ROZDZIAŁ 9

Sally zadarła brodę.

– Owszem, proszę pana. Słyszałam jej krzyk i musiałam panów zaalarmować. Żałuję jedynie, że nie znaleźliście jej, zanim została zamordowana.

– Zamordowana? – Przednie nogi krzesła, na którym siedział Ralph Keaton głośno stuknęły o sosnową podłogę. Co, u licha, ma pani na myśli, mówiąc „zamordowana"? Doktor oświadczył, że musiała spaść. Powiedział, że to był tragiczny wypadek.

Guinlan wtrącił się spokojnie:

– Biegły lekarz stwierdził, że została uduszona. Najwyraźniej ten, kto ją zabił, nie liczy! się z tym, że woda wyrzuci jej ciało na brzeg. Co więcej, ten, kto ją zabił, nie przewidział również, że jeśli ciało zostanie wyrzucone na brzeg, znajdzie się tam ktoś, żeby na nie natrafić. Zejście w dól tamtą ścieżką jest dość niebezpieczne,

– Chce pan powiedzieć, że jesteśmy zbyt rachityczni, aby korzystać z tamtej ścieżki, panie Quinlan?

– No cóż, to jest jakaś możliwość, prawda? Jesteście panowie pewni, że żaden z was nie słyszał w nocy jej krzyku? Wołania o pomoc? Czegokolwiek, co nie byłoby typowym odgłosem nocy?

– Gdzieś koto drugiej w nocy – dodała Sally.

– Niech pani posłucha, panno Sally – powiedział Ralph Keaton i wstał – wszyscy wiemy, że przeżywa pani odejście od męża, ale to nie ma znaczenia. Wszyscy wiemy, że przyjechała tu pani, żeby odpocząć, odreagować. Ale zdaje pani chyba sobie sprawę, że takie przeżycia mogą mieć ogromny wpływ na osobę tak młodą, jak pani. I dlatego może pani odmiennie interpretować rzeczy, które pani widzi czy słyszy.

– Nie wymyśliłam sobie tamtego krzyku, panie Keaton. Uwierzyłabym, że ten krzyk był złudzeniem, gdybyśmy z panem Quinlanem nie odkryli następnego dnia ciała kobiety.

– W tym rzecz – zabrał głos Pum Davies. – To mógł być zbieg okoliczności. Nawiedziły panią koszmary senne, bo właśnie rzuciła pani męża, tak przynajmniej powiedziała nam Amabeł, albo usłyszała pani wycie wiatru, a tamta kobieta skoczyła ze skały. Tak, zwyczajny zbieg okoliczności.

Quinlan wiedział, że nic więcej nie uda im się uzyskać. Mieszkańcy okopali się na swoich pozycjach. Oboje z Sally byli obcy w mieście. Nie byli mile witani, zaledwie z trudem tolerowani. Zainteresowało go, że Amabel Perdy zdawała się mieć taki wpływ na innych mieszkańców miasteczka, iż żaden z nich nie doniósł policji o obecności Sally w mieście, chociaż dziewczyna wyraźnie ich martwiła. Modlił się, żeby ów wpływ Amabel na innych mieszkańców Cove trwał jak najdłużej. Może powinien złagodzić sytuację, żeby zapewnić sobie i Sally bezpieczeństwo.

– Pan Davies ma rację, Sally – powiedział swobodnie Quinlan. – Kto wie? My na pewno nie. Ale wiesz, marzę tylko, żebyś przypomniała sobie coś na temat Harve i Marge Jensenów.

Hunker Dawson odwrócił się tak szybko, że az spadł z krzesełka. Na krótką chwilę zapanowało istne pandemonium. Quinlan natychmiast znalazł się koło Dawsona, żeby sprawdzić, czy nie zrobił sobie krzywdy. Kiedy Quinlan ostrożnie pomagał mu się podnieść, Hunker Davies powiedział:

– Jestem niezdarnym, starym dziwakiem.

– Co ci się stało, do diabła? – huknął na niego Ralph Keaton, cały czerwony na twarzy.

– Jestem niezdarnym, starym człowiekiem – powtórzył Hunker. – Chciałbym, żeby Arlene nadal żyła. Zrobiłaby mi masaż, a potem przygotowała zupę z jajkami. Boli mnie ramię.

Guinlan poklepał go po ramieniu.

– Sally i ja wybieramy się w stronę domu ciotki Amabel. – Wpadniemy po drodze z Sally do domu doktora Spivera i powiemy mu, żeby tu zajrzał, dobrze? Proszę wziąć dwie aspiryny. Lekarz powinien być już niedługo.

– Ależ proszę się nie fatygować – rzekł Ralph Keaton. – To żaden problem. Hunker teraz tylko trochę stęka.

– To dla nas żaden kłopot – stwierdziła Sally. – I tak mieliśmy do niego zajrzeć.

– Zgoda – powiedział Hunker i dał się na powrót usadowić swoim przyjaciołom na krześle. Zaczął rozmasowywać ramię.

– Tak, zawiadomimy doktora Spivera – powtórzył Quinłan. Otworzył parasol i wyszedł wraz z Sally ze sklepu. Zatrzymał się tylko na moment, słysząc ciche głosy staruszków. Usłyszał, jak Pum Davies mówi: -Czemu, u diabła, nie mieliby pójść do domu doktora Spivera? Widzisz w tym jakiś problem, Ralph? Hunker nie widzi i ma rację. Uwierz'mi, to nie ma żadnego znaczenia.

– Tak – mruknął Gus Eisner. – Nie sądzę, żeby Hunker mógł tu cokolwiek zmienić, prawda?

– Pewnie nie byłby taki sprytny – wycedził Pum Davies. – Niech Quinlan i Sally tam pójdą. Tak będzie najlepiej.

Deszcz przerodził się w uporczywą mżawkę, przez którą przemarzli do szpiku kości.

– Żaden z nich nie jest zbyt dobrym kłamcą – odezwał się Quinlan. – Zastanawiam się, jakie znaczenie miała ta ich cała rozmowa.

Znaczenie jego słów rozległo się echem w jej głowie i poczuła lodowaty dreszcz, nie związany z przenikliwie zimnym powietrzem.

– Nie mogę uwierzyć w to, co sugerujesz, James.

Wzruszył ramionami.

– Chyba nic nie powinienem był mówić. Zapomnij o tym, Sally.

Naturalnie nie potrafiła.

– Są starzy. Jeśli nawet pamiętają Jensenów, to boją się do tego przyznać. Zaś reszta ich rozmowy była zupełnie niewinna.

– Możliwe – zgodził się James.

W milczeniu doszli do domu doktora Spivera i Quin-lan zastukał w białe, świeżo pomalowane drzwi. Nawet w skąpym świetle ponurego poranka dom miał zadbany wygląd. Podobnie jak wszystkie pozostałe domki w tym cholernym miasteczku. Żadnej odpowiedzi.

Quinlan zastukał powtórnie i zawołał

– Doktorze Spiver! To ja, Quinlan. Chodzi o Hunkera Dawsona. Przewrócił się i coś sobie zrobił w ramię.

Żadnej odpowiedzi. Sally poczuła, jak spowija ją coś mrocznego, mocnego.

– Musiał z kimś wyjść – powiedziała, ale nadal dygotała.

Quinlan nacisnął klamkę. Ku jego zaskoczeniu drzwi nie były zamknięte.

– Zobaczmy, co jest w środku – mruknął i otworzył drzwi.

– W środku było gorąco, piec grzał pełną mocą. Światło nigdzie nie było zapalone, chociaż w takim szarym, ponurym dniu było to konieczne.

Wewnątrz domu panował podobny półmrok, jak na dworze.

– Doktorze Spiver!

Nagle James odwrócił się, chwycił ją za ramiona i powiedział:

– Chcę, żebyś została tutaj, w przedpokoju, Sally. Nie ruszaj się stąd.

Uśmiechnęła się tylko do niego.

– Zajrzę do saloniku i do jadalni. Czemu nie sprawdzisz pomieszczeń na piętrze? Jego tu po prostu nie ma, James.

– Prawdopodobnie masz rację. – Odwrócił się i ruszył w kierunku schodów.

Sally poczuła uderzenie gorąca. Zrobiło się cieplej, jakby się paliło, poczuła suchość w ustach. Szybko zapaliła światło w przedpokoju. Dziwne, wcale nie pomogło. Nadal było zbyt ciemno. Wszystko było takie spokojne, nieruchome.

Miała wrażenie, jakby brakowało powietrza. Próbowała głęboko zaczerpnąć tchu, ale nie mogła. Zerknęła na łukowe przejście, prowadzące do saloniku.

Nagle poczuła, że nie chce tam iść. Zmusiła się jednak do stawiania powolnych kroków. Chciała, żeby przy jej boku kroczył James i mówił do niej, przerywając tę koszmarną ciszę. Na litość boską, staruszka po prostu tu nie ma, i tyle.

Spróbowała zrobić następny głęboki wdech. Posunęła się krok do przodu. Stanęła w łukowym przejściu. Salonik był równie mroczny i szary jak przedpokój. Szybko zapaliła górne światło. Zobaczyła bogaty dywan, lampę w stylu Tiffany'ego, której wówczas doktor Spiver nie zauważył i zrzucił. Lampa nie była stłuczona ani połamana. Sally zrobiła krok do środka saloniku.

– Doktorze Spiver, jest pan tam?

Odpowiedzi nie było.

Rozejrzała się dookoła, nie chcąc wchodzić ani kroku dalej w głąb tego pokoju. Zobaczyła smugę, gwałtowny ruch. Usłyszała głośny stuk o drewnianą podłogę, potem skrzypiący odgłos bujanego fotela. Wreszcie rozległo się głośne, obrażone miauknięcie i ogromny, szary kot zeskoczył z oparcia sofy do jej stóp. Sally wrzasnęła. Potem wybuchnęła śmiechem, straszliwym, brzmiącym wariacko. – Dobry kotek -powiedziała tak cienkim głosem, że sama była zdumiona, iż może jeszcze oddychać. Kot uciekł.

Dotarły do niej odgłosy skrzypiącego z cicha, bujającego się fotela, w przód i w tył, w przód i w tył. Zdusiła krzyk w gardle. Po prostu kot poruszył fotel, który zaczął się kołysać, nic więcej. Nabrała głęboko powietrza i ruszyła szybko w przeciwległy koniec saloniku. Fotel kołysał się powoli, jakby ktoś go naciskał, zmuszał do ruchu. Obeszła fotel i stanęła przed nim.

Powietrze było nieruchome i pozbawione życia, jak stary mężczyzna, wciśnięty w wiekowy bujany fotel z giętego drewna. Jedna ręka mężczyzny zwieszała się nad podłogą, głowa opadła mu na piersi. Paznokciami skrobał lekko o drewnianą podłogę. Ten odgłos był dla Sally jak salwa karabinowa. Pięścią przyciśniętą do ust stłumiła krzyk. Kilka razy szybko odetchnęła. Zafascynowana patrzyła na krople krwi, które skapywały powoli, nieubłaganie, z czubka jego środkowego palca. Obróciła się na pięcie i pobiegła z powrotem do przedpokoju.

Zawołała głosem ochrypłym z przerażenia i chwytających ją mdłości.

– James! Tu jest doktor Spiver! James!


*

– Człowiek zaczyna się zastanawiać, pani Brandon, czy, gdyby pani tu nie było, udałoby się uniknąć tych dwóch śmierci?

Sally siedziała na brzegu sofy Amabel z rękami zaciśniętymi na podołku, kołysząc się delikatnie do przodu i do tylu, zupełnie jak stary doktor Spiver w tamtym bujanym fotelu. James przysiadł na poręczy sofy i zamarł w bezruchu, jak człowiek czekający w cieniu na przechodzącą zdobycz. David Mountebank zadał sobie pytanie, skąd mu przyszło do głowy to porównanie. Teraz wiedział już na pewno, że James Quinlan jest zawodowcem, łatwo mógł to rozpoznać po sposobie, w jaki Quin-lan zachowywał się w domu doktora Spivera, bardziej profesjonalnie od niego, zachowując spokój i dystans. Wszystkie te elementy dawały świadectwo intensywnego treningu, przy czym otrzymał go człowiek, posiadający wszystkie potrzebne zdolności oraz opanowanie.

David widział, że Quinlan martwi się o Sally Bran-don, ale w trosce tej było coś więcej, a David nie znosił sytuacji, kiedy nie wiedział wszystkiego.

– Zgadza się pani ze mną, pani Brandon? – zapytał znowu, lekko tylko naciskając w obawie, żeby się nie załamała. Była bardzo blada i wychudzona, ale musiał się dowiedzieć, co tu się naprawdę dzieje.

Odpowiedziała wreszcie z ogromną prostotą:

– Tak.

– Dobrze. – Odwrócił się do Quinlana i obdarzył go leniwym uśmiechem. – Właściwie oboje z Sally przyjechaliście tutaj niemal w tym samym czasie. Raczej dziwny zbieg okoliczności, nie sądzisz?

Ciepło, ciepło, pomyślał Quinlan, zdawał sobie jednak sprawę, że David Mountebank nie może wiedzieć wszystkiego. Mógł jedynie zgadywać.

– Owszem – odparł. – I na twoim miejscu dałbym sobie spokój z tym akurat zbiegiem okoliczności. Amabel powinna niedługo wrócić. Sally, masz ochotę na herbatę?

– Jego paznokcie skrobały o drewnianą podłogę. Idiotycznie się przez to przestraszyłam.

– Ja też byłbym tym głupio przerażony – powiedział David. – A więc przyszliście tu oboje, bo Hunker Dawson spad! z krzesła i uszkodził sobie ramię.

– Tak – odparł James. – Dokładnie tak. Nic grzesznego, po prostu sąsiedzka przysługa. I nic więcej, poza słowami, jakie wypowiedzieli staruszkowie, kiedy wychodziliśmy. Coś o tym, że to nie ma znaczenia. Że Hunker nie powinien iść. Żeby nam pozwolić pójść, że to już czas.

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że wiedzieli o śmierci doktora i pragnęli, żebyście to wy go znaleźli?

– Nie mam pojęcia. Wszystko to naprawdę nie ma sensu. Po prostu pomyślałem, że nic nie będę ukrywał.

– Sądzisz, że popełnił samobójstwo?

– Jeśli wziąć pod uwagę kąt, pod którym padł strzał, jak upadł pistolet i jak opadło ciało, myślę że obie możliwości są prawdopodobne. Twój biegły lekarz może to rozstrzygnąć, prawda?

– Ponser jest dobry, ale nie aż tak dobry. Nie przeszedł najlepszego przeszkolenia. Pozwolę mu się zająć tą sprawą, a jeśli rezultaty nie będą rozstrzygające, poproszę o pomoc Portland.

Sally uniosła głowę.

– Naprawdę sądzisz, że mógł popełnić samobójstwo, James?

Skinął głową. Chciał powiedzieć więcej, ale wiedział, że nie może, nawet gdyby nie było tu szeryfa. Musiał powstrzymać wszystkie słowa, które cisnęły mu się na usta, które chciał jej powiedzieć. Za dużo tego było.

– Czemu miałby to zrobić?

Quinlan wzruszył ramionami.

– Może miał nieuleczalną chorobę, Sally. Może bardzo cierpiał.

– Albo może wiedział o czymś i nie mógł tego znieść. Zabił się, żeby kogoś osłonić.

– Skąd ten pomysł, pani Brandon?

– Nie mam pojęcia, szeryfie. To wszystko jest po prostu obrzydliwe. Kiedy znaleźliśmy tamtą nieszczęsną kobietę, Amabel powiedziała mi, że tutaj nigdy nic się nie działo, jeśli nie liczyć przygody Kleszcza, kota doktora Spivera, który uwiązł kiedyś w pniu starego wiązu, rosnącego na tyłach domu. Co się stanie z kotem?

– Dopilnuję, żeby Kleszcz znalazł nowy dom. Do diabła, gotów jestem się założyć, że któreś z moich dzieci ubłaga mnie, żebym przyniósł cholernego kota do domu.

– David – odezwał się Quinlan – dlaczego nie zaczniesz nazywać jej po imieniu?

– Dobrze, jeśli nie masz nic przeciwko temu, Sally. – Kiedy skinęła głową, znów uderzyło go, że wygląda jakoś znajomo. Ale nie potrafił skojarzyć, gdzie ją widział. Bardzo możliwe, że po prostu jest podobna do kogoś, kogo znał przed laty.

– Może ja i James powinniśmy wyjechać, żeby już nic złego się nie wydarzyło?

– Cóż, w tej chwili szanowna pani nie może opuścić Cove. Znaleźliście drugie ciało. Jest tyle pytań, na które brakuje odpowiedzi. Quinlan, może razem zrobimy herbatę Sally?

Sally obserwowała, jak wychodzą z małego saloniku. Szeryf przystanął przed jednym z obrazów Amabel, tym z pomarańczami gnijącymi w misie. Amabel zużyła całe pokłady farby na gnijące fragmenty pomarańczy. Obraz był niepokojący. Wzdrygnęła się. O czym szeryf chciał rozmawiać z Jamesem?


*

David Mountebank przyglądał się Quinlanowi, nalewającemu wodę do starego czajnika i włączającemu kuchenkę.

– Kim jesteś? – zapytał.

James zastygł. Potem wyjął z szafki trzy filiżanki i spodeczki.

– Szeryfie, lubisz z cukrem czy z mlekiem?

– Nie.

– A może brandy? Dodam trochę do herbaty Sally.

– Nie, dziękuję. Odpowiedz mi, Quinlan. Nie ma mowy, absolutnie, żebyś był prywatnym detektywem. Jesteś za dobry. Przeszedłeś najlepsze możliwe szkolenie. Masz doświadczenie. Wiesz, jak się zachować w sytuacji, w której normalny prywatny detektyw straciłby głowę.

– Cholera – powiedział James. Wyciągnął portfel i otworzył go. – Agent specjalny James Quinlan, szeryfie. FBI. Miło mi pana poznać.

– Kurczę – rzekł David. – Jesteś tutaj incognito. O co, do diabła, chodzi?

Загрузка...