ROZDZIAŁ 3

James Railey Quinlan czuł w sobie więcej energii, niż jeszcze dwadzieścia minut wcześniej. Jego ciało wręcz kipiało energią. To dlatego, że ona tutaj jest. Teraz był pewien, czuł jej obecność. Zawsze miewał to przeczucie – było to coś więcej niż zwykła intuicja. Spływało na niego znienacka i zawsze się nim kierował, od dzieciństwa. Raz czy dwa razy nie posłuchał i wpadł po uszy w bagno. Teraz znajdował się w bardzo trudnej sytuacji i jeśli się pomyli, zapłaci za to. Ale nie mylił się. Czuł jej obecność w tym uroczym miasteczku jak z obrazka.

Okropna dziura, pomyślał, wręcz modelowa jak dekoracje w hollywoodzkim studio, zupełnie jak rodzinne miasto Teresy. Pamiętał, że miał to samo wrażenie, że czuł identyczną, nieokreśloną niechęć, kiedy pojechał do tamtego małego miasta w stanie Ohio, aby poślubić Teresę Raglan, córkę miejscowego sędziego.

Zaparkował szarego buicka na wyraźnie oznaczonym parkingu przed Sklepem z Najwspanialszymi Lodami Świata. Dwa ogromne szklane okna sklepu obramowane były szlaczkiem w żywym, niebieskim kolorze. Wewnątrz mógł dostrzec małe, okrągłe stoliki i staroświeckie krzesełka z kutego żelaza, pomalowane na biało. Stojąca za ladą starsza kobieta mówiła coś do mężczyzny, nakładając czekoladowe lody z pojemnika na ladzie. Fronton sklepu lśnił nieskalaną bielą. Miejsce było malownicze, podobnie jak reszta miasta, ale z jakiegoś powodu Guinlanowi jego wygląd się nie podobał.

Wysiadł z samochodu i rozejrzał się. W sąsiedztwie lodziarni mieścił się mały sklepik spożywczy, którego szyld wyglądał jak przeniesiony wprost z epoki wiktoriańskiej: PURN DAVIES: POTRZEBUJESZ CZEGOŚ – ZNAJDZIESZ TO U MNIE.

Po drugiej stronie sklepu z lodami znajdował się niewielki sklep z odzieżą; sprawiał wrażenie eleganckiego i drogiego, podobnie jak pozostałe domy wyglądem przypominał budynek klasztorny. Sklep nosił nazwę Intymne Ułudy, która Jamesowi kojarzyła się z wizją czarnej koronki na białym prześcieradle albo na jasnym ciele.

Chodniki wyglądały na zupełnie nowe, a jezdnia była ładnie wyasfaltowana. Nie dostrzegł dziur, w których po deszczu mogłaby się zbierać woda.

Wszystkie miejsca postojowe na parkingu zaznaczono grubymi, białymi liniami. Żadna nie była wytarta. Wjeżdżając do miasta, widział wiele nowoczesnych domów, najwyraźniej wszystkie zbudowane bardzo niedawno. W mieście znajdował się też sklep z artykułami metalowymi, malutki Safeway, tak mały, że z ledwością mieścił się nad nim szyld, pralnia chemiczna, punkt błyskawicznego wywoływania zdjęć i McDonald's z bardzo dyskretnym złotym łukiem. Dostatnie, malownicze małe miasteczko. Wzorcowe.

Wsunął rękę do kieszeni marynarki. Na początek musi znaleźć miejsce, gdzie mógłby się zatrzymać. Dokładnie naprzeciwko zauważył reklamę NOCLEG I ŚNIADANIE U THELMY. Ani sam szyld, ani jego treść nie były w żaden sposób udziwnione. Wyciągnął z tylnego siedzenia samochodu czarną torbę podróżną i ruszył w stronę dużego białego domu Thelmy, pełnego architektonicznych ozdóbek, z głębokimi podcieniami wokół całego budynku. Miał nadzieję, że uda mu się dostać pokój na górze, w jednej z okrągłych wieżyczek.

Jak na swój wiek, dom był w doskonałym stanie. Świecił bielą pomalowanych desek okapu, a jasnoniebieskie i żółte wzory wokół okien i na gzymsach wyglądały na świeżo odnowione. Podłoga na ganku nie uginała się pod jego ciężarem. Szerokie deski były nowe, a balustrada zrobiona z mocnych dębowych bali.

Przedstawił się uśmiechniętej pani dobrze po pięćdziesiątce, która stała w holu wejściowym, za antyczną ladą z orzechowego drewna. Miała na sobie fartuch, mocno oproszony mąką. Wyjaśnił, że poszukuje pokoju, najchętniej w wieży. Na dźwięk starczego chichotu odwrócił się i ujrzał potężną staruszkę, bujającą się w fotelu w drzwiach ogromnego salonu. W jednej ręce, tuż przed nosem, trzymała coś, co wyglądało jak pamiętnik, w drugiej zaś wieczne pióro. Co parę chwil śliniła czubek pióra, który to nawyk pozostawił na koniuszku jej języka dużą czarną plamę.

– Szanowna pani – odezwał się, kierując ukłon w stronę staruszki. – Mam nadzieję, że ten atrament nie jest trujący.

– Nie zabiłby jej nawet wtedy, gdyby był trujący – odparła kobieta zza lady. – Do tej pory z pewnością już by się uodporniła. Thelma pisze ten pamiętnik swoim czarnym atramentem od czasu, gdy wraz z mężem przeprowadziła się do Cove w latach czterdziestych.

Staruszka znów zachichotała.

– Jestem Thelma Nettro! – zawołała. – Nie masz żony, chłopcze?

– To obcesowe pytanie, proszę pani, nawet jak na osobę w starszym wieku.

Thelma zignorowała go.

– Cóż więc porabiasz w Cove? Przyjechałeś na Najwspanialsze Lody Świata?

– Widziałem ich reklamę. Z pewnością skosztuję ich później.

– Spróbuj brzoskwiniowych. Helen właśnie je zrobiła w ubiegłym tygodniu. Ale skoro nie przybyłeś tu z powodu lodów, to czemu do nas zawitałeś?

No i masz, pomyślał.

– Jestem prywatnym detektywem, proszę pani. Rodzice mojego klienta zaginęli w tej okolicy jakieś trzy i pół roku temu. Gliniarze niczego nie znaleźli. Syn wynajął mnie, żebym wyjaśnił, co się z nimi stało.

– Byli starzy?

– Tak. Podróżowali przez całe Stany samochodem kempingowym. Samochód znaleziono na złomowisku w Spokane. Sprawa wyglądała podejrzanie, ale nikomu nie udało się nic znaleźć.

– Dlaczego więc przyjechałeś do Cove? Tutaj nigdy nic się nie dzieje, zupełnie nic. Pamiętam, że powiedziałam kiedyś mojemu mężowi, Bobby'emu – umarł na zapalenie płuc zaraz po powtórnym wybraniu Eisenhowera w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym – że chociaż to miasteczko nigdy nie zaznało rozkwitu, to jednak jakoś trwa nadal. I wiesz, co się wówczas stało? Otóż powiem ci. Pewien bankier z Portland kupił ogromny kawał ziemi na wybrzeżu i postawił tam domki letniskowe. Zbudował dwupasmową szosę, odchodzącą od autostrady 101 i prowadzącą prosto nad ocean. – Thelma przerwała, polizała czubek swojego pióra i westchnęła. ~ A potem, w latach sześćdziesiątych, wszystko zaczęło się sypać, Judzie się wzbogacili i powyjeżdżali, chyba znudziło im się nasze miasteczko. Widzisz więc, że nie ma sensu, żebyś tu się zatrzymywał.

– Wasze miasteczko będzie mi służyło jako baza wypadowa. Stąd będę prowadził poszukiwania. Może pamięta pani tę starszą parę, przejeżdżającą przez miasteczko…

– Mam na imię Thelma, już ci mówiłam. Na tym świecie istnieje mnóstwo różnych pań, ale ja jestem tylko jedna i nazywam się Thelma Nettro. Co prawda parę lat temu doktor Spiver stwierdził, że jestem bardziej martwa niż nieboszczyk, ale nie miał racji. O Boże, szkoda że nie widziałeś wyrazu twarzy Ralpha Kea-tona, kiedy już przygotował mnie do wystawienia w swoim domu pogrzebowym. Mało nie postradał zmysłów, gdy usiadłam i zapytałam go, co u diabła robi. Ach, tak, to było coś. Był tak przerażony, że wybiegł wzywając wielebnego Hala Vorheesa, aby go ratował. Możesz mi mówić Thelma, mój chłopcze.

– Może pamiętasz tę starszą parę, Thelmo. Mężczyzna nazywał się Harve Jensen, a jego żona miała na imię Marge. Mili starsi państwo, jak twierdzi ich syn. Syn wspominał, że mieli ogromną słabość do lodów. – Czemu nie, pomyślał. Trzeba trochę zamieszać w tym rondlu. Podawaj konkretne fakty, dzięki temu będziesz bardziej wiarygodny. A poza tym, każdy chyba lubi lody. Będzie musiał je spróbować.

– Harve i Marge Jensen – powtórzyła Thelma, bujając się teraz intensywniej, a jej ręce, pełne nabrzmiałych żył i plam, zaciskały się rytmicznie na oparciach fotela. – Nie mogę powiedzieć, abym przypominała sobie taką parę. Mówiłeś, że podróżowali samochodem kempingowym? Zajrzyj do Helen i spróbuj lodów brzoskwiniowych w rożku.

– Zaraz to zrobię. Podoba mi się reklama na skrzyżowaniu autostrady 101 i 101 A. Artyście udało się oddać prawdziwy kolor czekoladowych lodów. Tak, jeździli samochodem kempingowym.

– Ten plakat przywiódł do nas wielu ludzi. Biurokraci z urzędu stanowego chcieli, żebyśmy go usunęli, ale jeden z naszych mieszkańców, Gus Eisner, znal kuzyna gubernatora i wszystko załatwił. Płacimy stanowi trzysta dolarów rocznie za prawo do ustawienia tego plakatu. Co roku Amabel go odmalowuje, w lipcu, to taka rocznica, bo w lipcu rozpoczęliśmy działalność. Purn Davies powiedział jej, że brązowa farba, której użyła do namalowania lodów czekoladowych jest za ciemna, ale wszyscy go zignorowaliśmy. Miał ochotę ożenić się z Amabel po śmierci jej męża, ale ona nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Jeszcze się z tym nie pogodził. Niezbyt piękne, co?

– Owszem – rzekł Quinlan.

– Powiedz Amabel, że twoim zdaniem jej czekoladowy jest doskonały. To jej sprawi przyjemność.

Amabel, pomyślał. Amabel Perdy. To jej ciotka.

Krępa, siwowłosa kobieta za ladą chrząknęła głośno. Kiedy się odwrócił w jej stronę, uśmiechnęła się do niego.

– Co mówiłaś, Martho? Mów głośniej. Wiesz, że cię nie słyszę.

Akurat, pomyślał James. Starucha najpewniej słyszała wszystko w promieniu trzech mil od miasta.

– I przestań się bawić tymi perłami. Zerwałaś je już tyle razy, że nawet zliczyć trudno.

Pomyślał, że perły Marthy wyglądają dość nędznie.

– Czego chcesz, Martho?

– Muszę zameldować pana Ouinlana, Thelmo. Powinnam też skończyć piec dekadenckie ciasto czekoladowe, zanim pójdę na obiad z panem Drapperem. Najpierw jednak chciałabym, żeby pan Quinlan mógł się rozgościć.

– Dobrze, zajmij się tym, tylko nie stój tam i nie załamuj rąk. I uważaj z Edem Drapperem, Martho. To szybki chłopak. Właśnie wczoraj zauważyłam, że zaczynają ci się robić plamy wątrobowe, Martho. Słyszałam, że plamy wątrobowe robią się wtedy, gdy w młodości uprawiało się za dużo seksu. Tak, uważaj na to, co robisz z Edem Drapperem. O właśnie, i nie zapomnij dodać orzechów włoskich do ciasta. Uwielbiam orzechy włoskie.

James zwrócił się do Marthy, łagodnie wyglądającej starszej pani o sztywnych, siwych włosach i wydatnym biuście, w okularach spuszczonych na czubek nosa. Trzymała ręce w kieszeniach, aby ukryć te plamy wątrobowe.

James roześmiał się i powiedział, świadom, że staruszka na fotelu bacznie się przysłuchuje.

– Straszna z niej jędza, prawda?

– Więcej niż jędza, panie Quinlan – odparła szeptem Martha. – Dużo więcej. Poczciwy Ed Drapper ma sześćdziesiąt trzy lata. – Podniosła głos. – Nie, Thelmo, nie zapomnę o orzechach.

– Po prostu chłopak – rzucił James i uśmiechnął się do Marthy, która wyglądała tak, jakby nigdy w życiu się z nikim nie kochała. Znów szarpała swoje perły.

Kiedy zostawiła go w pokoju na wieży, skąd roztaczał się wspaniały widok na ocean, podszedł do okna i wbił wzrok bynajmniej nie w morze, połyskujące niby błyszczący błękitny klejnot w pełnym świetle popołudniowego słońca, lecz w ludzi w dole. Po drugiej stronie ulicy, dokładnie naprzeciwko sklepu Purna Daviesa, dostrzegł czterech staruszków, rozstawiających krzesełka wokół dębowej beczki, która musiała być równie wiekowa co dziadek Jamesa. Jeden z mężczyzn wyjął talię kart. James miał wrażenie, że obserwuje odwieczny rytuał. Inny ułożył swoje karty i splunął na chodnik. Trzeci wsunął powykrzywiane palce za szelki i rozwalił się na krześle. Tak, pomyślał James, wieloletni rytuał. Zaciekawiło go, czy jednym z graczy nie jest Purn Davies, ten, który skrytykował czekoladowy kolor Amabel, ponieważ nie chciała go poślubić. Czy jednym z nich był wielebny Hal Vorhees? Nie, z pewnością wielebny nie siedziałby tutaj, plując na chodnik i grając w karty.

Nieważne. Już niedługo dowie się, kto kim jest. Aby zaś w niczyim umyśle nie pojawił się nawet cień co do celu jego przyjazdu będzie z tymi ludźmi rozmawiał o Harve i Marge Jensenach. Będzie o nich pytał każdego, na kogo wpadnie. W nikim nie wzbudzi podejrzeń.

Gotów był się założyć o swoją miesięczną pensję, że ci staruszkowie widzieli wszystko, co działo się w tym mieście, także uciekinierkę, przypadkiem będącą córką znanego prawnika, który nie tylko dal się zamordować, ale na dodatek był wplątany w bardzo paskudne interesy. Zaś uciekinierka była siostrzenicą Amabel Perdy.

James żałował, że Amory St. John został zabity, zwłaszcza zaś, że stało się to zanim FBI zdążyło ostatecznie dopaść go w związku z nielegalnym handlem bronią z krajami popierającymi terroryzm.

Odwrócił się od okna i zmarszczył brwi. Dotarło do niego, że Harve i Marge Jensenowie zupełnie go nie interesowali, dopóki nie skłamała mu wiekowa Thel-ma Nettro, która została uznana za zmarłą przez doktora Spivera, po czym usiadła na katafalku i śmiertelnie wystraszyła Ralpha Keatona.

Śledztwo w sprawie Jensenów było dla niego jedynie przykrywką, wymyśloną przez jedną z asystentek. Stwierdziła, że to wiarygodny pretekst, ponieważ państwo Jensenowie naprawdę tajemniczo zaginęli gdzieś w okolicach autostrady, prowadzącej również do Cove.

Ale czemu starsza pani kłamała? Jaki mogła mieć powód? Teraz był zaciekawiony. Szkoda, że nie ma czasu. Tajemnice go fascynowały. A na dodatek był najlepszym z najlepszych, tak przynajmniej powtarzała mu Teresa w łóżku, zanim uciekła z człowiekiem wysyłającym pocztą bomby, którego sam wytropił i aresztował, a którego ona broniła i uwolniła od oskarżeń.

Powiesił spodnie i koszule, a bieliznę ułożył w górnej szufladzie pięknej starej komody. Powędrował do łazienki, aby rozpakować przybory toaletowe i doznał przyjemnej niespodzianki. Pomieszczenie było duże, całe wyłożone różowym, pożyłkowanym marmurem i całkowicie zmodernizowane, aż po oszczędzający wodę sedes. Wanna była ogromna i wyposażona w zasłony, jeśli więc chciał, mógł w niej korzystać z prysznica.

Stara Thelma Nettro wyraźnie była hedonistką. Zastanowiło go, skąd, u diabła, mogła mieć tyle pieniędzy, aby tak przerobić łazienki. Miał wrażenie, że jest tu jedynym gościem.

W Cove znajdowała się jedna restauracja, pretensjonalny lokalik o nazwie Na Zapleczu, którego okna zdobiły skrzynki z pięknymi czerwonymi i białymi tulipanami. W przeciwieństwie do pozostałych budynków, stojących wzdłuż Main Street, restauracja odwrócona była w stronę oceanu i wyglądała niezwykle uroczo ze swoim brukowanym podwórkiem i podcieniami, które, był tego pewien, zostały dobudowane wyłącznie dla ozdoby.

Podawano wyłącznie dorsza i okonia. Nic innego, tylko dorsza i okonia – pieczone, smażone, duszone, gotowane. James nie znosił ryb. Zjadł wszystko, co miał do zaoferowania mały bar sałatkowy i zrozumiał, że będzie musiał się żywić wyrobami garmażeryjnymi z Safewaya. Cholera, Safeway był tak mały, że mogło w nim nawet nie być działu garmażeryjnego.

Kelnerka, starsza pani odziana w ludowy strój szwajcarski, który opina! sznurowanym gorsetem jej biust i ciągnął się po podłodze, powiedziała mu: -Och, w tym tygodniu jest ryba. Zeke może robić naraz tylko jedną rzecz. Mówi, że przy większej ilości wszystko mu się miesza. Przyjdzie pan w przyszły poniedziałek, to będziemy mieli coś innego. Może zje pan teraz pure ziemniaczane i jakąś zieleninę?

Ukłonił się Marcie i Edowi Draperowi, którym wyraźnie smakował smażony dorsz, sałatka z kapusty i ziemniaki. Martha obdarzyła go wspaniałym uśmiechem. Nie miał pewności, czy go poznała. Była bez okularów. Lewą ręką bawiła się perłami.

Po obiedzie, kiedy James skierował się w stronę czterech staruszków grających w karty wokół beczki, dostrzegł co najmniej tuzin samochodów, zaparkowanych przed Sklepem z Najwspanialszymi Lodami Świata. Popularne miejsce. Czy istniało już wtedy, gdy Harve i Marge tędy przejeżdżali? Tak, na pewno. To właśnie przy wzmiance o lodach kaprawe oczy starej Thelmy poruszyły się gwałtownie, a stare ręce zacisnęły się z całych sił. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby mógł poznać tutejszych mieszkańców, zanim wytropi Susan St. John Brainerd.

Nie był jeszcze zupełnie pewny, co zrobi, kiedy ją odnajdzie. Prawda, pomyślał. Chciał tylko usłyszeć od niej prawdę. I usłyszy ją. Zwykle dostawał to, czego chciał. A potem może zajmie się tą drugą tajemnicą. Jeśli w ogóle była to jakaś tajemnica.


*

Dziesięć minut później James wkroczył do Sklepu z Najwspanialszymi Lodami Świata, wiedząc już, że czterej staruszkowie nie są lepszymi kłamcami od Thelmy Nettro. W przeciwieństwie do Thelmy nie powiedzieli ani słowa, tylko potrząsnęli ze smutkiem głowami, patrząc jeden na drugiego. Jeden z nich splunął, powtarzając imię Harve. To był Pum Davies. Stary mężczyzna, rozwalony na krześle oświadczył, że zawsze chciał mieć samochód kempingowy. Nazywał się Gus Eisner. Inny dodał, że Gus potrafi wszystko zreperowac przy samochodzie. Następny staruszek unikał wzroku Jamesa. James nie zapamiętał, jak nazywali się ci dwaj ostatni.

Ich zachowanie było wiele mówiące. Cokolwiek się stało z Harve i Marge Jensenami, każdy, kogo do tej pory spotkał, musiał coś o tym wiedzieć. Teraz nie mógł się doczekać Najwspanialszych Lodów Świata.

Ta sama starsza kobieta, którą zauważył tuż po przyjeździe, nakładała coś, co przypominało lody brzoskwiniowe, dla rodziny turystów, najpewniej zwabionych tu reklamą przy autostradzie.

Dzieci skakały i wrzeszczały. Chłopiec chciał lody czekoladowe, a dziewczynka waniliowe.

– Macie tylko sześć smaków? – spytała kobieta.

– Tak, tylko sześć. Zmieniamy je sezonowo. Niczego nie robimy w nadmiarze.

Chłopiec wrzasnął, że teraz ma ochotę na lody jagodowe. Czekoladowe są za ciemne. Starsza pani za ladą uśmiechnęła się do niego.

– Nie możesz ich dostać. Wybierz inny smak albo się zamknij.

Matkę zatkało.

– Nie może pani tak się zachowywać wobec naszego syna, on jest taki…

Starsza pani uśmiechnęła się w odpowiedzi i poprawiła swój czepeczek z białej koronki.

– Jaki jest, proszę pani?

– Jest rozpuszczony – odparł mąż. Zwrócił się do syna. – Na co masz chęć, Mickey? Masz sześć smaków do wyboru. Wybierz jeden albo nie dostaniesz nic.

– Chcę waniliowe – powiedziała dziewczynka. – A on może sobie wziąć robaki.

– Nie można tak, Julio – rzekła matka, po czym polizała lody, wręczone jej przez kobietę zza lady.

– O Boże, wspaniałe! Świeże brzoskwinie, Rick. Świeże brzoskwinie. Cudowne.

Kobieta za kontuarem tylko się uśmiechnęła. Chłopiec wybrał czekoladowy rożek. James obserwował, jak rodzina wreszcie opuszcza sklep.

– Słucham, czym mogę służyć?

– Bardzo proszę o lody brzoskwiniowe.

– Jest pan nowy w mieście – powiedziała, nabierając łyżką lody z wielkiego pojemnika. – Jest pan tu przejazdem?

– Nie – odparł James, biorąc rożek z lodami. – Pozostanę tu jakiś czas. Próbuję znaleźć Marge i Harve Jensenów.

– Nigdy o nich nie słyszałam.

James liznął. Miał wrażenie, jakby słodkie brzoskwinie spływały mu do gardła. Kobieta umiała kłamać.

– Tamta pani miała rację. Są pyszne.

– Dziękuję. A ta Marge i Harve…

James powtórzył historię, którą opowiedział już wcześniej Thelmie i Marcie oraz staruszkom. Kiedy skończył, wyciągnął rękę i rzekł:

– Nazywam się James Quinlan. Jestem prywatnym detektywem z Los Angeles.

– A ja jestem Sherry Vorhees. Mój mąż jest tutejszym kaznodzieją, to wielebny Harold Vorhees. Pracuję tu po cztery godziny przez większość dni.

– Miło panią poznać. Czy mogę panią poczęstować lodami?

– Och, nie. Mam swoją mrożoną herbatę – powiedziała i pociągnęła łyk z dużego plastikowego kubka. Herbata miała bardzo jasny kolor.

– Jeśli pani pozwoli, także chętnie napiłbym się mrożonej herbaty – stwierdził Quinlan.

Sherry Vorhees mrugnęła do niego porozumiewawczo.

– Bardzo mi przykro, ale z pewnością nie ma pan ochoty na taką herbatę jak moja, a innej nie mamy.

– Pozostanę więc przy lodach. A więc nigdy nie słyszała pani o Marge i Harve? Nie przypomina pani sobie, aby przejeżdżali tędy jakieś trzy lata temu? W samochodzie kempingowym?

Sherry pomyślała, że jest przystojny, wygląda jak ten Anglik, grający w dwóch filmach o Jamesie Bondzie, tyle tylko że ten człowiek jest Amerykaninem, potężniejszym i o wiele wyższym. Naprawdę spodobał jej się jego dołek w brodzie. Zawsze zastanawiało ją, w jaki sposób mężczyźni się tam golą. I właśnie taki śliczny mężczyzna chciał teraz dowiedzieć się czegoś o parze starszych ludzi. Stał przed nią i lizał lody brzoskwiniowe.

– Mnóstwo ludzi przyjeżdża do Cove na Najwspanialsze Lody Świata – powiedziała, uśmiechając się do niego. – Za dużo, żeby zapamiętać poszczególne osoby. A trzy lata temu… cóż, w moim wieku ledwie mogę sobie przypomnieć, co ugotowałam Halowi na obiad w ubiegły wtorek.

– Ale proszę, niech pani o tym pomyśli, pani Vorhees. Zatrzymałem się w pensjonacie Thelmy. – Kiedy rozległ się dzwonek przy drzwiach, odwrócił się. Do środka weszła kobieta w średnim wieku. W przeciwieństwie do Marthy wyglądała jak Cyganka, głowę przewiązaną miała czerwoną szarfą, a na nogach grube wełniane skarpetki i wygodne sandały. Ubrana była w długą spódnicę i wełnianą, ciemnoczerwoną marynarkę. Miała ciemne i bardzo piękne oczy. Musiała być najmłodszą mieszkanką miasteczka.

– Cześć, Sherry – odezwała się. – Już cię zmieniam.

– Dzięki, Amabel. Och, to jest James Quinlan. Panie Quinlan, to jest Amabel Perdy. Jest prawdziwym prywatnym detektywem z Los Angeles, Amabel. Próbuje tu odkryć, co się stało ze starszą parą, która mogła przejeżdżać przez Cove i kupować tu lody. Jak oni się nazywali? A tak, Harve i Marge.

Patrząc na niego Amabel uniosła w górę ciemne, cygańskie brwi. Była bardzo spokojna, nie odezwała się ani słowem, tylko patrzyła na niego z pełną swobodą,

A więc to była ciotka. Jak szczęśliwie się złożyło, że spotkał ją tutaj, a nie u niej w domu, gdzie spodziewał się znaleźć Sally Brainerd. Amabel Perdy, artystka, kiedyś hippiska, była nauczycielka. Wiedział, że jest wdową i że była żoną innego artysty, którego poznała w Soho wiele lat temu. Zmarł jakieś siedemnaście lat temu. Jego sztuka nigdy nie miała wielkiej wartości. James wiedział teraz także, że odtrąciła Purna Daviesa. Zauważył, że z wyglądu w niczym nie przypominała swojej siostrzenicy.

– Nie pamiętam żadnych starszych państwa o imionach Harve i Marge – rzekła Amabel. – Pójdę teraz na zaplecze, żeby się przebrać, Sherry. Zrób kasę, dobrze?

Była najlepszym kłamcą z dotychczas poznanych. Zdusił w sobie tę przeklętą ciekawość. Nie to było ważne. Liczyła się tylko Sally Brainerd.

– Jak się miewa twoja siostrzeniczka, Amabel?

Amabel wolałaby, aby Sherry nie piła tyle mrożonej herbaty. Przez to za dużo paplała. Odpowiedziała jednak uprzejmie:

– Czuje się lepiej. Była po prostu wyczerpana podróżą.

– Tak, naturalnie. – Sherry Vorhees nadal sączyła napój z dużego plastikowego kubka i uśmiechała się do Jamesa. Tamten angielski aktor nazywał się Timothy Dalton. Piękny mężczyzna. James Quinlan podobał jej się jeszcze bardziej. – W Cove nie ma zbyt wiele do roboty. Nie wiem, czy wytrzyma pan nawet tydzień.

– Któż to może wiedzieć? – odparł James, wrzucił serwetkę do białego kosza na śmieci i wyszedł z lodziarni.

Następnym celem jego wyprawy był dom Amabel Perdy, niewielki biały budynek na rogu Main Street i Conroy Street. Czas zabrać się za robotę.

Kiedy zastukał w białe, rzeźbione drzwi, usłyszał w środku jakiś łoskot. Brzmiało to tak, jakby ktoś przewracał meble. Zapukał głośniej. Usłyszał kobiecy krzyk przerażenia.

Przekręcił klamkę, ale drzwi były zamknięte na klucz. O cholera! Oparł się ramieniem o drzwi i pchnął mocno. Drzwi poleciały do środka.

Zobaczył Susan Brainerd klęczącą na podłodze z telefonem. Słyszał dźwięk sygnału. Rękę zwiniętą w pięść trzymała wepchniętą w usta. Pewnie sama się przestraszyła swojego krzyku – a może bała się, że ktoś może ją usłyszeć. Cóż, usłyszał ją i oto tu był.

Gapiła się na niego, gdy wpadał do małego saloniku Amabel, po czym przywarła do ściany, jakby miał zamiar ją zastrzelić, wyciągnęła pięść z ust i znowu krzyknęła.

Naprawdę bardzo głośno.

Загрузка...