ROZDZIAŁ 21

– Za pół roku nie będę już taka mała.

– Dlaczego?

– Bo zwykle nie jestem taka chuda. Utyję.

– Może zajdziesz w ciążę z moim Quinlanem. Uważaj, Sally, wszystkie panie aż się ślinią na jego widok na scenie. Biedaszek, wyobraża sobie, że to z powodu jego pięknej muzyki. A kiedy gra, jest taki uduchowiony. – Potrząsnęła głową i mówiła dalej posępnym głosem: – Nie mam serca powiedzieć mu, że to ze względu na jego seksowne ciało i wspaniałe oczy. O, teraz gra mojego ulubionego Sonny'ego Rollinsa. Och, zapominalska ze mnie! Jestem Lilly – potężna czarnoskóra kobieta uśmiechnęła się szeroko, potrząsając dłonią Sally.

– A ja jestem Sally.

– Wiem. Fuzz mi powiedział. A potem Marvin. Obaj stwierdzili, że Quinlan sprawia wrażenie mocno zadurzonego. Nigdy dotąd nie był nawet lekko zakochany. To będzie interesujące. Hej, ale nie zamierzasz teraz owinąć go sobie wokół palca, żeby potem go zostawić?

– Zostawić go? Rzucić Jamesa?

– Chodzi mi o to, czy nie jesteś mężatką. I czy nie wykorzystujesz tylko mojego Quinlana do zaspokojenia swoich potrzeb? Obiło mi się o uszy, że jest rewelacyjny w łóżku, więc miałoby to sens, chociaż niezbyt by mi się to podobało.

– Na razie nie mam zamiaru go porzucić – rzekła Sally. Upiła łyk białego wina od Fuzza. – Podoba mi się pani sukienka. Jest wspaniała.

Pani Lilly rozpromieniła się i przycisnęła potężne ręce do jeszcze bardziej imponujących piersi. Sally wbiła wzrok w powstały w ten sposób dekolt. Nigdy dotąd nie widziała nic takiego poza zdjęciami w „Playboyu".

– Lubisz białą satynę? Ja też. Podobno kobiety o posągowej budowie, takiej jak moja, nie powinny nosić bieli, ale cóż, biały mi się podoba. W bieli czuję się młodo i niewinnie. Ten kolor sprawia, że czuję się jak dziewczyna idąca na swe pierwsze spotkanie z mężczyzną. Ale ty teraz posiedź i posłuchaj mojego Quinlana. Właśnie gra Staną Getza. Dzięki jego grze stary Stan brzmi jak upadły anioł. Quinlan jest dobry. Posłuchaj go naprawdę, nie myśląc o tym, jak okręcić go sobie wokół palca.

– Posłucham.

Pani Lilly poklepała Sally po plecach, aż dziewczyna omal nie wpadła twarzą w swój kieliszek z winem, i odpłynęła w stronę pobliskich stolików jak statek pod żaglami.

Ouinlan zaczął grać zmysłową, płaczliwą melodię bluesową. Brzmiała trochę jak John Coltrane, ale Sally nie była tego pewna. To wszystko było dla niej takie nowe.

Spostrzegła nagłe, że nikt nie rozmawia. W klubie panował zupełny spokój. Wszyscy skoncentrowali się na Jamesie.

Zauważyła co najmniej cztery kobiety, które podniosły się i przysunęły w pobliże sceny. Boże, ależ pięknie grał! Dysponował doskonałą rozpiętością, każdy dźwięk, nasycony i pełen słodyczy, mógł złamać niejedno serce. Poczuła ucisk w gardle i przełknęła ślinę. Gwałtowne dźwięki utworu, który grał, leniwie przechodziły z wysokich w niskie i głębokie, poruszające ćo głębi. Miał zamknięte oczy. Lekko się kołysał.

Wiedziała, że go kocha, ale nie zamierzała się do tego od razu przyznać. Świadoma była, że ta jego przeklęta muzyka robi z niej papkowatą masę, jak mamałyga, którą kiedyś usiłowała ugotować Noelle. Mężczyźni w mundurach i mężczyźni grający muzykę soulową – straszliwa kombinacja.

James zwrócił się w stronę mikrofonu. Zapowiedział:

– Ten utwór jest dla Sally. To „A Love Supremę" Johna Coltrane'a.

Jeśli kiedykolwiek wątpiła w jego uczucia dla niej, ta piosenka kładła kres wszelkim wątpliwościom. Piła wino Fuzza zmieszane ze swoimi łzami. Jeszcze dwie kobiety przesunęły się w stronę sceny i Sally uśmiechnęła się.

Kiedy James skończył, pomachał do niej. Potem odchrząknął i zawołał:

– Dostałem prośbę o Charliego Parkera.

Wysłuchała, wypiła ostatni łyk wina Fuzza i poczuła, że musi iść do toalety. Zsunęła się ze stołka, spojrzała pytająco na Fuzza Barmana, który wskazał na otwarte drzwi tuż obok baru. Przechodząc koło niego uśmiechnęła się.

– Czy mogę liczyć na jeszcze jeden kieliszek wina, kiedy wrócę, Fuzz?

– Oczywiście, Sally. Będzie na ciebie czekało.

Kiedy wyszła z damskiej toalety, uśmiechała się. Słyszała Jamesa, rozpoczynającego następny utwór, słodką, przenikliwą piosenkę, którą znała ze słyszenia, ale nie kojarzyła z bluesem.

Nagle poczuła, że nie jest sama. Czuła, że ktoś znajduje się bardzo blisko niej, tuż za plecami. Słyszała czyjś oddech, pospieszny i cichy.

Korytarz był wąski. W toalecie nie było żadnej innej kobiety. Co za głupota. To musiała być jakaś kobieta, pomyślała jakimś fragmentem mózgu, cała skoncentrowana na piosence, granej przez Jamesa.

Ale to nie była kobieta. To byl doktor Beadermeyer. Tuż za nim stało dwóch innych mężczyzn. Jeden trzymał w ręku strzykawkę.

Miękkim, miłosnym uchwytem Beadermeyer złapał ją za rękę. Ale chwyt szybko się zmienił. Pod zwiększającym się naciskiem jego palców skóra na ramieniu Sally zaczęła się przesuwać i zapadać.

Żeby ją unieruchomić, drugą dłonią ujął jej podbródek. Pochyli! się i lekko ją pocałował.

– Witaj, Sally. Ślicznie wyglądasz, moja droga. Nie powinnaś pić, wiesz przecież, że alkohol nie idzie w parze z lekami, do których przyzwyczaił się twój organizm. Przyglądałem się, jak pijesz to świństwo. Czemu tu jesteś? Rozumiem, że facet, robiący z siebie durnia na scenie w tej dziurze to James Quinlan, agent FBI, z którym byłaś w Cove. Całkiem przystojny. Teraz już wiem, Sally, że jest twoim kochankiem. Taki facet nie będzie tracił czasu na kobietę, która mu się nie odda. Scott będzie niepocieszony, kiedy się o tym dowie. A teraz chodźmy już, moja droga. Czas, żebyś wróciła do swojego gniazdka. Do nowego gniazdka. Tym razem ten drań nie przybędzie, żeby cię zabrać. To niemożliwe, ale jednak to był Beadermeyer. Czemu nadal ją prześladuje, skoro jej ojciec już nie żyje?

– Przytrzymam ją. Podaj strzykawkę. I znikajmy z tej zapadłej dziury.

– Nie poszłabym z tobą nawet do nieba.

– Ależ pójdziesz, moja droga.

Mocno ściskając jej ramię, przyciągał ją do siebie, drugą ręką zatykając jej usta. Z całej siły dźgnęła go prawym łokciem w żołądek.

Stęknął z bólu, a Sally udało się wyrwać.

– James! Marvin! – Potem krzyknęła jeszcze raz, zanim ręka znów opadła na jej usta.

– Cholera, lap ją! Zaknebluj ją! Zrób jej zastrzyk!

Chwyciła brzeg małego stolika, stojącego koło automatu telefonicznego i pchnęła, aż się przewrócił, potrącając jednego z mężczyzn, towarzyszących Beadermeyerowi. Wrzasnęła jeszcze raz, ale udało jej się wydać jedynie cichy pisk, gdyż męska dłoń zakrywała mocno nie tylko jej usta, ale i nos, uniemożliwiając oddychanie. Wyrywała się, gdy kopała do tyłu, czuta jak obcasy wbijają się w obce ciało, ale mężczyzna nadal jej nie puszczał.

Poczuła palce błądzące wokół jej ramienia.

Strzykawka.

Miał zamiar wbić igłę w jej rękę. Zamierzał znów zmienić ją w zombie. Wierzgnęła z całych sil. Na moment uchwyt ręki na jej ustach i nosie zelżał. Pochyliła się i ugryzła męską rękę, rękę trzymającą strzykawkę, i znów krzyknęła:

– James!

Ręka powróciła na jej usta. Jeden mężczyzna klął, inny rzucił się na jej drugie ramię, ale udało jej się lewą ręką zadać mu silny cios w brzuch. Przestała czuć dotyk igły na skórze. Usłyszała odgłos stuknięcia o drewnianą podłogę. Upuścił strzykawkę.

– Powinienem był wiedzieć, że spieprzycie robotę, cymbały. Podnieś tę przeklętą strzykawkę, idioto. Jezu, tu jest ciemno, ale nie za bardzo. Wiedziałem, że powinienem był ją ogłuszyć. Albo zastrzelić tę sukę.

Psiakrew, zbierajmy się stąd. Zapomnij o strzykawce, zapomnij o dziewczynie.

Doktor Beadermeyer był wściekły.

Potem usłyszała Fuzza Barmana, wykrzykującego najsoczystsze przekleństwa, jakie zdarzyło jej się spotkać. Mężczyzna puścił ją. Zachwiała się i krzyknęła:

– Przegrałeś, cholerny draniu! Spieprzaj stąd i zabierz swoich dwóch fagasów, bo inaczej James cię zabije.

Rozsierdzony, oddychał z trudem.

– Myślałem, że to będzie łatwe, tylko wbić ci igłę w ramię. Zmieniłaś. się, Sally, ale to jeszcze nie koniec.

– A właśnie że koniec. Zamierzam wyeliminować cię z gry, ty gnido. Zamierzam wsadzić cię do więzienia i mam nadzieję, że któryś z twoich współwięźniów będzie miał na ciebie ochotę.

Podniósł rękę, żeby ją uderzyć, ale jego dwaj pomocnicy wpadli na niego, usiłując przebiec wąskim korytarzem do wyjścia.

– Stójcie, głupcy! – wrzasnął na nich. I wszyscy pognali w stronę wyjścia awaryjnego na zapleczu. Drzwi otworzyły się z hukiem, a potem zatrzasnęły.

Spojrzała w górę i zobaczyła Marvina Wykidajłę, pędzącego ku niej niczym pociąg ekspresowy. Usłyszała Fuzza Barmana, w biegu przewracającego stoliki i miotającego jeszcze bardziej soczyste przekleństwa.

Dotarło do niej, że cały incydent trwał zaledwie parę sekund. A wydawał się dłuższy niż zimowa zamieć. Zrobiła dwa kroki do przodu. Zobaczyła Jamesa zeskakującego ze sceny. Zobaczyła, że wyciąga pistolet. Zobaczyła panią Lilly, która z kijem baseballowym pędziła ku niej jak amazonka.

Wszystko stało się tak szybko. A jednak doznała największego przerażenia w życiu. Jeszcze raz mieć igłę wbijaną w ramię. Nie, nie zniosłaby tego znowu. I wtedy zauważyła, że strach topnieje, że czuje się odprężona. Pokręciła głową. Wygrała. Pokonała go. Żałowała, że go nie zastrzeliła. Albo nie dźgnęła nożem w brzuch.

Marvin Wykidajło obrzucił ją szybkim spojrzeniem, po czym z impetem otworzył drzwi awaryjne i wybiegł na zewnątrz. Fuzz Barman przemknął obok niej i wypadł przez drzwi za Marvinem. Usłyszała głuchy tętent kroków. Mnóstwo kroków. Modliła się, żeby złapali Beadermeyera.

Nagle poczuła się tak słabo, że nie miała siły stać. Opadła na kolana i oparła się o ścianę. Otoczyła ramionami zgięte nogi i oparła głowę na kolanach.

– Trzymaj się, Sally. Zaraz będę z powrotem. – To James biegł za Marvinem i Fuzzem.

– Cóż, moja panno, Marvin powtórzył mi, że James mówił, iż ścigają cię źli ludzie. Nie przeszkadza mi to całe zamieszanie, chociaż przerwało jedną z moich ulubionych piosenek. Co to za głupcy próbowali cię tu dopaść! Naprawdę musieli być zdesperowani. Albo głupi. Moim zdaniem głupi.

Pani Lilly potrząsnęła głową, a grube czarne loki nawet się nie przesunęły.

– Czy możesz już wstać, Sally?

– Czy nic się nie stało małej gąsce?

– Nic, Marvinie, musi tylko złapać oddech. Wydaje mi się, że nieźle załatwiła tych facetów. Pewnie nie złapaliście tych drani?

– Nie, pani Lilly. Byliśmy blisko, ale odjechali dużym autem. Quinlan przestrzelił tylną szybę, ale potem przestał strzelać. Powiedział, że zna tego człowieka i dostanie go jutro. Potem roześmiał się i zatarł ręce. To była trudna sztuczka, bo stale trzymał w dłoni ten swój pistolet. Prawda, Ouinlan? – zapytał Marvin Wykidajło.

– To był Beadermeyer, prawda, Sally?

Podniosła głowę. Jej oddech powrócił już do normy. Czuła się zupełnie dobrze, dzięki Bogu. Pani Lilly chwyciła ją za rękę i podniosła na nogi.

– Otóż to. Fuzz, przynieś Sally jeszcze trochę tego wspaniałego białego wina, które schowałeś na potem.

– Tak, to byt Beadermeyer z dwoma pomagierami i ze strzykawką. Wydaje mi się, że strzykawka powinna jeszcze gdzieś tu leżeć na podłodze. Udało mi się ją kopnąć w kąt.

Marvin obdarzył ją pełnym uznania spojrzeniem.

– Wiedziałem, że jesteś chuda, ale nie bezradna. Dobrze się spisałaś, gąsko.

– Dziękuję, Marvinie. I wam wszystkim.

– Bardzo proszę – odparła pani Lilly. Odwróciła się i krzyknęła: – W porządku, wszyscy proszę do swoich stolików! Już wszystko jest pod kontrolą. Każdego, kto miałby ochotę podrażnić się z Marvinem powinno to nauczyć rozsądku. Marvin i reszta stłukli na kwaśne jabłko facetów, którzy próbowali obrabować Sally. Ale wszystko już się skończyło. Quinlan, rusz swój śliczny tyłeczek z powrotem na scenę i zagraj mi Dextera Gordona. Za co ci płacę, jak myślisz?

– Za moją muzykę – rzekł James. – Sally, chcę, żebyś usiadła tuż przy scenie, dobrze? – Ale przed odejściem podniósł strzykawkę, owinął ją w serwetkę i wsunął do kieszeni koszuli. – Chcę wiedzieć, co ten bydlak chciał ci zaaplikować. Jutro zabierzemy to do laboratorium FBI. Chodź, Sally.

– Przyniosę wino – rzucił Fuzz.


*

Wędrował z jednego krańca pokoju na drugi, w tę i z powrotem. Diłlon siedział wygodnie w miękkim fotelu, pochylony nad klawiaturą swojego laptopa. Sally zajęta była wyłącznie obserwowaniem Jamesa.

– Chyba mam dosyć – powiedziała w końcu.

Obaj mężczyźni spojrzeli na nią. Uśmiechnęła się.

– Nie chcę czekać do jutra. Chcę mieć to za sobą już dziś. Pojedźmy do mojej matki.

Ona wie, co się wydarzyło tamtej nocy, kiedy został zamordowany mój ojciec. A przynajmniej wie o wiele więcej, niż powiedziała policji, wam, czy mnie. Chcę poznać prawdę.

– Byłoby jeszcze lepiej – rzucił Diłłon, patrząc na ekran komputera – gdybyśmy zgromadzili razem całą trójkę: twoją matkę, męża i doktora Beadermeyera. Quinlan, czy sądzisz, że pora jest właściwa?

– Nie wiem – odparł Quinlan. – Może jeszcze za wcześnie. – Obrzucił Sally zatroskanym spojrzeniem. – Jesteś pewna, że tego chcesz, Sally?

Wyglądała silnie, z chudymi ramionami ściągniętymi do tyłu, z łagodnym zwykle spojrzeniem, które teraz było twarde i zdecydowane. Sprawiała wrażenie osoby gotowej walczyć nawet z niedźwiedziem.

– Jestem pewna.

Tego tylko potrzebował. Tak, przyszedł czas, żeby odkryć prawdę. Skinął głową.

– Mogą być zmęczeni – powiedział Dillon. – A niech to! Wreszcie znalazłem. – Uśmiechnął się do nich szeroko. – Jestem dobry – stwierdził, zacierając ręce. – Naprawdę dobry.

– O czym mówisz? – spytał Quinlan, zmierzając w stronę Dillona. Pochylił się, żeby spojrzeć w ekran komputera.

– O wszystkim, co kiedykolwiek chcieliśmy wiedzieć o doktorze Alfredzie Beadermeyerze. Naprawdę nazywa się Norman Lipsy i jest Kanadyjczykiem. Rzeczywiście studiował medycynę w Mc Gili w Montrealu. No, no, specjalizował się w chirurgii plastycznej. Jest tego dużo więcej. Przepraszam, że zajęło mi to tyle czasu. Po prostu nigdy nie przyszło mi do głowy, że może być Kanadyjczykiem, zwłaszcza z nazwiskiem Beadermeyer. Nie przeszukiwałem właściwych baz danych. – Zatarł ręce. – Znalazłem go w spisie chirurgów kosmetycznych, razem ze zdjęciem i notatką, że ukończy! uniwersytet Mc Gili.

– To wprost niewiarygodne – rzeki Quinlan. – Świetnie, Dillon.

– No pewnie. Teraz jednak, zanim wyruszymy, dajcie mi spróbować poszukać czegoś na temat Scotta Brainerda. Gdzie robił dyplom z prawa, Sally?

– Na Harvardzie.

– Tak, z danych komputerowych wynika, że skończył studia prawnicze na Harvardzie w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym roku. Fatalnie. Miałem nadzieję, że oszukiwał w tej sprawie.

Quinlan spytał:

– Nadal jesteś pewna, Sally? Jesteś gotowa spotkać się ze Scottem? Z Beadermeyerem? Po tym wszystkim, czego próbował dzisiejszej nocy? Jesteś przekonana?

– Tak. Jestem pewna. Już dosyć. To szaleństwo. I musi się skończyć. Jeśli to ja zabiłam mojego ojca, chcę to wiedzieć. Jeśli zrobiła to Noelle albo ktoś inny, odkryjmy kto. Nie załamię się, James. Dłużej już nie wytrzymam tej niejasności, tej nieustannej plątaniny zamglonych obrazów, tych stapiających się ze sobą głosów.

Bardzo powoli, swoim cudownie kojącym głosem, Quinlan powiedział:

– Zanim pojedziemy, chciałbym porozmawiać z tobą jeszcze o paru rzeczach. Zgadzasz się?

– O tak – odpowiedziała. – Jestem gotowa. Rozmawialiśmy już o Scotcie i o moim ojcu. – Przerwała, przejechała rękami po nogawkach sztruksowych spodni.

– O co chodzi, Sally? Wykrztuś to z siebie, koniec z sekretami.

– Mój ojciec paskudnie bił moją matkę. Miałam zaledwie szesnaście lat, kiedy go na tym przyłapałam.

Przyjechałam wtedy do domu ze szkoły dla dziewcząt w Wirginii. Próbowałam ją ochraniać…

Dillon poderwał głowę.

– Chcesz powiedzieć, że twój ojciec, zasłużony doradca prawny w TransCon International, bił żonę?

– Czemu mnie to nie dziwi? – powiedział Quinlan. Usiadł koło niej, ujął jej rękę i czekał bez słowa, tylko trzymając jej dłoń. Tyle przeszła?

– Moja matka, Noelle, nic nie robiła w tej sprawie. Pogodziła się z tym. Podejrzewam, że ze względu na jego bogactwo, sławę i otaczający go szacunek, które w części stały się też jej udziałem, nie mogłaby znieść upokorzenia utraty tego wszystkiego. Pamiętam, że zawsze czekałam na przyjęcia, spotkania dyplomatyczne – był zapraszany na wszystkie – na te huczne bankiety, na skromne, intymne obiady, na których odbywały się przeglądy żon, wywiady prasowe i inne wydarzenia podobnego typu, bo wiedziałam, że wtedy nie odważy się uderzyć Noelle; będą ich tam przecież razem fotografować. Zdawał sobie sprawę, że wiedziałam o biciu i dlatego nienawidził mnie jeszcze bardziej. Kiedy nie wyjechałam z miasta na studia, myślałam, że mnie zabije. Naprawdę liczył na mój wyjazd. Nie wyobrażał sobie, że ciągle będę w domu i będę go obserwować. Wtedy już podniósł na mnie rękę, ale opuścił ją, bardzo powoli. Nigdy nie zapomnę nienawiści w jego oczach. Wiecie, ojciec był bardzo przystojny. Miał gęste, ciemne włosy, lekko przyprószone siwizną, ciemnoniebieskie oczy, byl szczupły i wysoki. Miał wyraźnie zarysowane kości policzkowe i eleganckie rysy twarzy, nadające mu arystokratyczny wygląd. Właściwie jest starszym wydaniem Scotta. Czy to nie dziwne, że zakochałam się w człowieku, który wyglądał jak mój ojciec?

– Tak – mruknął Diilon. – Powiedziałbym, że to całkiem niewłaściwe. Dobrze, że Quinlan jest podobny wyłącznie do siebie.

– Przychodziłam do domu o różnych porach. Wiedział, że tak będę robiła. Kiedyś po wizycie w domu zauważyłam, że zapomniałam zabrać swetra. Wróciłam i przyłapałam go, jak kopał moją matkę. Podeszłam do telefonu, żeby zadzwonić na policję. Moim zdaniem to, co zobaczyłam, przesądzało sprawę. Przestało mnie obchodzić cokolwiek innego. Zapłaci za to. Nie uwierzycie, ale moja matka przyczołgała się do mnie, chwyciła mnie za nogę i zaczęła błagać, żebym nie powiadamiała policji. Ojciec stal w drzwiach biblioteki i zachęcał mnie, żebym zadzwoniła. Podjudzał mnie, przez cały czas obserwując łkającą, skomlącą na kolanach matkę, której paznokcie wpijały się w moje dżinsy. Jezu, to było koszmarne. Odłożyłam słuchawkę i wyszłam. Nie wróciłam wtedy. Po prostu nie mogłam. I naprawdę nic nie mogłam zrobić, naprawdę. Jeśli przychodziłam na trochę, czekał na moje wyjście. Potem pewnie bił ją jeszcze bardziej, niż gdybym się nie pojawiła w domu. Pamiętam, że wtedy zastanawiałam się, czy połamał jej żebra, ale nigdy o to nie zapytałam. Bo co by to dało?

– Ale zaczął się mścić dopiero pół roku temu – powiedział Diilon. – Czekał więc ile? Jakieś pięć lat, zanim zabrał się za ciebie.

– To niezupełnie tak. Zaczął swoją zemstę przy pomocy Scotta. Tak, to on krył się za moim związkiem ze Scottem. Przedtem w moim życiu nie było mężczyzn. Od razu po studiach zaczęłam pracować dla senatora Bainbridge'a. Byłam szczęśliwa. Nie odwiedzałam rodziców. Miałam przyjaciół. Od czasu do czasu przypadkowo spotykałam ojca i widziałam, że nadal nie może znieść mojej odwagi. Pamiętam, jak raz na przyjęciu nadziałam się w łazience na matkę. Poprawiała uczesanie i długie rękawy jej sukni zsuwając się odsłoniły jej ręce. Na ramieniu miała okropny, purpurowy siniec. Pamiętam, że patrząc na ten siniec spytałam: „Jakie zwierzę w tobie pozwala ci się godzić na to, żeby ten drań cię bił?" Wymierzyła mi policzek. Chyba na to zadłużyłam. Od tego czasu nie widziałam jej, aż do tej nocy, kiedy uciekając przed wami udałam się do niej po pieniądze.

– Czy przypominasz sobie, że poszłaś do domu rodziców tamtej nocy, kiedy zabito twojego ojca?

– Tak, ale poza tym wszystko jest zamazane. Skąd wiedziałam, że mój ojciec nie żyje? Nie wiem. Ale wiedziałam i chyba byłam przekonana, że w końcu Noełle nie zniosła dłużej tego bicia. Tak, chyba tak musiałam myśleć, chociaż nie mam zupełnej jasności.

Zaczęła trzeć dłońmi skronie.

– Nie wiem, James, wydaje mi się, że pamiętam krzyki, że widziałam pistolet, ale nic więcej, tylko te obrazy. I może jeszcze krew. Pamiętam krew. Ale mój ojciec? Martwy? Czy była tam Noelle? Niczego nie mogę przysiąc. Przykro mi. Nic nie mogę pomóc.

Jednak Quinlan nie był zmartwiony. Zerknął na Diilona, którego palce tańczyły po klawiaturze laptopa. Wiedział, że Dillon słyszał każde słowo. Wiedział też, że Dillon również się nie martwił.

Quinlan już wcześniej dawał sobie radę z takimi sprawami. Mieli mnóstwo do zrobienia. Sally była gotowa. Powiedział powoli, bardziej do siebie, żeby mogła się uspokoić:

– A więc twój ojciec sam to zaplanował.

– Tak. Dopiero po ślubie odkryłam, że mój ojciec jest szefem Scotta. Nigdy mi nie opowiadał, gdzie pracuje. Był skryty, a mnie niezbyt to obchodziło. Ale odkąd się dowiedziałam, wszystko zaczęło się psuć.

Quinlan krążył po pokoju, nie nerwowo, rytmicznie. Dillon pracował przy komputerze. Sally starła kurz z małego drzewka kauczukowego, rosnącego w pięknej, orientalnej donicy koło kanapy.

Quinlan zatrzymał się. Uśmiechnął się do Sally.

– Chyba nadeszła pora, żebyś wykonała parę telefonów, Sally. Chyba przyszedł czas, żebyśmy zgromadzili członków gangu i troszkę ich postraszyli. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. – Podał jej telefon.

Do mamy, Scotta, potem do Beadermeyera.

Загрузка...