Rozdział 3

Savich i Dane wylądowali dziesięć stóp dalej na popękanym asfalcie parkingu, przeturlali się i pobiegli przed siebie. Za nimi wystrzeliła ogromna kula ognia, płomienie buchnęły z pokoju przez dach jak wulkan. Powietrze zrobiło się gorące i wypełnił je taki huk, jakby rozstąpiło się piekło. Przez sekundę wydawało się, że cały motel uniósł się nad fundamenty.

Usłyszeli, jak ostatnia kondygnacja zapada się na niższe piętra. Biegli, usiłując osłaniać się przed fruwającymi wszędzie z siłą pocisków kawałkami betonu. Z buchających płomieni wystrzeliły wysoko w powietrze wielkie kawały drewna i poszczerbione odłamki szkła, które spadały wokół nich niczym deszcz. Savich zobaczył, jak nad parkingiem przeleciał telewizor, po czym rozbił się w drobny mak o asfalt przed nimi.

Powietrze było tak gorące, że Savich czuł, jak parzy go gruby, wełniany płaszcz, który miał na sobie, i zastanowił się, czy nie pali się żywcem. Dane wyglądał prawie normalnie, więc może on też. Nie wiedział, czy kuloodporne kamizelki, w które byli ubrani, robiły jakąś różnicę. Kiedy zanurkowali w oblodzonym rowie jakieś dwadzieścia stóp dalej, ryknął do przyczepionej do nadgarstka krótkofalówki:

– Sherlock, nic ci nie jest?

Minęła jedna długa sekunda, po czym rozległ się jej zdyszany głos.

– Wszyscy jesteśmy cali, ale niewiele brakowało, Dillon. Główna eksplozja poszła w waszą stronę, nie w naszą. Wszędzie latają kawałki gruzu – właśnie patrzę na większą część łóżka, jeszcze z pościelą – ale schowaliśmy się za dębem. Dillon – usłyszał lęk w jej głosie. – A wam nic nie jest? Jak Dane?

– Wszystko w porządku, słowo. Przeskoczyliśmy przez barierkę na drugim piętrze, mieliśmy miękkie lądowanie i udało nam się uciec. Wszystkie te ciuchy, które mamy na sobie, zamortyzowały upadek.

Sherlock roześmiała się nerwowo.

– Wiesz, co się stało?

– Kiedy Dane i ja weszliśmy do środka, pokój był pusty. Czułem przez skórę, że to pułapka, jeszcze zanim zobaczyłem to urządzenie, stało na szafce nocnej, a czerwone światełko migało wprost na nas, więc rzuciliśmy się do ucieczki.

– Co oznacza – powiedziała wolno Sherlock – że Moses Grace i Claudia wydostali się niezauważeni przez z nas z tego pokoju i jakimś cudem zabrali ze sobą Pinky'ego. Może mieli zdalnie sterowany detonator, timera albo jakiś samowyzwalacz.

– Oni to wszystko zaplanowali – odezwała się Connie. – Założę się, że użyli kontaktu Ruth, żeby nas podpuścił. Ona rozerwie go na strzępy.

– To wydaje się prawdopodobne – uznał Savich. – Musimy znaleźć Rolly'ego, Connie, i dać mu niezły wycisk. Wyślij za nim list gończy. Musimy go dopaść najszybciej, jak to tylko możliwe.

Connie obiecała, że się tym zajmie, wyciągając jednocześnie komórkę.

– Wyśledzę go najszybciej, jak będę mogła. Oni musieli wydostać się stąd zanim w ogóle tu przyjechaliśmy, Dillon. Mogli wyciąć dziurę w ścianie łazienki, ten budynek jest zbudowany niemal z kartonu, albo po prostu wymknęli się przez okno z tyłu, a Dykes ich nie widział. Nie ma mowy, żeby uciekli, kiedy my tu byliśmy.

– Niech szef policji Turni i jego ludzie rozproszą się po lesie i spróbują coś znaleźć – polecił Savich. – Porywacze musieli gdzieś ukryć drugi samochód albo ciężarówkę. Za lasem biegnie na wschód droga dojazdowa. – Ale wiedział, że jest już za późno. Para była daleko stąd i świetnie się bawi na myśl, że policjanci czatujący pod motelem są martwi albo poważnie ranni. Że on był martwy. Savich popatrzył na starą furgonetkę, przywaloną dymiącym gruzem.

– Sherlock, wszyscy muszą ruszyć w teren w poszukiwaniu Mosesa Grace i Claudii. Sprawdź, kogo uda ci się jeszcze ściągnąć. Dane zadzwonił pod dziewięćset jedenaście, więc straż pożarna powinna tu być lada chwila.

– Tak, zajmę się tym. Connie też zadzwoniła pod dziewięćset jedenaście, tak jak pewnie każdy policjant tutaj. Przysięgasz, że nic ci nie jest, Dillon?

Savich nie mógł w to uwierzyć, ale uśmiechnął się do krótkofalówki. Bardziej bał się o zdrowie Sherlock niż o swoje. A jej nic nie było.

– Kiedy to się skończy, zabiorę cię na tańce. Zwrócił się do Dane'a.

– Przynajmniej nie grozi nam już zamarznięcie na śmierć. Dane wyszczerzył zęby w uśmiechu, w twarzy czarnej od sadzy zabłysły białe zęby.

– Ale dostaliśmy kopa. Niezły plan, poza małą obsuwą czasową. Oni chcieli dorwać ciebie, Savich. Ciekaw jestem, czy widzieli, jak skoczyliśmy, czy też myślą, że zginąłeś.

Dwadzieścia minut później Savich stał przed tym, co zostało z Motelu Hootera, i patrzył, jak strażacy polewają dogasające płomienie. Z żarzących się zgliszcz unosił się czarny dym, tu i ówdzie buchał jeszcze pojedynczy płomień i wciąż jeszcze było za gorąco, żeby podejść bliżej. Stary budynek spłonął błyskawicznie. Szeryf Turni posłał dwóch swoich ludzi po właściciela hotelu i w tej chwili Savich zobaczył zmierzającego w ich stronę Raymonda Dykesa. Mężczyzna miał opuszczone ramiona i wyraz absolutnego szoku na bladej twarzy. Savich miał ochotę wkopać go do zamarzniętego rowu, w którym schronili się z Dane'em po wybuchu. Usłyszał, jak Dykes mówi do siebie:

– Co za sukinsyny! Jezus, Maria i Józefie Święty, to nie tak miało być. Jak Marlene się dowie, to mnie zabije. Już jestem martwy.

Ostatnie elementy układanki trafiły na swoje miejsce. Moses Grace oszukał Raymonda Dykesa. To była pułapka, zastawiona w celu zabicia Savicha i tylu glin, ilu się tylko da.

Dane postąpił parę kroków do przodu i stanął za Dykesem.

Głosem tak łagodnym, jak szept zakonnicy na nieszporach, powiedział:

– Rozumiem, że jest pan zaszokowany faktem, iż wysadzili pański motel, panie Dykes.

– Straciłem dorobek całego życia, całego mojego życia.

– Okłamali pana, pokazali panu jakieś pieniądze, a pan im uwierzył, tak?

Dykes popatrzył na płonące zgliszcza motelu.

– Tylko informację – powiedział. – Tylko tego chcieli – informację. Dali mi pięćset dolarów, od ręki, cali w uśmiechach, pięćset dolarów za jeden telefon. – Pstryknął palcami i jęknął, chwytając się za brzuch. – Ani słowa o wybuchu. Już po mnie. Nie znacie Marlene.

– Pańskiej żony?

– Nie, siostry.

– A zatem oni zapłacili panu za to, żeby dał im pan znać, jak przyjadą gliny? To wszystko?

Dykes skinął głową, a potem jakby nagle zdał sobie sprawę, że rozmawia z agentem FBI i mówi rzeczy, których nie powinien, głośno przełknął ślinę.

– Za późno, panie Dykes – powiedział Dane z nutą groźby w głosie. – Jeśli nie powie mi pan teraz wszystkiego, będzie pan miał prawdziwe kłopoty. Zadzwonił pan do ich pokoju, kiedy my zajmowaliśmy pozycje na zewnątrz?

Dykes zaczął się kołysać z ramionami przyciśniętymi mocno do piersi. Skinął głową.

– Co jeszcze? Czego pan oczekiwał?

– Niczego. Powiedzieli, że wyjdą tyłem – powiedział Dykes.

– Odczekałem trzy sygnały, tylko tyle miałem zrobić, jedynie ich ostrzec. Nic więcej. Potem słyszałem, jak śmieją się z petard. Kiedy zapytałem ich, co mają na myśli, ten starszy facet, pan Grace, roześmiał się jeszcze raz i powiedział, że gdyby mógł, chciałby wystraszyć gliny na amen, że wy wszyscy nie jesteście warci splunięcia. Gdyby tylko miał jedną petardę, tylko tego potrzebował, tak mówił. Ale przecież nie miał, prawda? – Popatrzył na płonący stos gruzów, który jeszcze godzinę temu stanowił główne źródło jego dochodu, po czym uniósł czerwone od dymu oczy na twarz Dane'a.

Dane miał ochotę porządnie mu przyłożyć za taką chciwość i głupotę.

– On nie kłamał. Nie miał petardy, tylko bombę.

– Dlaczego oni mnie okłamali, agencie Carver? – wyszeptał Dykes. – Dlaczego? Zrobiłem to, o co mnie prosili, zadzwoniłem do ich pokoju, kiedy się zjawiliście, odczekałem trzy sygnały. To było szalone, podłe i szalone. Zrujnowali mnie.

– Nie, panie Dykes – zaprzeczył Savich – sam pan to sobie zrobił. – Wciąż próbował przyjąć do wiadomości, co ten człowiek zrobił za pięćset dolarów.

– To przez tę dziewczynę z pięknymi włosami. To ona mi zapłaciła, żebym dał im znać, jak się pojawicie. Ale ja nie urodziłem się wczoraj, ludzie zawsze próbują mnie wykiwać, bo im się wydaje, że pokoje są tanie, a nazwa motelu * to żart, ale im uwierzyłem. Ona była taka ładna j polubiła mnie. Miała taki biały brzuch i… chyba nie rozegrałem tego najlepiej, co? Jestem idiotą.

– Tak, powiedziałbym, że dziś zachował się pan jak idiota – przyznał Dane.

Dykes, chudy jak szczapa, owinięty o wiele za dużym płaszczem, z grubą warstwa żelu błyszczącą na sześciu długich, przyklejonych do czaszki włosach, w końcu zdał sobie w pełni sprawę, jak poważne ma kłopoty.

– Nie, ja… ja… ja nie jestem idiotą i to nie jest miłe, że pan tak mówi. Ja nie chciałem, żeby stało się coś złego, agencie Carver, musi mi pan uwierzyć. Nie miałem pojęcia, co oni planują. Och, Jezus, Maria i Józefie Święty, Marlene mnie zabije.

– Wziął pan pięćset dolarów, wiedząc, że stawką jest nasze życie. – W cichym głosie Dane' a nie było wściekłości, ale gdyby Dykes podniósł wzrok na agenta, zobaczyłby ją wyraźnie w jego oczach. Ale mężczyzna potrząsnął głową ze wzrokiem wbitym we własne buty.

– Poprosili o pokój dwieście dwanaście? – spytał Savich. Dykes przytaknął.

– Tak, to najlepszy pokój, bo jest na końcu budynku i ma okno w łazience.

– Teraz rozumie pan – powiedział Dane – że oni albo wycięli dziurę w cienkiej ścianie w łazience, albo wyszli przez tylne okno i zniknęli, zanim my weszliśmy do pańskiego biura. Chcieli zabić tak wielu z nas, ilu tylko mogli. Ładunek był bardzo potężny. Czy ma pan rodzinę, panie Dykes, czy pozostaje pan na łasce siostry, Marlene?

– Tak, Joyce zostawiła mnie dwa lata temu dla kierowcy ciężarówki, którego tir zasmradza każdy stan, przez który przejeżdża. Pewnie obiecał Joyce, że pokaże jej wszystkie widoki, i idiotka uwierzyła.

– No to siedząc w miłej i zacisznej celi więziennej, będzie pan mógł myśleć o Joyce podziwiającej Wielki Kanion – podsumował Savich.

– Może Marlene odwiedzi pana w celi – dodał Dane i wziął od jednego z policjantów parę kajdanek, które zamknął na kościstych nadgarstkach Dykesa, po czym przekazał aresztanta funkcjonariuszowi, który patrzył na mężczyznę tak, jakby nie mógł uwierzyć w to, co tamten zrobił. Policjant popchnął Dykesa, niezbyt delikatnie, w stronę samochodu.

– Przeczytajcie mu jego prawa, Wiggins – zawołał szeryf Turni. – Wielka szkoda, że głupota nie jest przestępstwem. – Zwrócił się,do Savicha: – Zatem te dwa strzały, które słyszeliśmy… To naprawdę były strzały, prawda?

– Cokolwiek to było, zostało doskonale zaplanowane w czasie – powiedział Dane. – Może brygada od podpaleń znajdzie na pogorzelisku resztki magnetofonu. Może rozmowa, którą słyszeliśmy, tak samo jak strzały, została nagrana i odtworzona w odpowiednim czasie.

Szeryf Turni skinął głową i popatrzył na swojego człowieka, który sadzał Dykesa na tylnym siedzeniu samochodu.

– Roy, nie zostawiaj tego głupa samego. Zaraz do ciebie przyjdę.

– Jednego możemy być pewni – powiedział Savich do Dane'a. – Kiedy usłyszeliśmy strzały, ani ich, ani Pinky'ego już dawno nie było w pokoju. Mogli na obserwować.

– Możesz przypiec Rolly'ego, jak go zamknę – powiedziała Connie i potrząsnęła głową. – To podkopie zaufanie Ruth do jej wtyczek. Wiesz, że ten mały skunks przypomniał mi o dodatkowych litrach krwi, bo zamierzał urządzić przyjęcie w stylu gotyckim?

– Moi ludzie nie natrafili jeszcze na żaden ślad, ale znajdziemy ich – zapewnił szeryf Turni Savicha. – Dzwoniłem do policji stanowej, przekazałem im opisy, powiedziałem o Pinkym. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy.

Savich wiedział, że zostało jeszcze wiele pracy, ale głównie dla specjalistów medycyny sądowej.

– Ta stara ciężarówka – zauważyła Connie – to była przynęta, żeby nas tu zatrzymać. Ciekawa jestem, czy oni rzeczywiście pojechali na cmentarz w Arlington.

– Czy to kolejna pułapka? – głośno zastanawiała się Sherlock.

Ale Savich wiedział, że nie mają innego wyjścia, jak tylko przygotować następną skomplikowaną operację, na co mieli nie więcej niż cztery godziny. Nie potrafił sobie wyobrazić, ilu ludzi będą potrzebowali, żeby obstawić tak ogromny teren, z tysiącami białych płyt, pomników i nagrobków.

– Nie chcę tego mówić, naprawdę nie chcę, ale mam wrażenie, że oni naprawdę tam będą. Znajdź Rolly'ego, Connie.

– Dillon, chcesz zadzwonić do Ruth, prosić ją, żeby wróciła? Savich już miał skinąć głową, ale potem przypomniał sobie, jak bardzo czekała na tę wyprawę, jak była podekscytowana jaskinią i jak mówiła, że niech no on tylko zobaczy, co przywiezie z powrotem.

– Nie, dajmy jej spokój. Jest nas tutaj wystarczająco dużo.

Wróci w poniedziałek.

Nagle zobaczyli starszą kobietę maszerującą w ich stronę zdecydowanym krokiem, w kozakach do kolan, z twarzą owiniętą szalikiem, w grubym wełnianym płaszczu, który łopotał wokół jej nóg. Zatrzymała się przy samochodzie policyjnym, pochyliła i wrzasnęła:

– Coś ty narobił, Raymondzie?! Savich uniósł brew.

– Marlene, jak mniemam.

Загрузка...