Zajrzała do Sklepu z Najwspanialszymi Lodami Świata. Nie było tam Amabel, ale zastała Sherry Vorhees.
– Sally, jakże miło cię widzieć. Przyjechałaś z tym milutkim panem Quinlanem?
– Tak. Czy mogę spróbować bananowo-orzechowych?
– Są pyszne. W całej historii sklepu nigdy w ciągu tygodnia nie sprzedaliśmy więcej innych lodów. Mamy teraz tak wielu stałych klientów przyjeżdżających z okolicy o promieniu pięćdziesięciu kilometrów, że moglibyśmy zatrudnić tych paru leniwych pryków, wiecznie grających w karty wokół swojej beczki.
Z pokoiku na zapleczu, oddzielonego od sklepu śliczną kwiecistą zasłoną, utrzymaną w niebieskiej tonacji, wyłoniła się Velma Eisner. Parsknęła:
– Akurat, Sherry! Już sobie wyobrażam tych staruchów sprzedających lody. Pożarliby je, a potem bekali i żebrali o litość.
Odwróciła się do Sally i uśmiechnęła.
– Zastanawiałyśmy się nad zaangażowaniem mężczyzn. Z pewnością by wyrzekali i uskarżali się, że to kobiece zajęcie. Zdecydowałyśmy jednak, że nie będziemy ich angażować, żeby tylko nam przypadły wszelkie korzyści.
– Pewnie macie rację – powiedziała Sally, odbierając rożek z lodami. Spróbowała i pomyślała, że to niebo w gębie. Znów polizała i westchnęła. – Cudowne.
Kobiety roześmiały się.
– Przeszlyśmy długą drogę od czasów, gdy przechowywałyśmy lody w trumnach Ralpha Kcatona, prawda, Velmo? – zauważyła Sherry.
Velma, przyjmując od Sally dwa dolary sześćdziesiąt centów, tylko się uśmiechnęła.
Sally znów polizała lody.
– Byłam u Amabel, ale jej nie zastałam.
Z pokoiku na zapleczu wyszła Helen.
– Cześć, Sally. Amabel pojechała do Portland,
– Po artykuły do malowania i inne zakupy – dodała Velma. – Powiedziała, że będzie z powrotem za kilka dni. Prawdopodobnie w piątek.
– Aha.
Lizała lody, czując ich smak, który eksplodował jej w ustach. Przymknęła oczy.
– Ich jedzenie musi być większym grzechem niż pochłanianie trzech jajek dziennie.
– Cóż – odparła Helen. – Jakie to ma znaczenie, jeśli zjesz jednego loda na tydzień? – Odwróciła się, żeby rzucić w stronę Velmy. – W ostatni czwartek widziałam, że Sherry zjadła trzy porcje lodów.
– Nie zjadłam!
– Widziałam cię. Wszystkie były czekoladowe.
– Nieprawda!
Trzy kobiety zaczęły sobie docinać. Było oczywiste, że zabawiały się tak od lat. Znały nawzajem swoje słabe punkty i atakowały je z zapałem. Sally zamieniła się w obserwatora i zajęła jedzeniem banan owo-orzechowych lodów. Ostatnie słowo należało do Velmy. Zanim Sherry i Helen zdołały pisnąć, zwróciła się do Sally:
– Nie, nie wpuścimy mężczyzn za ladę. Wszystko by zjedli.
Sally roześmiała się.
– Chyba byłabym gorsza od mężczyzn. Zjadłabym cały zapas lodów w ciągu jednego dnia. – Skończyła jeść swoją porcję i poklepała się po brzuchu. – Nie czuję się już taka wychudzona.
– Zostań tutaj, Sally, a nim się obejrzysz, będziesz taka okrągła i puszysta jak my – rzekła Sherry Vorhees.
– Podziwiałam miasto – powiedziała Sally. – Jest takie śliczne, takie doskonałe. I te wszystkie kwiaty, takie wiosenne, kwitnące wszędzie i tak pielęgnowane. Nawet na cmentarzu. Trawa jest tam skoszona, groby zadbane. Zastanawiałam się, czy jest coś, o czym kiedykolwiek zdarzyło się wam zapomnieć, a co sprawiłoby, że miasteczko wyglądałoby jeszcze piękniej?
– Staramy się myśleć o wszystkim – odpowiedziała Helen. – Raz w tygodniu mamy zebranie mieszkańców, gdzie omawiamy różne ulepszenia i rzeczy, które wymagają naprawy czy unowocześnienia.
– A co robiłaś na cmentarzu? – spytała Velma, wycierając ręce w fartuch, uszyty z tego samego materiału co zasłona.
– Och, po prostu włóczyłam się trochę, kiedy nie zastałam w domu Amabel. I zauważyłam coś niezwykłego.
– Co? – spytała Helen.
Przez krótką chwilę Sally zastanawiała się, czy nie powinna trzymać buzi zamkniętej na kłódkę. Ale nie, na miły Bóg, przecież te kobiety dogryzały sobie z powodu lodów. Wiedziały, kto i kiedy umarł. Powiedzą jej. Czemu nie? Nie działo się tu nic strasznego.
– Otóż na peryferiach cmentarza znalazłam około trzydziestu grobów. Wszyscy ci ludzie zmarli w latach osiemdziesiątych. Sami mężczyźni. Na kamieniach nagrobnych nie było nic specjalnego, jedynie nazwiska i daty urodzin i śmierci. Inne nagrobki miały bardziej osobiste napisy. A jeden był bardzo szczególny, tylko z napisem BILLY. Pomyślałam, że to bardzo dziwne. Może wszystkim znudziły się bardziej osobiste napisy. I tylu mężczyzn umarło, a ani jedna kobieta. Też musieliście być zdumieni.
Sherry Vorhees głęboko westchnęła i potrząsnęła głową.
– To była straszna sprawa – powiedziała. – Hal był taki załamany, że w tamtym czasie straciliśmy tak wielu członków naszej gromadki. I masz rację, Sally, tylko mężczyźni umierali. Przyczyny śmierci były różne, ale bolało nas tak samo.
Helen Keaton wtrąciła szybko:
– Nie zapominaj o tym, że część zmarłych pochodziła z okolicznych osiedli. Ich krewni uważali, że nasz cmentarz jest taki romantyczny, położony nad urwiskiem, tuż nad morzem. Pozwoliliśmy im pochować tu ich zmarłych.
– A czy ta biedna kobieta, którą znaleźliśmy z Quinlanem na urwisku, też tu leży?
– Nie – odparła Velma Eisner. – Jej mąż okazał się niegrzecznym młodym człowiekiem. Narobił wielkiej wrzawy, że w jakiś sposób jesteśmy odpowiedzialni za to, co się stało. Kazałam mu się przyjrzeć naszej musku laturze i zacząć myśleć. Jakbyśmy mogli mieć coś wspólnego ze śmiercią jego żony. Wyleciał stąd jak oparzony.
– Nawet nie kupił lodów – dodała Helen. – Miałyśmy wtedy waniliowe ze świeżymi jagodami. Nigdy już tu nie wrócił.
– No cóż, niezbyt ładnie z jego strony – stwierdziła Sal-ly. – Ale muszę już iść. Dziękuję za lody. – Przy drzwiach odwróciła się. – Nie widziałam grobu doktora Spivera.
– Nie ma go tam – wyjaśniła Velma. – Chciał zostać poddany kremacji i odesłany do Ohio. Mówił, że prędzej go szlag trafi, niż pozwoli Ralphowi Keatonowi się pochować.
Helen Keaton roześmiała się.
– Ralph był niezadowolony, mówię wam.
– Nie, Helen – wtrąciła Sherry. – Ralph był wściekły. Niezadowolona jesteś ty, kiedy Ralph nie wrzuci swoich gatek do kosza na brudy.
Kobiety wybuchnęły śmiechem. Sally śmiała się razem z nimi. Potem przeszła na drugą stronę ulicy i ruszyła prosto do pensjonatu Thelmy.
Sherry Vorhees zaciągnęła zasłony na okna Sklepu z Najwspanialszymi Lodami Świata. Odezwała się do pozostałych dwóch kobiet:
– W mieście jest troje agentów FBI i szeryf David Mountebank.
– Tylu fachowców powinno zapewnić wszystkim bezpieczeństwo – powiedziała Velma.
– O tak – mruknęła Helen, nabierając na palec lodów i zlizując je. – Będziemy bezpieczni jak u Pana Boga za piecem.
Quinlan odłożył w końcu słuchawkę.
– Przeczytanie tych wszystkich nazwisk i dat zajęło trochę czasu.
Dillon już się za nie zabrał. Uzyskanie danych na temat wszystkich tych ludzi to dla niego pestka. Wkrótce je nam przekaże.
Sally odezwała się:
– Powiedziałam kobietom w Sklepie z Najwspanialszymi Lodami Świata, że nie widziałam grobu doktora Spivera. Stwierdziły, że jego zwłoki zostały skremowane i odesłane do Ohio.
– Ciekawe – stwierdził Quinlan i znów sięgnął podsłuchawkę. – Dillon? To znowu ja. Sprawdź, czy ciało doktora Spivera zostało skremowane i przesłane do Ohio, dobrze? Nie, to nie jest tak ważne, jak pozostałe nazwiska, po prostują i Sally jesteśmy ciekawi. Podobno doktor nie miał żadnych żyjących krewnych. Czemu więc mieliby go kremować, zamiast pochować na miejscowym cmentarzu? Nie, nie mów tak. To niegrzecznie. Założę się, że Sally słyszała. Tak, słyszała i kręci głową nad twoim słownictwem.
Uśmiechał się, słuchając.
– Nic więcej? Nie? Dobrze, zadzwoń do nas, kiedy tylko będziesz coś miał. Zostajemy tu na kolację i na noc. – Kiedy odłożył słuchawkę, nadal się uśmiechał. Zwrócił się do Sally: – Ubóstwiam słuchać, jak Dillon przeklina. Nie robi tego dobrze, po prostu w kółko powtarza to samo. Próbowałem wzbogacić jego repertuar – rozumiesz, o zwroty, zawierające sporo naprawdę brzydkich słów, części ciała, trochę metafizyki i różnych takich, ale nie potrafił ich sobie przyswoić. – Podał jej parę przykładów, do każdego przybierając inną pozę. – To najlepiej wychodzi Brammerowi, ale tylko wtedy, kiedy jest wściekły na któregoś z agentów.
Ze śmiechu zaczęła się tarzać na łóżku. Nagle oprzytomniała. Śmiała się?
– Przestań, Sally. Dobrze jest zapomnieć. To cudownie móc słyszeć twój śmiech. A teraz, kiedy już zatroszczyłem się o zaspokojenie twoich sprośnych potrzeb, chodźmy zjeść coś przygotowanego przez Marthę.
To była uczta wspanialsza niż kolacja na Święto Dziękczynienia, stwierdziła Corey Harper. Martha wniosła ogromny półmisek z pieczenia pośrodku, otoczoną artystycznie ułożoną marchewką, ziemniakami i cebulą. Była też sałata z sosem majonezowym, chleb czosnkowy, na którego widok ślinka ciekła do ust, a na deser kruche ciasto z jabłkami. Było też danie z bakłażanów. Thelma nie czekała. Chciała dostać bakłażana o wpół do piątej.
Martha pojawiała się przy stole zawsze w odpowiedniej chwili, aby napełnić ich kieliszki najlepszym cabernet sauvignon, jakie od długiego czasu dane im było próbować.
Kręciła się jak kwoka wokół mężczyzn, zachęcając ich do jedzenia, dopóki wreszcie Quinlan nie odchyli! się na krześle, nie odłożył widelca i nie jęknął.
– Martho, jeszcze odrobinka, a Pan Bóg skaże mnie za obżarstwo. Popatrz tylko na Davida – mało mu się guziki od koszuli nie pourywają. Nawet chudzielec Thomas za chwilę się zaokrągli przy tobie. Jestem dobrze wychowany, więc nie powiem, ile zeżarły panie.
Sally rzuciła w niego resztką swojego kawałka chleba. Odwróciła się do rozpromienionej Marthy.
– Martho, wspominałaś coś o cieście z jabłkami?
– Tak, Sally, z mnóstwem lodów waniliowych ze Sklepu z Najwspanialszymi Lodami Świata.
Potem dostali kawę z amaretto – poczęstunek od Thelmy, która jadła w swoim pokoju, bowiem wcześniejsza rozmowa z Quinlanem trochę ją zmęczyła, przynajmniej to przekazała im Martha. Naprawdę bowiem po zjedzeniu całej porcji potrawki z bakłażana musiała się przespać.
Kiedy Martha wróciła do kuchni, Sally opowiedziała o cmentarzu Thomasowi Shredderowi, Corey Harper i Davidowi Mountebankowi, którego bez trudu udało się namówić na wspólną kolację i następną naradę.
Quinlan powiedział:
– Zatelefonowałem do Dillona. Znając jego szybkość, oczekuję wiadomości od niego jeszcze tej nocy. Jeśli będzie coś interesującego, obudzę was.
– Nie wiem, czy komuś uda się mnie obudzić – sącząc kawę, mruknął David. – Zapomnijmy o tej kawie. To najlepsze amaretto, jakie kiedykolwiek piłem.
Już teraz czuję ogromną ochotę, żeby wskoczyć w swoją piżamę. Mam nadzieję, że kiedy wrócę do domu, moje dziewczynki nie będą chciały wdrapywać się na mnie. Jeśli będę miał szczęście, Jane zagoni je wcześniej do łóżek.
Sally nie odzywała się. Nie znosiła amaretto, zawsze go nienawidziła. Upiła łyk, zaś resztę dyskretnie przelała do filiżanki Guinlana w czasie, kiedy Corey Harper opowiadała historyjkę o jednym facecie na szkoleniu w Ouantico, który przez pomyłkę, po napadzie na bank w Hogan's Ailey, amerykańskim miasteczku na niby, powstałym w Quantico w celach szkoleniowych, aresztował wizytującego szkołę oficera wysokiej rangi. Główny dowódca uważał to za świetne ćwiczenie, dopóki jeden z uczestników szkolenia nie zakuł go w kajdanki i nie powlókł za sobą.
Ouinlan obiecał, że da znać, jeśli tylko Dillon znajdzie coś pilnego. W skrytości ducha nie wyobrażał sobie, żeby był w stanie się obudzić, nawet gdyby dzwoniący telefon spadał ze ściany.
– Chyba jesteś zawiana – oświadczył Sally, podtrzymując ją jedną ręką, w czasie gdy drugą otwierał drzwi.
– Zawiana?
– Myślę, że pani Lilly byłaby zdumiona, widząc cię w tym stanie.
– Kiedy się z nią zobaczę, będę musiała jej powiedzieć, że pomimo zawiania w rekordowym czasie ściągnęłam z ciebie gatki.
Śmiała się tak bardzo, że gdy skoczyła na niego, otoczył ją ramionami i pociągnął za sobą na łóżko. Zaczął ją całować, gorącymi ustami, mającymi cierpki smak amaretto.
– Za niewielką opłatą nie doniosę Marcie, co zrobiłaś. Wiesz, mówię o przelaniu amaretto do mojej kawy. No to co będzie z tym zdejmowaniem moich gatek?
Próbowała obdarzyć go namiętnym spojrzeniem. Omal nie zadusił się ze śmiechu. Potem dotknęła go i jęknął, śmiech uwiązł mu w gardle. Zamknął oczy, napiął mięśnie karku.
– Jezu – rzucił. Zaczął ją całować, z językiem w jej ustach. Była zachwycona, czując go, czując jego smak.
Jego silne ręce wędrowały po jej pośladkach, masując, mocno przeciskając do siebie. Był twardy jak pręty w oknach w sanatorium Beadermeyera. O Boże, skąd to jej przyszło do głowy?
Poczuła zimny dreszcz. Nie, to tylko straszliwe wspomnienie, należące do przeszłości. Teraz nie mogło jej już dotyczyć. Znów go pocałowała. Miał miękkie usta. Nie napierał już tak silnie na jej brzuch. Nie ugniatał dłońmi jej pośladków. Uniosła się na łokciach i spojrzała na niego z góry, przygotowana na to, że za chwilę mrugnie do niej i przewróci ją na plecy.
– James?
Uśmiechnął się do niej niepewnie, ale nie wykonał najmniejszego mchu, nie mrugnął, nic kompletnie.
– Jestem zmęczony, Sally – powiedział cicho i niewyraźnie. – A ty?
– Troszeczkę – odparła, pochyliła się do przodu i znów go pocałowała. Nagle zamknął oczy i głowa opadła mu na bok.
– James? James!
Coś było nie tak. Nie drażnił się z nią. Działo się coś bardzo złego. Przyłożyła palce do żyły na jego szyi. Puls był powolny i miarowy. Rozpostarła dłoń na jego sercu. Czuła mocne, powolne uderzenia. Odchyliła mu powieki i jeszcze raz zawołała go po imieniu. Uderzyła go w twarz.
Żadnej reakcji.
Był nieprzytomny. W przeklętej kawie musiał być środek odurzający. Dzięki Bogu upiła tylko jeden łyk i dlatego nadal jest przytomna. Innego wyjaśnienia nie było. Spróbowała zsunąć się z Quinlana i powiodło jej się to, ale czuła, że nogi i ręce ma miękkie i niepewne. I zrobił to jeden łyk amaretto?
Musiała sprowadzić jakąś pomoc. Musiała się dostać do Thomasa Shreddera i Corey Harper. Byli tutaj, w korytarzu na dole. Niedaleko, zupełnie niedaleko. O Boże, przecież oni też pili kawę. I David, który miał jechać samochodem. Musi sprawdzić, czy Thomas i Corey są nieprzytomni. Musi się dostać do ich pokoi i zobaczyć. Uda jej się.
Stoczyła się z łóżka. Przez chwilę leżała na plecach, patrząc na piękne stiuki, biegnące wzdłuż sufitu. W każdym rogu siedziały golutkie wiktoriańskie aniołki, trzymające harfy i kwiaty.
Musi się ruszyć. Podniosła się, opierając na rękach i na nogach. Gdzie jest pokój Corey Harper? Mówiła jej, ale teraz nie mogła sobie przypomnieć. Trudno, nieważne, i tak znajdzie ich oboje. Ich pokoje powinny być w końcu korytarza. Poczołgała się w stronę drzwi. Całkiem niedaleko. Udało jej się wyprostować na chwilę i nacisnąć klamkę w drzwiach.
Korytarz ciągnął się bez końca w lewo, skąpo oświetlony, tonął w półmroku. Co będzie, jeśli osoba, która doprawiła kawę, czai się w tym mroku, sprawdzając, czy przypadkiem ktoś nie okazał się opomy na działanie narkotyku, żeby tego kogoś zabić? Potrząsnęła głową i z wysiłkiem stanęła na nogach. Zmusiła się do przesunięcia stopy, jeden krok za drugim, tylko to musiała zrobić, stawiać jedną nogę przed drugą. Znajdzie Thomasa i Corey. Wreszcie po jej lewej stronie ukazały się drzwi – numer 114. Zapukała.
Nie było odpowiedzi.
Zawołała, chociaż jej głos przypominał mizerny szept.
– Thomas? Corey?
Zapukała powtórnie. Nadal bez odpowiedzi. Nacisnęła klamkę. Ku jej zaskoczeniu, drzwi otworzyły się. Otworzyły się tak szybko, że wpadła do środka, a nogi ugięły jej się w kolanach. Przewróciła się na bok. Zawołała:
– Thomas? Corey?
Udało jej się powrócić do pozycji na czworakach. Na nocnym stoliku paliła się tylko jedna lampa. Thomas Shredder leżał na wznak, z szeroko rozrzuconymi rękami i nogami. Był nieprzytomny. Albo nie żył. Próbowała krzyczeć. Chciała krzyczeć, ale z jej ust wydobył się jedynie cichy pisk.
Usłyszała za sobą kroki. Udało jej się odwrócić w stronę otwartych drzwi. James? Czy już poczuł się dobrze? Ale nie zawołała go po imieniu. Bała się, że to nie on. James wypił całą filiżankę tamtej kawy. To nie mógł być on. Bała się, kto to może być.
Światło było przyćmione. Cień wypełniał pokój, ograniczał pole widzenia. W drzwiach stał mężczyzna, z rękami w kieszeniach.
– Witaj, Sally.