałaś rację, to była pułapka. Gdybyś nie dostrzegła Mosesa i nie pobiegła w moją stronę, zginęłabyś, a tamci policjanci razem z tobą.

Ben i Callie popatrzyli na siebie. Callie powoli wyjęła dyktafon i zaczęła cicho do niego mówić.

– Proszę cię, Callie, nie nagrywaj.

Patrzył na nią, dopóki nie skinęła głową i nie schowała dyktafonu.

Savich odwrócił się, żeby spojrzeć na dymiące zgliszcza porsche, jego chluby i radości od chwili, gdy dostał auto od ojca na dwudzieste pierwsze urodziny. Teraz została z niego tylko sterta pogiętego metalu i czarny dym.

– Przykro mi z powodu twojego samochodu, Dillon.

– Nie bądź głupia. – Przytulił ją jeszcze mocniej. Pod prawą ręką poczuł coś mokrego i serce w nim zamarło.

– Sherlock, co się stało, co…

– Och, kurczę – wyszeptała, przełykając z trudem ślinę.

– Chyba jednak nie uszłam bez szwanku.

Savich zerwał z Sherlock kurtkę i zobaczył plamę krwi na jej prawym ramieniu.

Wziął ją na ręce i zaniósł do karetki, gdzie pielęgniarze pakowali już swój sprzęt. John Edsel, wysoki i zbudowany jak surfer, który akurat dziś obchodził dwudzieste piąte urodziny, znalazł się przy nich w ułamku sekundy.

– Co się stało? Poczekaj, Gus, mamy jeszcze jedną. – Gestem polecił Savichowi, żeby położył Sherlock na noszach.

– Nie, proszę, Dillon, pozwól mi siedzieć. Nie mogę leżeć płasko na plecach.

Savich usiadł na brzegu noszy i przytulił żonę do siebie, rozmawiając jednocześnie z pielęgniarzem.

– Agencie, musi ją pan puścić – powiedział Edsel. – Proszę odsunąć się o dwa kroki, tyle miejsca mi wystarczy. Mówił pan, że kiedyś już była ranna w to ramię?

– Tak, parę lat temu została dźgnięta nożem, nie zdążyła się odsunąć.

– Dlaczego nie zdążyła się pani odsunąć? – spytał John, rozcinając rękaw swetra.

Sherlock wiedziała, że chłopak próbuje odwrócić jej uwagę, ale nagły atak bólu tak ją poraził, że omal nie zemdlała. Zapomniała, że taki ból może uderzyć człowieka jak obuchem. Próbowała skupić się na rzeczywistości.

– Chyba nie ćwiczyłam wystarczająco dużo, dlatego byłam za wolna. Dillon był na mnie wściekły i jak wyzdrowiałam, zemścił się na mnie na siłowni, dał mi taki wycisk, że ledwo żyłam. Teraz jestem tak silna, że mogłabym unieść tę karetkę. Niech się pan nie martwi, nie zemdleję.

– Och, rozumiem, pani też jest agentką FBI. Prowadzicie ekscytujące życie. To wasze porsche wyleciało w powietrze? No dobrze, nie jest tak źle, ta gruba kurtka ochroniła panią. Potrzeba tylko kilka szwów. Zabierzemy panią do szpitala.

John zatrzymał się na chwilę i popatrzył na powykręcaną, dymiącą ruinę.

– Strasznie szkoda tego porsche. Jest pani gotowa się położyć? – Pomógł jej obrócić się i wyciągnąć na noszach, ale cały czas patrzył na samochód i potrząsał głową.

Загрузка...