Następnego poranka jedli śniadanie sami w przestronnej jadalni. Kobieta, która wprowadziła się poprzedniego dnia, oraz Thelma jeszcze nie zeszły na dół.
Przyjmując ich zamówienie, Martha wyjaśniła:
– Czasami Thelma lubi obejrzeć poranne programy telewizyjne w łóżku. Pisze też coś w swoim pamiętniku. Boże drogi, prowadzi te zapiski odkąd sięgam pamięcią.
– O czym pisze? – spytała Sally.
Martha wzruszyła ramionami.
– Domyślam się, że o drobnych, codziennych sprawach. Co innego ma do opisywania?
– Jedz – rozkazał Quinlan Sally, kiedy Martha postawiła przed nią talerz pełen naleśników z jagodami. Przyglądał się, jak smaruje je masłem, a potem polewa syropem domowej roboty Marthy. Wzięła do ust kęs, powoli go pogryzła, po czym starannie oparła widelec o brzeg talerza.
Widelec nadal się tam znajdował, kiedy do środka wkroczył szeryf David Mountebank, z depczącą mu po piętach Marthą, oferującą jedzenie i kawę. Omiótł spojrzeniem naleśniki Sally i angielskie, nadziewane konfiturą truskawkową ciasteczka Quinlana i zgodził się na wszystko.
Zrobili mu miejsce przy stole. Przyjrzał się im badawczo, bez słowa przenosząc wzrok z jednego na drugie. Wreszcie odezwał się:
– Szybki zawodnik z ciebie, Quinlan.
– Co proszę?
– Ty i pani Brandon już jesteście ze sobą związani? Sypiacie ze sobą?
– To długa historia, szeryfie – odparł Quinlan i roześmiał się, w nadziei, że pozwoli to Sally dostrzec całą głupotę sytuacji.
– Sądzę, szeryfie, że jest pan cholerną świnią – rzuciła miłym głosem Sally. – Mam nadzieję, że naleśniki przyprawią pana o wrzody żołądka.
– Zgoda, jestem wredny. Ale co, do licha, pani tu robi? Wczesnym rankiem Amabel Perdy zadzwoniła do mojego biura i oświadczyła, że pani znikła. Była oszalała. Nawiasem mówiąc, pani włosy rosną bardzo szybko.
Nie miała czarnej peruki. Staw mu czoło, pomyślała, staw mu czoło.
– Zamierzałam do niej zadzwonić po śniadaniu – powiedziała. – Jest dopiero siódma rano. Nie chciałam jej obudzić. Szczerze powiedziawszy, zdumiona jestem, że Martha nie zatelefonowała do niej, żeby ją poinformować, że jestem tutaj.
– Martha musiała dojść do wniosku, że Amabel zna już twoje miejsce pobytu. Opowiecie mi wreszcie, co się tutaj dzieje?
– Co ci powiedziała jej ciotka, szeryfie?
David Mountebank umiał rozpoznać dobre wyszkolenie, kiedy je widział. Nie podobało mu się, że użyto go wobec niego, wiedział jednak, że w tym momencie powinien współpracować. Jak na zwykłego prywatnego detektywa ten człowiek był bardzo dobry.
– Powiedziała tylko, że minionej nocy Sally odebrała obsceniczny telefon i wpadła w panikę. Sądziła, że uciekłaś. Była zaniepokojona, bo nie masz ani samochodu, ani pieniędzy.
– To prawda, szeryfie. Przykro mi, że na próżno pana niepokoiła.
Ouinlan wtrącił:
– To ja uratowałem tę damę i pozwoliłem jej się przespać, samotnie, w moim łóżku. Pokój na wieży spodobał jej się. Na mnie nie zwracała uwagi. Czy znalazłeś coś na temat zamordowanej kobiety?
– Owszem, nazywała się Laura Strather. Mieszkała na przedmieściu z mężem i trójką dzieci. Sądzili, że jest u swojej siostry w Portland. Dlatego nie było żadnego zgłoszenia zaginięcia. Pozostaje pytanie, dlaczego więziona była w Cove i kto, do cholery, ją zabił?
– Czy pańscy ludzie sprawdzili wszystkie domy, stojące naprzeciwko domku Amabel Perdy?
Szeryf potaknął.
– Przygnębiające, Quinlan, bardzo przygnębiające. Nikt nic nie wie. Nikt nic nie słyszał – żadnego włączonego telewizora, dzwonka telefonu, zapalania samochodu, kobiecego krzyku. Również tej drugiej nocy. Zupełnie nic. – Popatrzył na Sally, ale nie mógł nic powiedzieć, bo Martha właśnie przyniosła naleśniki.
Martha powiodła spojrzeniem po całej trójce, uśmiechnęła się i rzekła:
– Nigdy nie zapomnę, jak gdzieś na początku lat pięćdziesiątych moja mama pokazała mi artykuł w „The Oregonian", napisany przez dziennikarza, nazywającego się Qumquat Jagger. „Zachody słońca w Cove dostarczają niezwykłych przeżyć tak długo, jak długo ma się pod ręką kieliszek martini". Już dawno zgodziłam się z jego opinią na ten temat. – I dodała swobodnie: – Za wcześnie jeszcze na zachód słońca i na martini, ale co sądzicie o Krwawej Mary? Wszyscy troje wyglądacie na bliskich załamania.
– Miałbym ogromną ochotę – odparł szeryf Mountebank – ale niestety nie mogę.
Quinlan i Sally przecząco pokręcili głowami.
– Ale dziękujemy za propozycję – powiedział Quinlan.
Sprawdziła, czy mają wszystko, czego mogliby chcieć i opuściła jadalnię.
Kiedy David Mountebank skonsumował połowę swoich naleśników, jeszcze raz spojrzał na Sally i odezwał się:
– Gdyby zadzwoniła pani do mnie i powiedziała, że słyszała pani kobiece krzyki, nie jestem wcale pewien, czybym pani uwierzył. Naturalnie sprawdziłbym informację, ale sądziłbym raczej, że to się pani przyśniło. Ale pani znalazła z Quinlanem zwłoki kobiety. Czy to była kobieta, której krzyk pani słyszała? Prawdopodobnie tak. W takim razie mówiła pani prawdę na temat krzyków, a wszyscy staruszkowie w mieścinie są głusi jak pień. Czy któreś z was ma inny pomysł?
– Nawet nie pomyślałam o zawiadomieniu szeryfa – przyznała Sally. – Zresztą nawet gdybym pomyślała, to i tak pewnie bym tego nie zrobiła. Moja ciotka nie życzyłaby sobie tego.
– Pewnie nie. Mieszkańcy Cove lubią sami zajmować się swoimi sprawami. – Szeryf uśmiechnął się do niej. – I tak nie wiem, czy byłaby pani najlepszym świadkiem, pani Brandon, skoro już odkryłem, że spała pani w pokoju Quinlana na wieży. A na dodatek okłamała mnie pani w sprawie włosów.
– Mam kilka peruk, szeryfie. Lubię je nosić. Uważałam, że zachowuje się pan wobec mnie impertynencko, więc powiedziałam, że mam rako, żeby dać panu nauczkę.
David Mountebank westchnął. Czemu wszyscy muszą kłamać? Znów spojrzał na Sally. I zmarszczył brwi.
– Wygląda pani jakoś znajomo – powiedział powoli.
– James mówił mi już, że jestem podobna do jego byłej szwagierki. Amabel uważa, że wyglądam jak Mary Lou Retton, chociaż jestem niemal o głowę od niej wyższa. Moja mama powtarzała, że jestem wierną kopią jej wenezuelskiej niani. Niech mi pan tylko nie powie, szeryfie, że przypominam pańskiego pekińczyka.
– Nie, pani Brandon, na szczęście nie jest pani podobna do mojego psa. Nazywa się Hugo i jest rottweilerem.
Sally czekała, usiłując powstrzymać się przed nerwowym pocieraniem dłoni, próbując udawać rozbawienie i wyglądać na osobę panującą nad sobą, a nie mającą się rozpaść na strzępy, gdy tylko szeryf powie, że musi ją zamknąć. Obserwowała, jak napięcie znika z jego twarzy. Zwrócił się do Quinlana.
– Sprawdziłem w papierach poprzedniego szeryfa. Była nim Dorothy Willis i była naprawdę bardzo dobra. Jej notatki dotyczące sprawy tych zaginionych staruszków są niezwykle wnikliwe. Skopiowałem je i ci przyniosłem.
– Dzięki, szeryfie – odparł Quinlan, przez chwilę nie wiedząc, o kim, u diabła, mówi David Mountebank. Wreszcie przypomniał sobie o Harve i Marge Jensenach.
– Przejrzałem je ubiegłego wieczoru. Kiedy odnaleziono ich samochód w komisie samochodowym w Spokane, wszyscy już byli przekonani, że przytrafiło im się coś złego. Ale nikt nic nie wiedział. Zanotowała, że rozmawiała niemal z każdym mieszkańcem Cove, ale niczego się nie dowiedziała. Nikt nic nie wiedział. Nikt nie przypominał sobie Jensenów. Przekazała nawet informację do FBI na wypadek, gdyby podobny przypadek miał miejsce w jakimś innym rejonie kraju. To wszystko, Quinlan. Przykro mi, ale nie ma nic więcej. Żadnych śladów. – Zjadł pozostałe naleśniki, wypił kawę, po czym odsunął krzesełko od stołu. – Cóż, jest pani zdrowa, pani Brandon, więc przynajmniej o panią nie muszę się martwić. Wie pani, to dziwne. Nikt poza panią nie słyszał krzyku tej kobiety. Naprawdę dziwne.
Potrząsnął głową i wychodząc z jadalni, rzucił przez ramię. – Ładniej pani wygląda we własnych włosach, pani Brandon. Niech pani zrezygnuje z noszenia peruk. Proszę mi uwierzyć. Moja żona twierdzi, że mam naprawdę dobry gust.
– Szeryfie, co się stało z Dorothy Willis?
David Mountebank zatrzymał się.
– Bardzo, bardzo paskudna rzecz. Została postrzelona przez nastolatka, który napadł na lokalny sklep. Umarła.
Kiedy jakieś dziesięć minut później pojawiła się Thelma Nettro, wyglądająca w każdym calu jak relikt z epoki wiktoriańskiej, z założoną sztuczną szczęką i z białą koronką przy pergaminowej szyi, pierwsze siowa, które wypowiedziała, brzmiały:
– No i co, dziewczyno, czy James jest dobrym kochankiem?
– Nie wiem, proszę pani. Nawet mnie nie pocałował. Powiedział, że jest zanadto zmęczony. Coś wspominał też o bólu głowy. Co miałam robić?
Stara Thelma odrzuciła głowę do tyłu, a jej wychudzona szyja naprężyła się w okrutnym wysiłku, wydając pełny, soczysty śmiech.
– A ja sądziłam, że jesteś nieśmiałą ciapą, Sally. To dobre. Słuchaj, o co chodzi z tym wczorajszym telefonem od jakiejś kobiety, która okazała się twoim zmarłym ojcem? Martha mi powiedziała.
– Kiedy wzięłam słuchawkę, nie było żadnej kobiety.
– To bardzo dziwne, Sally. Czemu ktoś miałby to robić? Ha, gdyby telefonował James, to byłaby zupełnie inna sprawa. Skoro jednak on się tak łatwo męczy, może lepiej zapomnieć o nim.
– Ilu miałaś mężów, Thelmo? – spytał James. Wiedział, że Sally kręci się w głowie i chciał dać jej czas na pozbieranie się.
– Był tylko Bobby. Czy mówiłam wam już, że Bobby wymyślił nowy, ulepszony model automatycznego pilota? Tak, dlatego właśnie mam więcej pieniędzy, niż inni biedacy w mieście.
– A mnie się wydawało, że wszyscy mają pieniądze – rzekła Sally. – Miasteczko jest czarujące. Wszystko sprawia wrażenie nowości, jest zaplanowane, jakby mieszkańcy złożyli się i wspólnie zadecydowali, co zrobić za uzbierane pieniądze.
– Coś w tym stylu – powiedziała Thelma. – Teraz wszędzie są skały. Pamiętam, że w pobliżu urwiska jeszcze w latach pięćdziesiątych rosły sosny i jodły, a nawet trochę topoli. Naturalnie wszystkie drzewa pochylały się ku ziemi na skutek ciągłych wiatrów. Teraz znikły bez śladu. Przynajmniej w samym miasteczku udało nam się niektóre ocalić.
Odwróciła się na krześle i zawołała:
– Martho, gdzie jest moja herbata miętowa? Znowu spędzasz czas z młodym Edem? Zostaw go na chwilę i podaj mi śniadanie!
James odczekał chwilę i odezwał się lekko:
– Naprawdę bardzo bym chciał, żebyś mi opowiedziała o Harve i Marge Jensenach, Thelmo. Zdarzenie miało miejsce zaledwie trzy lata temu, a ty masz najbystrzejszy umysł w całym miasteczku. A może było w nich coś ciekawego i opisałaś ich w swoich pamiętnikach. Jak ci się wydaje?
– To prawda, chłopcze. Z pewnością jestem by strzejsza niż biedna Martha, która nie potrafi zliczyć do trzech. I nigdy nie zostawi w spokoju swoich pereł. Już co najmniej trzy razy kupowałam jej nowe. A teraz pozwalam jej myśleć, że to ja dzwoniłam do Sally. Lubię jej dokuczać. Życie nabiera rumieńców, kiedy Martha trzepocze się jak żagiel na wietrze. Przykro mi, ale nie pamiętam żadnego Harve ani żadnej Marge.
– Wiecie – wtrąciła Sally – tamten telefon mógł być miejscowy. Głos brzmiał tak wyraźnie.
– Sądzisz, dziewczyno, że zadzwoniłam do ciebie, a potem udawałam twojego ojca? Pomysł mi się podoba, ale nie ma sposobu, żebym mogła zdobyć taśmę z nagraniem głosu twojego tatusia. Zresztą, kogo to interesuje?
– Przyznajesz więc, że wiesz, kim jestem?
– Pewnie, że wiem. Strasznie dużo czasu straciłaś, żeby to zrozumieć. Nie ma powodów do zmartwienia, Sally, nikomu nie powiem. Nie trzeba chyba mówić, co wyprawiałyby okoliczne półgłówki na wieść o tym, że jesteś córką tego zamordowanego, sławnego prawnika. Nie, nikomu nie powiem, nawet Marcie.
Martha wniosła herbatę miętową i talerz wypełniony pół tuzinem podsmażonych kiełbasek. Pływały na talerzu w kałuży tłuszczu. Sally i Quinlan wbili wzrok w talerz.
Thelma zachichotała.
– W chwili śmierci chcę mieć najwyższy poziom cholesterolu w historii. Zmusiłam doktora Spivera do obietnicy, że gdy opuszczę swą doczesną powłokę, sprawdzi mi cholesterol. Chcę się znaleźć w księdze rekordów.
– Chyba już ci niewiele brakuje – rzekł Quinlan.
– Nie sądzę – powiedziała Martha, stojąca w gotowości po lewej stronie Thelmy. – Już od wielu lat tak jada. Sherry Vorhees powiada, że Thelma przeżyje nas wszystkich. Twierdzi, że nawet jej mąż, wielebny Hal, nie ma przy Thelmie najmniejszych szans. Już teraz posapuje, a ma zaledwie sześćdziesiąt osiem lat i nie jest gruby. Dziwne, prawda? Thelma zastanawia się, kto odprawi za nią mszę pogrzebową, jeśli wielebny Hal nie dożyje.
– A co Sherry może wiedzieć? – zapytała Thelma, żując jedną z tłustych kiełbasek. – Podejrzewam, że byłaby szczęśliwsza, gdyby wielebny Hal odszedł z tego świata i otrzymał należną sobie zapłatę, chociaż nie wiem, czy uznałby ją za sprawiedliwą. Mógłby na przykład wylądować w piekle i zastanawiałby się, jak to się mogło stać, jeśli był takim świętym człowiekiem. W większości przypadków Hal zachowuje się bardzo rozsądnie. Dopiero kiedy znajdzie się koło jakiejś samotnej kobiety, zaczyna coś mruczeć o grzechu, piekle i pokusach ciała. Chyba uważa, że seks jest grzechem i z rzadka dotyka swojej żony. Nic dziwnego, że nie mają dzieci. Nawet jednego. Wyobraźcie to sobie. Trudno uwierzyć, bo w końcu jest mężczyzną. Tak czy inaczej, nieszczęsna Sherry tylko popija swoją mrożoną herbatę, poprawia uczesanie i sprzedaje lody.
– Czy coś jest z nią nie tak? – zadała pytanie Sally, zastanawiając się, czy przyjęcie u Mad Hattera mogło być bardziej niesamowite niż śniadanie w towarzystwie Thelmy Nettro. – Dlaczego go nie rzuciła, jeśli była z nim nieszczęśliwa? – Tak, podobnie jak ty, tyle że za późno. Tłuszcz wokół kiełbasek powoli zaczynał się ścinać.
– Ta jej mrożona herbata, którą popija, naprawdę jest tanim białym winem. Nie mam pojęcia, jak jej wątroba wytrzymuje przez te wszystkie lata.
Sally nerwowo przełknęła ślinę i odwróciła wzrok od kiełbasek.
– Amabel opowiadała mi, że po otwarciu Sklepu z Najwspanialszymi Lodami Świata przechowywałyście lody w trumnach Ralpha Keatona.
– To prawda. To był pomysł Hellen, żony Ralpha, która miała przepis. To ona wymyśliła, żebyśmy otworzyli lodziarnię. Była wtedy wstydliwą kruszyną, popadającą w przerażenie, gdy tylko miała coś powiedzieć. Jeśli Ralph krzyknął, chowała się za meble. Teraz się zmieniła, mówi pewnym głosem, a kiedy nie podobają jej się poczynania Ralpha, każe mu dać spokój. A wszystko to dzięki przepisowi na lody. Naprawdę rozkwitła dzięki sukcesowi z lodami. Biedny stary Ralph. Potrzebne mu zajęcie, a nikt z nas nie chce umrzeć dla jego przyjemności. Sądzę, że ma nadzieję, iż mąż tej zmarłej kobiety poprosi go o pochówek żony.
Sally nie mogła tego dłużej znieść. Podniosła się, spróbowała uśmiechnąć i rzekła:
– Dziękuję za śniadanie, Thelmo. Muszę już iść do domu. Amabel na pewno się o mnie martwi.
– Martha zadzwoniła i poinformowała ją, że jesteś tutaj z Jamesem. Nie musiała dodawać nic więcej.
– Podziękuję Marcie – grzecznie powiedziała Sally. Poczekała na Jamesa. Na dworze padało, dzień był szary i ponury.
– Cholera – mruknął James. Wrócił do sieni i wziął parasol. Kiedy już szli ulicą, powiedział: – Idę o zakład, że staruszkowie grają w karty w sklepie Purna Daviesa. Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby złamali codzienny rytuał.
– Szeryf Mountebank dowie się, kim naprawdę jestem, James. To tylko kwestia czasu.
– Nie wydaje mi się. Prawdopodobnie widział twoje zdjęcie w telewizji, ale od tego momentu upłynął już co najmniej tydzień. Nie skojarzy sobie.
– Jestem przekonana, że władze roześlą wszędzie moją podobiznę.
– To prowadzi donikąd, Sally. Rozesłanie zdjęć do wszystkich biur szeryfa i policji w całym kraju za dużo kosztuje. Nie martw się tym. Szeryf nie ma o niczym pojęcia. Sposób, w jaki odpowiadałaś na pytania, rozwiał wszelkie jego wątpliwości.
Miał oczy tak szare, jak padający deszcz. Nie patrzył na nią, ale prosto przed siebie, trzymał ją pod rękę.
– Uważaj na kałużę.
Szybko ominęła wodę.
– W tym deszczu miasto nie wygląda już tak czarująco, prawda? Main Street podobna jest do starej, porzuconej dekoracji hollywoodzkiej, szarej i zapomnianej, gdzie nikt nigdy nie mieszkał.
– Nie martw się, Sally.
– Może masz rację. Jesteś żonaty?
– Nie. Uważaj, gdzie stawiasz nogi.
– Dobrze. Czy kiedyś byłeś żonaty?
– Raz. Nie wyszło.
– Zastanawiam się, czy w ogóle istnieją udane małżeństwa,
– Jesteś ekspertem?
Zaskoczył ją sarkazm w jego głosie, ale potaknęła.
– Troszeczkę. Małżeństwo moich rodziców nie funkcjonowało za dobrze, a teraz… nie, nieważne. Mnie też się nie układało. Mój świat niemal w stu procentach składał się z tego małżeństwa, i wszystko się zepsuło.
Przechodzili koło sklepu Purna Daviesa. Quinlan uśmiechnął się i wziął ją za rękę.
– Chodź, wejdziemy i zobaczymy, co tam porabiają nasi staruszkowie. Chciałbym ich osobiście zapytać, czy to prawda, że nikt nic nie słyszał tamtej nocy, kiedy została zamordowana ta nieszczęsna kobieta.
Purn Davies, Hunker Dawson, Gus Eisner i Ralph Keaton siedzieli wokół beczki, tocząc karcianą rozgrywkę. W kominku, ślicznym antyku, sprawiającym wrażenie raczej dekoracji niż funkcjonalnego sprzętu, buzował ogień. Kiedy Quinlan i Sally wchodzili do środka, dzwonek nad drzwiami zabrzęczał.
– Ale mokro – powiedział Quinlan, strząsając wodę z parasola. – Jak leci?
W odpowiedzi usłyszał dwa mruknięcia i jedno „w porządku", po czym Purn Davies odłożył swoje karty figurami do stołu i wstał, żeby się z nimi przywitać.
– Co mogę dla was zrobić?
– Czy poznał pan już siostrzenicę Amabel Perdy, Sally St. John?
– Właściwie tylko ją widziałem. Jak się pani miewa, panno Sally? Wszystko w porządku u Amabel?
Kiwnęła głową. Miała tylko nadzieję, że jej fałszywe nazwiska się nie pomylą. Dla szeryfa Mountebanka nazywała się Brandon, dla pozostałych była St. John. Uśmiechnęła się, słysząc w głosie Purna Daviesa coś więcej niż tylko grzeczne zainteresowanie, gdy pytał o Amabel.
– Amabel ma się świetnie, panie Davies. W czasie burzy nic nam nie przeciekało. Nowy dach naprawdę sprawował się znakomicie.
Hunker Dawson, który siedział obok i strzelał ze swoich szelek od spodni, odezwał się:
– Zatrudniłyście nas wszystkich do szukania tej nieszczęsnej kobiety, która spadła z urwiska. Tamtej nocy było wietrznie i chłodno. Nikomu z nas nie chciało się wychodzić. Zresztą i tak nie było nic do szukania.