ROZDZIAŁ 27

– Masz giętki język, chłopcze – powiedziała Thelma. Była w doskonałym humorze. Poklepała Quinla-na po policzku. – Pomóż mi podejść do mojego wózka, a ja tymczasem opowiem ci wszystko o moich sztuczkach.

Kiedy Quinlan usadowił Thelmę, odezwała się:

– A co też ja słyszę w CNN – że ojciec Sally zabił człowieka, którego twarz kazał upodobnić do swojej jakiemuś chirurgowi plastycznemu? I trzymał cię w zamknięciu, Sally? A potem dał nogę?

– Mniej więcej tak, Thelmo – odpada Sally. – Mój ojciec nadal przebywa na wolności, a szkoda. Tyle że go wkrótce złapią. Jego twarz pokazywały wszystkie stacje telewizyjne. Ktoś go zlokalizuje. Nie wyjechał za granicę, zostawił swój paszport.

– Mógł zdobyć nowy paszport – zauważył Thomas Shredder. – To nie problem.

– Cholera – zaklął Quinlan. – Wybacz mi, Thelmo. Nie pomyślałem o tym. Masz rację, Thomas.

– Słyszałam już w życiu gorsze rzeczy, niż jedna malutka cholera, Quinlan. A więc jest tu więcej agentów FBI. Chcecie rozwiązać zagadkę tych morderstw, tak?

– Tak, proszę pani – przytaknęła Corey Harper.

– Wszyscy myśleliśmy, że doktor popełnił samobójstwo, ale ta kobieta z Portland stwierdziła, że to nieprawda.

– Lekarz sądowy – powiedział David. – Miałem szczęście, że trafiłem na osobę tak dobrze wyszkoloną i mającą czas. W przeciwnym wypadku sprawa mogłaby zostać zaklasyfikowana jako samobójstwo.

– Biedny doktor – westchnęła Thelma. – I kto mógł mu wepchnąć pistolet w usta? To barbarzyństwo, prawda?

– Owszem.

– Tej młodej kobiety z trójką dzieci także żal, ale w końcu nie była jedną z nas. Mieszkała w podmiejskim osiedlu.

– To prawda, Thelmo, mieszkała trzy kilometry stąd – powiedział Quinlan, dbając o to, aby jego ironia dotarła wreszcie do Thelmy. – Niemniej faktem jest, że umarła właśnie tutaj.

Quinlan zajął z powrotem swoje miejsce na sofie, koło Sally. Kiedy znowu zabrał głos, Sally natychmiast rozpoznała ten kojący, niski ton, dający wrażenie intymności. Takim głosem wydobyłby informacje od każdego.

– Powiedz mi, Thelmo, czy spotkałaś kiedyś tego bogatego wuja doktora Spivera?

– Nie, nigdy. Nie pamiętam nawet, gdzie mieszkał, jeśli w ogóle to kiedyś wiedziałam. Ale wszyscy o nim słyszeli i wiedzieli, że jest starszy od Pana Boga i że jeśli przetrzymamy jeszcze trochę, wuj umrze i doktor dostanie pieniądze. Naturalnie miałam jakieś pieniądze, ale nie tyle, co ów bogaty wuj. Wszyscy się baliśmy, że stary pryk roztrwoni swój majątek na domy opieki społecznej, lecz umarł we śnie i doktor dostał pokaźny czek. Nikt nigdy nie widział tylu zer na czeku, mówię wam.

– Thelmo – wtrącił David – czy znasz kogoś w miasteczku, kto spotkał owego wuja?

– Nie znam, ale się dowiem. Martho!

Od jej wrzasku Sally zabolały uszy. Skrzywiła się, ale z uśmiechem, zobaczyła bowiem, że Cofey aż upuściła swój długopis i notatnik.

– Zdrowe płuca – powiedział Quinlan.

W drzwiach pojawiła się Martha, wycierająca ręce w fartuch.

– Co robisz dziś na obiad, Martho? Zbliża się czwarta.

– Twoją ulubioną potrawę z bakłażanów, Thelmo, z mnóstwem parmezanu i z chlebem czosnkowym, tak pikantnym, że aż ci zęby ścierpną. Do tego będzie sałatka grecka z kozim serem.

– Wuj, Thelmo – cierpliwie przypomniał Quinlan.

– A tak. Martho, czy kiedykolwiek poznałaś bogatego wuja doktora Spivera?

Martha mocno zmarszczyła czoło, po czym z wolna pokręciła głową.

– Nie. Słyszałam tylko o nim przez całe lata. Gdy tylko sprawy zaczynały wyglądać naprawdę paskudnie, rozmawialiśmy o nim, dyskutowahsmy, ile ma lat, co mu dolega, próbowaliśmy przewidzieć, kiedy umrze. Przypominasz sobie, Thelmo? Hal Vorhees zawsze powtarzał, że jesteśmy hienami i że odprawiamy modły, prosząc o jego rychłą śmierć.

– Bo to robiliśmy – powiedziała Thelma. – I gotowa jestem się założyć, że Hal również wznosił modły w tej samej intencji, gdy nikogo z nas nie było w pobliżu. Cóż, nie prosiłam dla siebie, bo nie byłam tak biedna jak reszta miasteczka, ale kiedy doktor otrzymał ów czek, krzyczałam z radości razem ze wszystkimi.

– Mieszkasz tutaj od lat czterdziestych, Thelmo, prawda? – zada! pytanie David.

– Tak. Przybyłam tu z moim mężem, Bobbym Nettro, w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku. Nasze dzieci były już dorosłe i kołataliśmy się we dwoje w ogromnym domu w Detroit. Przyjechaliśmy tutaj i zdecydowaliśmy, że to miejsce stworzone dla nas. -Westchnęła tak energicznie, że powietrze ze świstem wydostało się spomiędzy jej sztucznych zębów. – Biedny Bobby rozstał się z tym światem w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku, tuż po reelekcji Eisenhowera na prezydenta. Jak wiecie, zmarł na zapalenie płuc. Ale pozostawił mnie nieźle zaopatrzoną, naprawdę dobrze. W końcu lat sześćdziesiątych namówiłam Marthę, żeby zamieszkała ze mną, i świetnie sobie radziłyśmy. Martha uczyła w szkole w Portland i bardzo tego nie lubiła, tych wszystkich hippisów, narkotyków i wolnej miłości. Znałam Marthę, bo jej mama była moją koleżanką. Utrzymywałyśmy kontakty. Ale wiesz, Quinlan, zawiodłam mamę Marthy. Nadal nie mogę znaleźć Marcie męża, a obiecałam, że to zrobię. Dobry Bóg wie, że szukam odpowiedniego kandydata więcej lat, niż mam zębów.

– Przecież nie masz zębów, Thelmo – powiedziała Martha. – Może zliżesz swoją pomarańczową szminkę i zabierzesz się za potrawkę z bakłażanów?

– Ha, kiedyś miałam piękny garnitur siekaczy. Mówię ci, Quinlan, nieważne, jak jest namiętna i jak bardzo wystawia swój biust na pożądliwe spojrzenia starych zbereźników. Weźmy na przykład starego Eda…

Martha wzniosła oczy ku górze i wyszła z pokoju.

– Thelmo, czy mogłabyś teraz opowiedzieć nam o swoich dzieciach? – zapytał Quinlan.

– Miałam dwóch synów. Jeden zginął na wojnie, w czasie drugiej wojny światowej, nie w Korei czy w Wietnamie. Drugi, cóż, mieszka w Massachusetts. Jest już na emeryturze, ma dorosłe wnuki, które mają swoje dzieci, przez co czuję się tak stara, że aż robi mi się niedobrze.

Sally wstała z uśmiechem i podeszła, żeby pocałować miękki, pomarszczony policzek Thelmy.

– Wybieram się teraz do Amabel, Thelmo, ale zatrzymamy się z Jamesem w pokoju na wieży.

– Ciągle się z nim bawisz, Sally? Biedny chłopczyk, nie ma szans. Kiedy tylko pierwszy raz zobaczyłam was razem wiedziałam, że zgubi dla ciebie spodnie.

– Thelmo, poczęstuj się kawałkiem mojego sernika z New Jersey.

Thelma odwróciła się, żeby wykrzywić się na Marthę, która właśnie wróciła z następną tacą pełną sernika.

– Ależ z ciebie straszna świętoszka, Martho, Idę o zakład, że jesteś oziębła i biedny Ed musi cię błagać o każdą, nawet najmniejszą łaskę.

– Jeszcze się zobaczymy – powiedziała Sally, posyłając uśmiech Jamesowi, Davidowi i dwóm agentom specjalnym z Portland, którym odjęło mowę.

– Niedługo dołączę do ciebie – rzucił Quinlan. Kiedy Sally wychodziła z pensjonatu Thelmy, zajęty był już zadawaniem staruszce następnych pytań.

Dzień był piękny, ciepły, powietrze dość świeże, a słonawy powiew znad oceanu jak ptasie skrzydło miękko omiatał jej twarz.

Sally głęboko zaczerpnęła tchu. Sherry Vorhees stała przed Sklepem z Najwspanialszymi Lodami Świata. Sally pomachała w jej stronę, Sherry odma-chała w odpowiedzi. Helen Keaton, której prababka wymyśliła przepis na lody, wyszła ze sklepu za Sherry, spojrzała w stronę Sally i też do niej zamachała. Takie miłe kobiety. Z pewnością nie mogły nic wiedzieć o morderstwach czy o zaginionych ludziach.

– Nasze lody tygodnia mają smak bananowo-orzechowy – zawołała Helen. – Przyjdźcie z tym twoim panem Quinlanem i spróbujcie. Właściwie moja babcia nie robiła takich, ale ja lubię eksperymentować ze smakami. Ralph uwielbia bananowo-orzechowe i twierdzi, że są tak dobre, że to aż podejrzane.

Sally przypomniała sobie, ze Ralph Keaton jest przedsiębiorcą pogrzebowym. Dostrzegła również Hunkera Dawsona, weterana drugiej wojny światowej, który zawsze nosił swoje dwa medale przyczepione do kieszeni flanelowej koszuli. Podciągnął do góry wypchane spodnie i zawołał:

– Sally Brainerd, jesteś sławna! Dopiero po twoim wyjeździe dowiedzieliśmy się, że byłaś szalona. Ale teraz już nie jesteś, prawda? Wydaje mi się, że dziennikarze byli wściekli, źe nie okazałaś się wariatką. Wolą wariatów i przestępców niż niewinne ofiary.

– Tak – dołączył Purn Davies. – Dziennikarze zawsze chcą, żeby człowiek był bardziej szalony, niż największe szajbusy. To oczywiste, że nie mieli ochoty rozgłaszać, że nie jesteś wariatką. Ale teraz dostali twojego ojca.

– Cieszę się, że w końcu tak się stało – odparta Sally.

– Wcale się nie przejmuj swoim tatą, Sally – krzyknął Gus Eisner. – Jego twarz pokazywano częściej niż twarz prezydenta. Znajdą go.

– Tak – przytaknął Hunker Dawson. – Kiedy tylko dziennikarze dopadną go w swoje szpony, zapomną o bożym świecie. Zawsze tak się dzieje. Najważniejsza jest zawsze dla nich wiadomość dnia.

– Mam taką nadzieję! – odkrzyknęła w odpowiedzi.

– Moja żona, Arlene, bujała się w fotelu na biegunach – poinformował głśno Hunker, bawiąc się starymi szelkami przy spodniach. – Bujała się przez całe lata, dopóki nie umarła.

Purn Davies krzyknął:

– Hunker chciał powiedzieć, że była troszkę niezrównoważona psychicznie.

– To się zdarza – odpowiedziała, ale na tyle cicho, że prawdopodobnie jej nie dosłyszeli.

Czterej starsi panowie przerwali grę w karty i skupili wzrok na Sally. Nawet kiedy odwróciła się i zaczęła się od nich oddalać, zdążając ślicznym brukowanym chodnikiem, wzdłuż świeżo pomalowanego na biało ogrodzenia w stronę domku Amabel, miała świadomość, że nadal ją obserwują. Zauważyła Velmę Eisner, żonę Gusa, i pomachała do niej. Velma, zdążająca ze spuszczoną głową w stronę sklepu Purna Daviesa, nie zwróciła na nią uwagi.

Domek Amabel miał świeży, wiośniany wygląd, dzięki doskonale skomponowanym i utrzymanym grządkom fioletowych irysów, białych peonii, żółtych krokusów i pomarańczowych maków. Rozejrzała się dokoła i spostrzegła skrzynki z kwiatami i malutkie ogródki, pełne kwiatów. Mnóstwo pomarańczowych maków i żółtych żonkili. Co za śliczne miasteczko. Wszyscy mieszkańcy dumni byli z wyglądu swoich domów i ogródków. Nawet najmniejsze uliczki były zadbane.

Zaciekawiło ją, czy dzisiejsze Cove miałoby swój odpowiednik pośród miasteczek wiktoriańskiej Anglii. Pomyślała o tym wszystkim, co James mówił o zaginionych ludziach. Zgadywała kierunek jego sugestii, ale nie zamierzała przyjąć takiego myślenia. Nie mogłaby. To było odrażające. Weszła na mały ganek przed domkiem Amabel i zastukała do drzwi.

Nie było odpowiedzi. Zapukała jeszcze raz i zawołała. Ciotki nie było w domu. Cóż, niewątpliwie niedługo wróci.

Sally wiedziała, gdzie chce i musi podążyć.

Stała na cmentarzu. Założony był na planie koła, a najstarsze groby znajdowały się pośrodku. Był tak samo zadbany jak miasteczko. Wokół unosił się cudowny zapach świeżo skoszonej trawy. Lekko oparła dłoń na marmurowym nagrobku, opatrzonym napisem:


ELIJAH BATTERY

NAJLEPSZY BARMAN W STANIE OREGON

ZMARŁ 2 LIPCA 1897 ROKU

ŻYŁ 81 LAT


Napis był starannie odnowiony. Popatrzyła na sąsiednie groby, niektóre były niezwykle ozdobne, inne, które na początku miały zwykły drewniany krzyż, najwyraźniej były wielokrotnie przerabiane i zastępowane nowymi, gdy ulegały zniszczeniu.

Czyż o niczym w tym miasteczku nie zapomniano? Czy wszystko musiało być doskonałe, nawet nagrobki?

Zaczęła się oddalać od środka cmentarza. Naturalnie w miarę oddalania się mijała coraz to nowsze groby, poprzez lata dwudzieste, trzydzieste i czterdzieste, na osiemdziesiątych skończywszy. Precyzja przy planowaniu cmentarza sprawiła, że jeśli chciało się zostać tu pochowanym w latach dziewięćdziesiątych, należało się liczyć z grobeijUuż przy cmentarnym murze.

W czwartej alejce, licząc od środka cmentarza, natknęła się na grób Bobby'ego Nettro. Był idealnie utrzymany.

O ile mogła się zorientować, od samego początku trzymano się kołowego planu cmentarza. Teraz było tu tak wiele grobów. Wyobraziła sobie, że pierwsi mieszkańcy miasta zakładający cmentarz uważali, że przeznaczają pod niego ogromny teren. Cóż, okazał się za mały. Pozostało już niewiele miejsca, bo zachodni kraniec cmentarza kończył się nadmorskim urwiskiem, zaś od wschodu i północy przylegał do kościoła i pierwszych domów. Południową granicę cmentarza wyznaczała droga, biegnąca wzdłuż urwiska.

Skierowała się ku zachodniej części cmentarza. Groby były tu świeże, utrzymane nie gorzej niż pozostałe. Pochyliła się, żeby przyjrzeć się napisom na płytach. Figurowały tam nazwiska, daty urodzin i śmierci, ale nic więcej. Żadnych mądrych sentencji, nic osobistego, żadnych inskrypcji, że był to wspaniały mąż, ojciec, żona, matka. Tylko sucha informacja.

Sally wyjęła z torebki notes i zaczęła notować dane z nagrobków. Kiedy obeszła cały kraj cmentarza, miala już koło trzydziestu nazwisk. Wszyscy ludzie umarli w latach osiemdziesiątych.

Coś tu było nie w porządku. Sprawa polegała na tym, że miasteczko było naprawdę niewielkie i malało z każdą dekadą. Trzydzieści osób zmarło na przestrzeni zaledwie ośmiu lat? Cóż, może to i możliwe. Jakiś rodzaj epidemii grypy, która zabijała staruszków.

I wtedy zauważyła coś, od czego dostała gęsiej skórki.

Na każdym grobie było męskie imię. Ani jednej kobiety. Ani jednej. Żadnego dziecka. Ani jednego. Na jednym z grobów widniał jedynie napis BILLY i data śmierci. Nic więcej. Co tu się działo? Żadna kobieta nie umarła w tym czasie, tylko mężczyźni? To nie miało sensu.

Na chwilę zamknęła oczy, zastanawiając się, co odkryła. Wiedziała, że musi pokazać tę listę Davidowi Mountebankowi i Jamesowi. Musiała się upewnić, czy ci ludzie mieszkali i umarli tutaj. Musiała być pewna, że nie mieli nic wspólnego z zaginionymi osobami. Myśl o tym, że mogłoby istnieć jakieś powiązanie sprawiła, że poczuła ochotę, by złapać Jamesa i uciec z miasteczka jak najszybciej.

Potrząsnęła głową, wpatrując się w jeden z grobów. Imię i nazwisko były dziwne – Lucien Gray. No więc było to dziwne nazwisko i co z tego? Wszystkie te nazwiska musiały być prawdziwe, musiały. To byli tutejsi mieszkańcy, którzy przypadkowo umarli w ciągu tych ośmiu lat. No tak, i tylko mężczyźni. Spostrzegła, że szuka grobu Harve Jensena. Naturalnie go nie było. Była za to płyta nagrobna z napisem Lucien Gray. Bardzo nowa, naprawdę bardzo nowa.

Czuła, że zaczyna się pocić, ale nie przestawała gorączkowo myśleć. Nie, nie, to jest prawdziwe miasteczko. To siedlisko dobrych ludzi, a nie zła, śmierci, śmierci tak częstych, że trudno to sobie było wyobrazić.

Schowała notes do torebki. Nie chciała już wracać do domku Amabel.

Bała się.

Dlaczego ta biedna kobieta, której krzyki słyszała przez dwie noce, została uwięziona? Czy zobaczyła coś, czego nie powinna była widzieć? Czy usłyszała coś, czego nie powinna była usłyszeć? Dlaczego został zamordowany doktor Spiver? Czy zabił kobietę, a ktoś inny z miasteczka dowiedział się o tym i go zastrzelił, aby sprawiedliwości stało się zadość?

Spróbowała pozbyć się tych myśli. Nie chciała się bać. Za długo już się bała.

Загрузка...