ROZDZIAŁ 4

– Przestań się wydzierać! – huknął na nią. – O co chodzi, do cholery? Co się stało?

Sally wiedziała, że to było to. Nigdy wcześniej go nie widziała. Nie był stary, jak wszyscy pozostali w tym mieście. Nie pasował tutaj. Wytropił ją. Pojawił się tu, aby ją zaciągnąć z powrotem do Waszyngtonu albo zabrać siłą do tamtego okropnego miejsca. Tak, mógł pracować dla Beadermeyera i prawdopodobnie tak właśnie było. Nie mogła tam wrócić. Wpatrywała się w potężnego mężczyznę, stojącego nad nią i patrzącego dziwnie, jakby naprawdę był przejęty, ale przecież wiedziała, że nie był, nie mógł być przejęty, że to tylko podstęp. Był tutaj, żeby ją skrzywdzić.

– Telefon – powiedziała, bo i tak miała umrzeć, więc słowa nie miały najmniejszego znaczenia. – Ktoś zatelefonował i mnie przestraszył.

Mówiąc to wstała i zaczęła się od niego odsuwać.

Zastanawiał się, czy ma broń. Zastanawiał się, czy się odwróci i po nią pobiegnie. Nie chciał, żeby to się źle skończyło. Skoczył do przodu i złapał ją za lewe ramię, ona zaś krzyknęła i obróciła się, usiłując mu się wyrwać.

– Cholera, nie zamierzam zrobić ci krzywdy.

– Idź sobie! Nie pójdę z tobą, nie pójdę. Idź sobie.

Łkała i dyszała, walcząc z nim z całych sił. Wrażenie wywarł na nim sposób, w jaki zdzieliła go pięściami tuż poniżej żeber, w miejsce, gdzie naprawdę bolało, a potem podniosła nogę, aby go kopnąć kolanem.

Szarpnął ją ku sobie i oplótł ramionami, przytrzymując, aż się uspokoiła. Nie miała teraz pola do działania, nie było sposobu, żeby mogła mu zrobić krzywdę. Była przeciwnikiem wagi lekkiej, ale miejsce poniżej żeber, gdzie go uderzyła, bolało jak wściekłe.

– Nie zamierzam ci zrobić nic złego – powtórzył cichym, spokojnym głosem. W FBI uchodził za jednego z najlepszych śledczych ze względu na umiejętność właściwego modulowania głosu, mówienia łagodnie i uspokajająco, to znów ostro i złośliwie – w zależności od tego jak było trzeba, by osiągnąć to, co chciał.

Teraz odezwał się swoim swobodnym, miękkim tonem:

– Usłyszałem twój krzyk i pomyślałem, że ktoś jest tu z tobą i cię atakuje. Chciałem tylko zachować się jak bohater.

Zesztywniała, przyciśnięta plecami do jego klatki piersiowej. Jedynym odgłosem zakłócającym ciszę był dźwięk sygnału, dobiegający z telefonicznej słuchawki,

– Jak bohater?

– Tak, bohater. Już w porządku?

Skinęła głową.

– Naprawdę nie przyszedłeś mnie skrzywdzić?

– Jasne, że nie. Przechodziłem po prostu, kiedy usłyszałem twój krzyk.

Rozluźniła się z wyraźną ulgą. Uwierzyła mu. Co, u licha, ma teraz zrobić? Pozwolił jej się odsunąć i sam zrobił krok do tyłu. Schylił się i podniósł telefon, odłożył słuchawkę na widełki, po czym postawił aparat na stoliku.

– Przepraszam – odezwała się. Objęła się rękoma. Była biała jak prześcieradło. – Kim jesteś? Przyszedłeś do Amabel?

– Nie. Kto dzwonił? Jakiś nieprzyzwoity rozmówca?

– To był mój ojciec.

Usiłował na nią nie patrzeć, nie roześmiać się z tego, co powiedziała. Jej ojciec? Jezu, dziewczyno, dwa dni temu go pochowano, widziało to mnóstwo ludzi. Gdyby twego ojca nie przesłuchiwało FBI, nawet prezydent byłby na pogrzebie. Podjął decyzję.

– Rozumiem, że twój ojciec nie jest najprzyjemniejszym facetem?

– Owszem, nie jest, ale nie to jest najważniejsze. On nie żyje.

James Quinlan znał jej teczkę na pamięć. Teraz potrzebne mu było jedynie, by się przed nim otworzyła.

Odnalazł ją, zawarł z nią znajomość, ale wyglądała na bliską załamania. Wariatka nie była mu potrzebna. Potrzebna mu była Sally Brainerd zdrowa na umyśle, zachowywał więc spokój i w głosie, i w ruchach.

– Sama wiesz, że to niemożliwe – odezwał się łagodnie.

– Tak, wiem, ale to jednak był jego głos. – Dłońmi rozcierała ramiona. Wzrok wbiła w telefon, jakby czekała, kiedy się odezwie. Czekała na następny telefon od zmarłego ojca? Wyglądała na przerażoną, łecz przede wszystkim sprawiała wrażenie zdezorientowanej.

– Co powiedział ten człowiek, który miał głos twojego zmarłego ojca.

– To był mój ojciec. Wszędzie poznałabym ten głos. – Mocniej potarła ramiona. – Powiedział, że przyjedzie, że już niedługo będzie ze mną i zadba o wszystkie sprawy.

– O jakie sprawy?

– O mnie – odrzekła. – Przyjedzie tutaj, żeby się mną zająć.

– Czy masz jakąś brandy?

Poderwała głowę.

– Brandy? – Uśmiechnęła się, a potem roześmiała, wydając ochrypły, cichy dźwięk, który wszakże był śmiechem. – To właśnie brandy dolewa mi ciotka do herbaty, odkąd przyjechałam tu wczoraj wieczorem. Oczywiście, mam brandy, ale zapewniam, że nawet bez alkoholu nie wyciągnę z szafy miotły i nie wylecę na niej.

Wyciągnął rękę.

– To mi wystarcza. Nazywam się James Quinlan.

Spojrzała na tę dłoń, silną, z drobnymi, ciemnymi włoskami na grzbiecie, długimi palcami, zadbanymi paznokciami, przyciętymi krótko i czystymi. Nie były to ręce artysty, nie takie, jak Amabel, lecz na pewno zdolne ręce. I nie takie, jak dłonie Scotta. Mimo to nie chciała uścisnąć ręki Jamesa Ouinlana, nie chciała, żeby zobaczył jej dłonie i dowiedział się, jak bardzo jest zaniedbana. Jednak nie miała wyjścia.

Podała mu rękę i natychmiast ją zabrała.

– Nazywam się Sałly St. John. Jestem w Cove z wizytą u mojej ciotki, Amabel Perdy.

St. John. Wróciła do swojego panieńskiego nazwiska.

– Ach tak, poznałem ją w Sklepie z Najwspanialszymi Lodami Świata. Skłonny byłem przypuszczać, że mieszka w wozie wędrownym, a w nocy przepowiada przyszłość albo tańczy przy ognisku.

Znów wydała z siebie zdławiony chichot.

– To samo sobie pomyślałam, kiedy tu przyjechałam. Nie widziałam jej od czasu, gdy miałam siedem lat. Oczekiwałam, że wydobędzie karty tarota i szczęśliwa byłam, że tego nie zrobiła.

– Dlaczego? Może zna się na wróżeniu z kart. Najgorsza jest niepewność.

Pokręciła głową.

– Wolę niepewność od pewności. Nie chcę wiedzieć, co się stanie. Bo nie stanie się nic dobrego.

Nie, nie zamierzał jej powiedzieć, kim jest. Nie potwierdzi też, że całkowicie słusznie przypuszcza, iż to, co się jej przytrafi, nie będzie przyjemne. Zastanawiał się, czy zabiła swojego ojca, czy może uciekła do tego miasteczka, położonego na drugim krańcu świata, żeby chronić matkę. Pozostali w biurze sądzili, że jakiś interes poszedł źle, że wreszcie Amory St. John oszukał niewłaściwych ludzi. On jednak nie wierzył w to ani przez chwilę, nigdy, i dlatego to on znalazł się tutaj, a nie inni agenci.

– Wiesz, z chęcią napiję się brandy.

– Kim jesteś?

Odpowiedział swobodnie:

– Jestem prywatnym detektywem z Los Angeles. Pewien człowiek wynajął mnie, żebym odnalazł jego rodziców, którzy zniknęli w tej okolicy jakieś trzy lata temu.

Ważyła jego słowa. Wiedział, że usiłuje ustalić, czy nie kłamie. Jego kamuflaż był doskonały, bo wszystko było prawdą, ale cóż to miało za znaczenie. Był dobrym oszustem. Zdawał sobie sprawę, że jego głos działa na nią.

Była taka szczupła, jej twarz nadal wyglądała jak pozbawiona krwi, wszelka barwa spłynęła pod wpływem grozy tamtego telefonu. Jej ojciec przyjeżdżał, aby się nią zająć? Wariactwo. Umiał postępować z ludźmi zdrowymi na umyśle. Nie wiedział, co ma robić, jeśli dziewczyna zaczyna pleść bzdury.

– No dobrze – powiedziała wreszcie. – Chodź tędy, pójdziemy do kuchni.

Ruszył za nią do kuchni, pomieszczenia, które wyglądało jak żywcem przeniesione z lat czterdziestych, z brązowym linoleum na podłodze, pełnym plam starszych niż on. Było czysto, tylko w okolicy zlewu piętrzył się stos naczyń. Wszystkie sprzęty kuchenne były równie stare jak podłoga i tak samo jak ona czyste. Kiedy usiadł za stołem, odezwała się.

– Nie opieraj się o stół. Jedna noga się kiwa. Widzisz, ciocia Amabel podłożyła gazety, żeby było równiej.

Zaciekawiło go, jak długo stół był w takim stanie. Takie coś przecież łatwo naprawić. Przyglądał się, jak Susan St. John nalewa mu brandy do szklanki. Zauważył, że przerwała i zmarszczyła brwi. Zrozumiał, że nie wie, ile ma nalać.

– Jest w sam raz – odezwał się swobodnie. – Dziękuję. ~ Poczekał, aż nalała sobie odrobinę i wzniósł szklankę. – Potrzebuję tego. Koszmarnie mnie przestraszyłaś. Miło mi cię poznać, Susan St. John.

– Mnie również, panie Quinlan. Proszę mnie nazywać Sally.

– Dobrze, Sally. Mozę po naszych krzykach i wrzaskach będziesz mi mówiła James?

– Chociaż wrzeszczałam na ciebie, wcale cię nie znam.

– Po twoim uderzeniu między żebra prędzej się poddam, niż pozwolę ci się jeszcze raz tak zaatakować. Gdzie się tego nauczyłaś?

– Od dziewczyny z internatu. Powiedziała, że jej brat jest największym zabijaką w szkole i nie chce mieć siostry mięczaka, więc nauczył ją różnych chwytów z samoobrony.

Przyłapał się, że przygląda się jej rękom. Były równie blade i chude jak cala reszta.

– Nigdy dotąd tego nie próbowałam, to znaczy nie na serio – mówiła dalej. – A właściwie tak, próbowałam, parę razy, ale nie miałam szans. Zbyt wielu ich było.

O czym, do diabła ciężkiego, ona teraz mówi?

– Zadziałało. Szczerze mówiąc, pewnie przez najbliższych kilka dni będę kuśtykał. Cieszę się, że nie trafiłaś mnie w krocze.

Obserwując ją, sączył brandy. Co robić? Wszystko wyglądało tak prosto i łatwo przedtem, teraz jednak, gdy tak siedział naprzeciwko niej i patrzył na nią jak na człowieka, a nie tylko jak na klucz do rozwiązania zagadki morderstwa Amory'ego St. Johna, sprawa nie była już taka klarowna. A on nie znosił, gdy sprawy nie były klarowne.

– Opowiedz mi o swoim ojcu.

Nie odezwała się, tylko pokręciła głową.

– Posłuchaj mnie, Sally. On nie żyje. Twój przeklęty ojciec nie żyje. Nie mógł do ciebie zatelefonować. A to oznacza, że albo było to nagranie jego głosu, albo ktoś, kto potrafi go świetnie naśladować.

– Tak – powiedziała z oczami nadal wbitymi w szklaneczkę brandy.

– Najwyraźniej ktoś wie, że tu jesteś. I ten ktoś chce cię przestraszyć.

Wtedy spojrzała na niego i, o dziwo, uśmiechnęła się. Był to bardzo miły uśmiech, wolny od strachu, wolny od napięcia. Zauważył, że odpowiada jej uśmiechem. – Temu komuś świetnie się udało -oświadczyła. – Byłam śmiertelnie wystraszona. Przykro mi, że cię zaatakowałam.

– Sam na twoim miejscu też bym zaatakował, gdyby ktoś w taki sposób wdarł się do domu.

– Nie wiem, czy telefon był zamiejscowy. Jeśli połączenie było międzymiastowe, to mam troszkę czasu, żeby się zastanowić, co robić. – Przerwała i zesztywniała. Nie poruszyła się, ale miał wrażenie, jakby nagle odsunęła się od niego na odległość paru metrów. – Wiesz, kim jestem, prawda? Że też wcześniej tego nie zauważyłam.

– Tak, wiem.

– Skąd?

– Widziałem twoje zdjęcie w telewizji, a także kilka twoich migawek z ojcem i z matką.

– Amabel zapewniała mnie, że nikt w Cove się nie domyśli, kim jestem. Twierdzi, że poza nią nikt nie ma telewizora, jeśli nie liczyć Thelmy Nettro, która jest stara jak świat.

– Nie musisz się obawiać, że rozpowiem wszystkim dookoła. Naprawdę obiecuję, że zachowam to dla siebie. Kiedy byłem w Sklepie z Najwspanialszymi Lodami Świata, poznałem twoją ciotkę. Sherry Vorhees wspomniała, że przyjechałaś w odwiedziny. Twoja ciotka nie pisnęła słowem, kim jesteś. – Oszukiwanie jest sztuką, pomyślał, przyglądając się, jak przyjmuje jego słowa. Wszystko polegało na maksymalnym zbliżeniu się do prawdy. To była sztuczka, z której mogliby wiele skorzystać niektórzy mieszkańcy tego miasta.

Siedziała ze zmarszczonymi brwiami, zaciskając dłonie na szklance.

– Kto cię ściga?

Powtórnie obdarzyła go uśmiechem, jednak tym razem był to uśmiech szyderczy, podszyty takim ładunkiem strachu, że niemal mógł go poczuć. Bawiła się serwetnikiem. Poprawiając serwetki, które wypadły na stół, rzekła:

– Wymień dowolną osobę, a prawdopodobnie wcześniej czy później będzie jednym ze ścigających.

Siedziała naprzeciwko jednego takiego człowieka. Cholera, wcale mu się to nie podobało. Sądził, że sprawa będzie bajecznie łatwa. Kiedy wreszcie się nauczy, że ludzie nie są takimi, jakimi się wydają na początku? Ma piękny uśmiech. Miał ochotę ją porządnie odżywić.

Nagle odezwała się:

– Najdziwniejsza rzecz przydarzyła się pierwszej nocy po moim przyjeździe do Cove. Obudziłam się w środku nocy, słysząc ludzki krzyk. Krzyczał człowiek, jestem tego pewna. Weszłam po schodach na górę, żeby się upewnić, iż nic złego nie dzieje się z Amabeł, ale kiedy krzyk dobiegł znowu, wiedziałam już, że pochodzi z zewnątrz. Amabeł powiedziała, że mi się wydawało. To prawda, że miewam okropne koszmary senne, bardzo realistyczne, ale to właśnie ten krzyk wyrwał mnie ze snu. Wiem to. Jestem pewna. Tak czy inaczej, wróciłam do łóżka, ale jestem przekonana, że słyszałam, jak później Amabel wychodzi z domu. Jesteś prywatnym detektywem. Co o tym sądzisz?

– Chcesz zostać moją klientką? To cię będzie sporo kosztowało.

– To mój ojciec był bogaty, nie ja. Nie mam ani grosza.

– A co z twoim mężem? Jest sławnym prawnikiem, prawda?

Zerwała się, jakby ją postrzelił.

– Myślę, że powinien pan już pójść, panie Quinlan. Być może pana praca prywatnego detektywa polega na zadawaniu pytań, ale przekroczył pan granicę. Nie jestem dla pana sprawą do rozwiązania. Proszę zapomnieć, co pan widział w telewizji. Niewiele z tego było prawdą. Proszę wyjść.

– W porządku – odparł. – Będę w Cove przez najbliższy tydzień. Możesz zapytać ciotkę, czy pamięta dwójkę staruszków, Harve i Marge Jensenów. Podróżowali nowym, czerwonym wozem kempingowym i najprawdopodobniej przyjechali do miasta, żeby kupić lody. Jak ci już mówiłem, jestem tutaj, bo ich syn wynajął mnie, abym ich odnalazł. Upłynęły ponad trzy lata, odkąd zniknęli.

– Spytam ją. Do widzenia, panie Quinlan.

Zaprowadziła go do drzwi, które na szczęście nadal trzymały się na swoich przedpotopowych zawiasach.

– Jeszcze się spotkamy, Sally – rzekł, lekko jej zasalutował i ruszył dobrze utrzymanym chodnikiem.

Temperatura spadła. Zbierało się na burzę. Miał jeszcze mnóstwo do zrobienia, zanim się zacznie. Przyspieszył kroku. A więc mąż był tematem tabu. Czyżby się go bała? Nie nosiła obrączki, ale dowodem jej istnienia był szeroki, biały pasek na palcu.

Naprawdę głupio się odezwał – zupełnie do niego niepodobne. Zwykle był bardzo ostrożny i uważny, zwłaszcza z osobami takimi jak ona, delikatnymi, balansującymi na krawędzi załamania. Teraz, kiedy poznał Susan St. John, tę młodą kobietę przerażoną telefonem od nieżyjącego człowieka, nic nie wydawało mu się już proste i oczywiste.

Zadał sobie pytanie, ile czasu upłynie, zanim Susan St. John odkryje, że ją okłamał. Istniała szansa, że to się nigdy nie stanie. Niemal wszystko, co o niej wiedział, pochodziło z teczki prowadzonej przez FBI. Jeśli zauważy, że wie o niej więcej, niż kiedykolwiek zostało podane do publicznej wiadomości, czy ucieknie? Miał nadzieję, że nie. Teraz dodatkowo był zaciekawiony tą historią o ludzkim wrzasku, który słyszała w środku nocy. Może jej ciotka miała rację utrzymując, że jej się przyśnił. Będąc w nowym miejscu miała prawo być podenerwowana. A przecież przyznała, że nawiedzają ją koszmary senne. Kto to, u diabła, może wiedzieć?

Rozejrzał się dokoła, popatrzył na śliczne małe domki po obu stronach ulicy. Niemal wszędzie posadzone były kwiaty i niskie krzewy, wszystkie od zachodu osłonięte przed wiatrem znad oceanu wysokimi, drewnianymi płotkami. Wyobrażał sobie, że sztormy potrafią zniszczyć wszelką roślinność. Ludzie próbowali walczyć z oceanem…

Nadal nie podobało mu się miasto, ale nie wyglądało już jak dekoracja hollywoodzka. W istocie wcale nie było podobne do rodzinnego miasta Teresy w Ohio. Nie zdziwiła go atmosfera samozadowolenia, panująca wokoło. Czuł, że każdy mieszkaniec wie, iż miasto jest zadbane, śliczne i malownicze. Mieszkańcy przemyśleli, co chcą uzyskać i osiągnęli to. Musiał przyznać, że miasto miało autentyczny urok i tętniło życiem, chociaż od kiedy tu wjechał przed trzema godzinami, nie spotkał na ulicach ani jednego dziecka czy też młodej osoby.


*

Sztorm zaczął się na dobre późną nocą. Wiatr zawodził, bijąc w okna. Sally dygotała pod stosem koców, wsłuchując się w deszcz lejący jak z cebra, tłukący w dach. Modliła się, żeby nie było w nim dziur, chociaż Amabel wcześniej powiedziała:

– O nie, dziecinko. To nowy dach. Kazałam go zrobić w zeszłym roku.

Jak długo może tu pozostać z Amabel? Teraz, kiedy była bezpieczna, dobrze ukryta, mogła pomyśleć o przyszłości, a przynajmniej wybiec myślami o więcej niż jeden dzień naprzód. Zaczęła się zastanawiać nad następnym tygodniem, następnym miesiącem.

Co ma zrobić? Tamten telefon kazał jej myśleć i o teraźniejszości, i o przeszłości. To był głos ojca, bez dwóch zdań. Nagranie, tak jak powiedział James Quinlan, nagranie naśladowcy.

Nagle rozległ się krzyk, długi, przeciągły, który zaczął się cicho, a skończył crescendo. Dobiegał z zewnątrz.

Pobiegła w stronę pokoju ciotki, nie czując pod bosymi stopami zimna drewnianej podłogi, nic, wciąż biegła, aby wreszcie zmusić się do zatrzymania i delikatnie zapukać w drzwi.

Amabel otworzyła drzwi, jakby stalą tuż za nimi, czekając tylko na jej pukanie. Ale to z pewnością było niemożliwe.

Chwyciła ciotkę za ramiona i potrząsnęła nią.

– Słyszałaś krzyk, Amabel? Prawda, że słyszałaś?

– Oj, kochanie, to był wiatr. Słyszałam go i wiedziałam, że będziesz przerażona. Właśnie szłam do ciebie. Znów śnił ci się jakiś koszmar?

– To nie był wiatr, Amabel. To była kobieta.

– Nie, nie, chodź teraz ze mną. Zaprowadzę cię z powrotem do łóżka. Spójrz na swoje bose nogi. Zaraz się przeziębisz. Chodź już, dziecino, wracaj do łóżka.

Rozległ się następny krzyk, krótki i przenikliwy, gwałtownie wytłumiony. Podobnie jak za pierwszym razem, był to też krzyk kobiety.

Amabel opuściła ramię.

– Czy teraz mi wierzysz, Amabel?

– Chyba będę musiała zawołać jakiegoś mężczyznę, żeby sprawdził. Problem w tym, że wszyscy są tacy starzy i kiedy w taką pogodę wyjdą z domu, mogą dostać zapalenia płuc. Może to był wiatr. Jaka kobieta krzyczałaby na dworze? Tak, to musi być ten cholerny wiatr, Sally. Zapomnijmy o tym wszystkim.

– Nie mogę. To kobieta, Amabel, i ktoś robi jej krzywdę. Nie mogę po prostu wrócić do łóżka i zapomnieć.

– Czemu nie?

Sally tylko na nią spojrzała.

– Chcesz powiedzieć, że kiedy twój ojciec bił twoją mamę, usiłowałaś jej bronić?

– Tak.

Amabel westchnęła.

– Przykro mi, dziecinko. Ale tym razem słyszałaś wiatr, a nie swoją matkę, katowaną przez ojca.

– Czy mogę pożyczyć twój płaszcz przeciwdeszczowy, Amabel?

Amabel westchnęła, mocno przytuliła Sally i powiedziała:

– No dobrze. Zadzwonię po wielebnego Vorheesa. Nie jest taki rachityczny jak pozostali, jest całkiem silny. On sprawdzi.

Kiedy wielebny Hal Vorhees zawitał do domu Amabel, towarzyszyło mu trzech innych mężczyzn.

– To jest Gus Eisner, człowiek, który potrafi zrepero-wać wszystko, co jeździ na kołach.

– Panie Eisner – odezwała się Sally. – Słyszałam krzyk kobiety, dwukrotnie. Okropny krzyk. Ktoś jej robił krzywdę.

Gus Eisner sprawiał wrażenie, jakby chciał splunąć, gdyby tylko gdzieś w kącie stała spluwaczka.

– To wiatr, proszę pani – rzekł, kiwając głową – to był tylko wiatr. Słyszę ten wiatr przez całe życie, przez całe siedemdziesiąt cztery lata, i czasami są to dźwięki, przy których zaczynam szczękać zębami ze strachu. To tylko wiatr.

– Tak czy inaczej, rozejrzymy się – dodał Hal Vorhees. – To jest Purn Davies, właściciel sklepu spożywczego, a to Hunker Dawson, który jest weteranem drugiej wojny światowej i naszym specjalistą od kw;a-tów. – Sally skinęła im głową, a wielebny poklepawszy ją po ramieniu, skłonił się Amabel i podążył za pozostałymi mężczyznami ku drzwiom. – A wy, panie, dla bezpieczeństwa nie wychodźcie z domu. I nie wpuszczajcie nikogo poza nami.

– Słabe kobietki – mruknęła Sally. – Czuję, że powinnam, boso i w ciąży, szykować w kuchni kawę.

– Oni są starzy, dziecinko, po prostu starzy. Tamto pokolenie dawało swoim żonom kieszonkowe. Żona Gusa, Velma, nie wzięłaby do ręki rachunku bankowego, nawet gdyby sam wpychał jej się w palce. Ale wszystko się jakoś równoważy. Stary Gus cierpi na kurzą ślepotę. Bez Velmy byłby zupełnie bezradny po zapadnięciu zmroku. Nie przejmuj się ich słowami. Naprawdę się troszczą, a to miłe uczucie, prawda?

Już otwierała usta, żeby odpowiedzieć, kiedy rozległ się trzeci krzyk, tym razem krótki i głośny, który nagle ucichł, gwałtownie urwany. Dochodził z daleka. Sally wiedziała instynktownie, że nie będzie następnego krzyku. Już nigdy więcej. Wiedziała też, że nie był to przeklęty wiatr.

Spojrzała na ciotkę, która poprawiała współczesne malowidło wiszące nad kanapą, niewielki obrazek, wykonany techniką nieuporządkowanych nałożeń pędzlem ochry, pornarańczu i purpury. Obrazek budził niepokój, był ponury i gwałtowny.

– Wiatr – powoli powiedziała Sally. – Tak, to tylko wiatr, nic więcej. – Chciała spytać Amabel, jaki pożytek będzie z Gusa przy nocnych poszukiwaniach, skoro nie widzi w ciemnościach.

Nazajutrz poranek był chłodny i pogodny, marcowe niebo było tak niebieskie, jak w sierpniu. Sally skierowała się do pensjonatu Thelmy. Martha poinformowała ją, że pan Quinlan właśnie je śniadanie.

Siedział samotnie, otoczony wspaniałymi, wiktoriańskimi meblami w głównej sali panny Thelmy. Na przykrytym obrusem stole stało jedzenie bardziej odpowiednie dla trzech króli niż dla samotnego mężczyzny. Podeszła do niego, poczekała, aż oderwie wzrok od gazety i spytała:

– Kim jesteś?

Загрузка...