ROZDZIAŁ 12

Usłyszał cichutki dźwięk, który nie pasował do ograniczonej, wąskiej przestrzeni koło baru. Rozejrzał się, myśląc, że może to Sally niezauważenie wyszła na zewnątrz. I znów usłyszał ten odgłos. Niezwykle cichy dźwięk. Okręcił się na pięcie, z ręką w kieszeni, przytrzymując spust SIG-saugera, dziewięciomilimetrowego półautomatycznego pistoletu niemieckiej produkcji, który doskonale pasował do jego dłoni i charakteru. Czuł, że tylko z tym pistoletem, jedynym w całej swojej zawodowej karierze, tworzy jedność. Zaczął go wyciągać, szybko i sprawnie, ale i tak się spóźnił. Cios trafił go tuż nad lewym uchem. Padł na ziemię, nie wydawszy najmniejszego dźwięku.

– James! – Sally wystawiła głowę przez drzwi baru. Nikogo nie było w pobliżu. Pomachała Neldzie i odwróciła się. Gdzie się podział James? Zmarszczyła brwi i wyszła na ulicę. Usłyszała dźwięk, który kłócił się jakoś z obrazem otoczenia. Skręciła, zęby zajrzeć do zaułka za domem.

Zobaczyła Jamesa, leżącego na boku na ziemi. Strużka krwi spływała mu po policzku ku brodzie. Wykrzyknęła jego imię i opadła na kolana. Zaczęła nim potrząsać, potem cofnęła się. Wstrzymała oddech. Delikatnie przyłożyła palce do żyły na szyi Quinlana. Puls był mocny i miarowy. Dzięki Bogu, nic mu nie było. Co tu się działo? I nagle zrozumiała.

To jej ojciec wreszcie po nią przyszedł, tak jak obiecał. I zranił Jamesa dlatego, że jej pilnował.

Rozejrzała się za jakąś pomocą, modląc się, żeby kogoś dostrzec. Nieważne, ile będzie miał lat, byle tylko ktoś się pojawił. Wokół nie było jednak żywej duszy.

O Boże, co ma robić? Pochyliła się, żeby obejrzeć ranę, kiedy nagły cios trafił ją prosto w tył głowy. Miękko opadła na Jamesa.


*

Słyszała jakieś dźwięki. Docierały do niej miarowo. Odgłosy wody, kapiącej, kropla za kroplą, na metalową powierzchnię.

Plum.

Otworzyła oczy, ale nie potrafiła na niczym skupić spojrzenia. Czuła, że ma mózg w zawieszeniu, pływający wewnątrz czaszki. Nie mogła myśleć, mogła tylko słuchać tego plusku. Wiedziała, że coś jest nie w porządku. Usiłowała sobie przypomnieć, jednak nie była w stanie zmusić swojego mózgu do wygenerowania jakiejś myśli, jakiejkolwiek myśli, wspomnienia czegokolwiek, co się z nią działo, zanim się znalazła w tym miejscu, gdziekolwiek ono było.

– Obudziłaś się. Świetnie.

Głos, męski glos, jego glos. Udało jej się powiązać głos z twarzą. Należały do dokćura Beadermeyera, człowieka, który torturował ją przez sześć długich miesięcy.

Tak, przypomniała sobie, może nie wszystko, ale wystarczająco wiele, żeby wspomnienia te przebiły się przez odrętwienie i znów poraziły ją koszmarami, nadal wywołującymi żywy ból.

Nagle przypomniała sobie dokładnie. Była z Jamesem. Tak, z Jamesem Quinlanem. Zadano mu cios w głowę. Leżał nieprzytomny na maleńkim skrawku ziemi koło baru.

– Nic nie masz do powiedzenia, Sally? Zmniejszyłem dawkę, żebyś mogła ze mną porozmawiać. – Poczuła siarczysty policzek.

– Popatrz na mnie, Sally. Nie udawaj, że jesteś gdzieś w innym świecie. Wiem, że tym razem to niemożliwe. – Znów ją uderzył.

Złapał ją za ramiona i mocno potrząsnął.

– Czy Jamesowi nic się nie stało?

Przestał nią potrząsać.

– James? – Wyglądał na zaskoczonego. – Ach, ten mężczyzna, z którym byłaś w Cove. Tak, ma się dobrze. Nikt nie chciał ryzykować jego śmierci. Był twoim kochankiem, Sally? Miałaś go tylko trochę ponad tydzień. Szybko poszło. Musiał być zdesperowany. Spójrz tylko na siebie. Wyglądasz okropnie. Chuda szkapa, ubranie na tobie wisi, włosy cale w strąkach. No już, Sally, opowiedz mi o Jamesie. Mów, co mu powiedziałaś.

– Powiedziałam mu o tobie – rzekła. – Miałam koszmarne sny, a on pomógł mi się z nimi uporać. Powiedziałam mu, jaki z ciebie padalec.

Znów wymierzył jej policzek, nie za mocny, ale wystarczająco bolesny, żeby szarpnęła się do tyłu.

– Jesteś nieuprzejma, Sally. I w dodatku kłamiesz. Nigdy nie umiałaś dobrze kłamać i zawsze udawało mi się to rozpoznać. A wiesz dlaczego? Bo jesteś wariatką, a ja tak dalece jestem twoją częścią, że gdybyś powiedziała komuś o mnie, cóż, załamałabyś się kompletnie i umarła. Nie możesz istnieć beze mnie, Sally. Przebywałaś z dala ode mnie zaledwie dwa tygodnie i zobacz, co się stało. Jesteś wrakiem. Usiłowałaś udawać, że jesteś normalna. Straciłaś dobre maniery. Twoja matka byłaby przerażona. TWój mąż cofnąłby się przed tobą z niesmakiem. Natomiast jeśli chodzi o twojego ojca, no cóż, chyba teraz nie ma sensu spekulować, co by zrobił, skoro opuścił swoją cielesną powłokę.

– Gdzie jestem?

– Ha, jeśli wierzyć książkom i telewizji, tak właśnie powinny brzmieć twoje pierwsze słowa. Jesteś z powrotem tam, gdzie twoje miejsce, Sally. Rozejrzyj się tylko. Jesteś znów w swoim pokoju, tym samym, który urządził dla ciebie twój kochany tata. Trzymałem cię na środkach usypiających przez półtora dnia. Jakieś cztery godziny temu przerwałem ich podawanie. Odzyskanie świadomości zabrało ci trochę czasu.

– Czego chcesz?

– Mam to, czego chcę, a przynajmniej pierwszą ratę. To znaczy ciebie, moja droga.

– Chce mi się pić.

– Spodziewam się. Holland, gdzie jesteś? Przynieś naszej pacjentce trochę wody.

Pamiętała Hollanda, chudego, nieśmiałego, małego mężczyznę, jednego z dwóch przyglądających się przez małe okienko, kiedy była bita, obmacywana i poniżana. Holland miał brązowe, rzedniejące włosy i najbardziej martwe spojrzenie, jakie kiedykolwiek widziała. Rzadko się odzywał, przynajmniej do niej.

Dopóki się nie pojawił obok ze szklanką wody, zachowywała milczenie.

– Proszę, doktorze – powiedział charakterystycznym, cichym i chropawym głosem, który niby kamień nagrobny zwieńczał wszystkie jej koszmary sprawiając, że wolała być oszołomiona lekami i nie wiedzieć, że jest koło niej.

Stał za Beadermeyerem, patrząc na nią z góry martwymi, głodnymi oczami. Chciało jej się rzygać.

Doktor Beadermeyer uniósł jej głowę, żeby mogła się napić.

– Niedługo będziesz chciała iść do łazienki. Holland ci pomoże, prawda?

Holland skinął głową, a ona zapragnęła umrzeć. Opadła z powrotem na poduszkę, twardą, szpitalną poduszkę, i zamknęła oczy. Całą sobą wiedziała, że nie zachowa swej integralności, jeśli pozostanie w tym miejscu. Dotarło też do niej, że już nigdy stąd nie ucieknie. Tym razem nadszedł jej koniec.

Z zamkniętymi oczami, nie odwracając się w jego stronę, powiedziała tylko:

– Nie jestem wariatką. Nigdy nie byłam szalona. Czemu to robicie? On nie żyje. Jaki ma to sens?

– Nadal nie pojmujesz, prawda? Ciągle jeszcze nic nie pamiętasz. Prawie od razu to zrozumiałem. Cóż, wyjaśnianie wszystkiego nie należy do mnie, moja droga. – Poczuła, że klepie ją po policzku. Wzdrygnęła się.

– No, no, Sally, to nie ja cię męczyłem, choć muszę przyznać, że obejrzenie jednej taśmy sprawiło mi przyjemność. Chociaż właściwie byłaś tam obecna tylko ciałem, które opadło bezwładnie, z zamkniętymi oczami, pozwalając mu robić, co tylko chciał. Nie było w tobie ducha walki. Cóż, odpłynęłaś za daleko, ledwo się uchylałaś przed jego ciosami. Ale nawet wtedy się nie bałaś, widziałem to. Dzięki temu kontrastowi widok był fascynujący.

Poczuła, jak pod wpływem powracającego wspomnienia jego dłoni sunących po jej ciele, popychających, bijących, pieszczących aż do bólu, dostaje gęsiej skórki na rękach.

Usłyszała skrzypienie łóżka i wiedziała, że doktor Beadermeyer stoi obok niej i przygląda jej się z góry. Usłyszała, jak mówił cicho:

– Holland, jeśli znowu się wydostanie, będę musiał cię bardzo skrzywdzić. Rozumiesz?

– Tak, doktorze Beadermeyer.

– To nie będzie wyglądało, jak poprzednim razem, Holland. Poprzednio niewłaściwie cię ukarałem. Spodobała ci się tamta terapia wstrząsowa, prawda?

– To się już nie powtórzy, doktorze Beadermeyer. – Czyżby w przerażającym głosie tego małego człowieczka pobrzmiewało rozczarowanie?

– Dobrze. Wiesz, co się stało z siostrą Krider, kiedy pozwoliła jej schować pod językiem tamte pigułki. Tak, naturalnie, że pamiętasz. Nie zapominaj, Holland. Sally, muszę już iść, ale wrócę do ciebie wieczorem. Będziemy musieli wywieźć cię z sanatorium, prawdopodobnie jutro rano. Decyzja, co z tobą dalej robić jeszcze nie zapadła. Ale tu nie możesz zostać. Ten facet z FBI, ten Quinlan, pewnie się dowie o tym miejscu. Pewien jestem, że opowiedziałaś mu parę historii ze swojej przeszłości. Przyjdą więc. Ale to nie twoje zmartwienie. A teraz pozwól, że ci zrobię maleńki zastrzyk czegoś, co sprawi, że odpłyniesz w niebyt i naprawdę poczujesz się całkiem zadowolona. Holland, przytrzymaj jej ramię.

Sally poczuła nieprzyjemny chłód igły i krótkie ukłucie. Prawie natychmiast jej mózg zaczął dryfować, odpływać w niebyt. Poczuła, jak jej realna część, ta pragnąca życia, przed poddaniem się toczy krótką walkę – taki słabiutki trzepot. Potem westchnęła głęboko i uległa.

Czuła na sobie ręce, zdejmujące z niej ubranie. Wiedziała, że to Holland. Prawdopodobnie doktor Beadermeyer się przyglądał.

Nie walczyła. Nie było po co.

Quinlan ocknął się z potwornym bólem głowy, który natężeniem przerastał wszelkie kace, jakie zaliczył w czasie studiów. Zaklął, złapał się za głowę i zaklął powtórnie.

– Cholernie boli cię głowa, tak?

– David – powiedział, ale nawet wypowiedzenie tego jednego słowa bolało. – Co się stało?

– Ktoś ci zdrowo przyłożył tuż nad lewym uchem. Nasz lekarz założył ci trzy szwy. Nie ruszaj się, zaraz ci podam tabletkę.

Guinlan skoncentrował się na tabletce. Musi pomóc. Jeśli nie pomoże, mózg wyskoczy mu chyba z czaszki.

– Proszę, Quinlan. To silny środek; powinieneś brać nie więcej niż jedną tabletkę co cztery godziny.

Ouinlan połknął lekarstwo, popijając całą szklanką wody. Położył się na wznak, zamknął oczy i czekał.

– Doktor Grafft mówił, że zadziała bardzo szybko.

– Mam nadzieję. Opowiadaj mi, Davidzie. Gdzie jest Sally?

– Wszystko ci powiem, tylko leż spokojnie. Znalazłem cię nieprzytomnego na wąskiej ścieżce za barem „Na Zapleczu". Thelma Nettro zgłosiła zniknięcie twoje i Sally, więc zacząłem was szukać. Piekielnie mnie przestraszyłeś. Kiedy natknąłem się na ciebie leżącego, myślałem, że nie żyjesz. Zarzuciłem cię na plecy i zaniosłem do siebie do domu. Ściągnąłem tam doktora Graffta, który cię pozszywał, Nic nie wiem o Sally. Przepadła, Quinlan. Żadnych śladów, nic, jakby nigdy jej tutaj nie było.

Gdyby tak bardzo nie cierpiał, Quinlan pewnie by zaczął wrzeszczeć. Tymczasem leżał tylko spokojnie, usiłując wyobrazić sobie przebieg wypadków, przemyśleć wszystko. Chwilowo jednak wykraczało to poza zakres jego możliwości. Sally zniknęła. Tylko to było realne. Zniknęła, nie znaleziono jej martwej. Przepadła. Ale gdzie? Usłyszał dziecięce głosy. Z pewnością coś się nie zgadzało. Dotarły do niego słowa Davida:

– Deirdre, chodź tutaj i siadaj mi na kolanach. Musisz być bardzo cicho, dobrze? Pan Quinlan nie czuje się dobrze i nie chcemy, żeby czuł się jeszcze gorzej.

Usłyszał, że dziewczynka coś szepce, ale nie rozumiał słów. Deirdre oznacza smutek. Zasnął.

Gdy się obudził, zobaczył patrzącą na niego młodą kobietę o jasnej karnacji i intensywnie ciemnorudych włosach. Miała najsłodszą twarz, jaką zdarzyło mu się widzieć w życiu.

– Kim pani jest?

– Jestem Jane, żona Davida. Proszę spokojnie leżeć, panie Quinlan. – Poczuł na czole jej chłodną dłoń. – Mam dla pana ciepły rosół z kurczaka. Doktor Grafft zalecił, żeby do jutra był pan na diecie. Nakarmię pana, proszę tylko otwierać usta. O tak.

Po zjedzeniu całego talerza zaczął się czuć jak człowiek.

– Dziękuję – powiedział i powoli, podpierany przez nią, usiadł na posłaniu.

– Bardzo pana boli głowa?

– Teraz to już tylko tępy łomot. Która godzina? A może raczej, co to za dzień?

– Został pan zraniony dzisiaj po południu. Teraz jest ósma wieczorem. Mam nadzieję, że dziewczynki panu nie przeszkadzały.

– Nie, zupełnie nie. Dziękuję za przygarnięcie.

– Zawołam Davida. Kładzie teraz dziewczynki do łóżek. Powinien już skończyć bajeczkę na dobranoc.

Quinlan siedział na wygodnej kanapie, z głową opartą na poduszkach. Ból głowy ustąpił. Będzie się mógł stąd szybko wynieść. Będzie mógł znaleźć Sally. Odkrył, że nogi ma miękkie ze strachu. Co jej się przydarzyło?

Ojciec przybył po nią, tak ja obiecywał. Nie, to nonsens. Amory St. John od dawna nie żyje.

– Dolać ci trochę brandy do herbaty?

– Nie, niepotrzebny mi nadmiar optymizmu. – Quinlan otworzył oczy i uśmiechnął się do Davida Mountebanka. – Twoja żona mnie nakarmiła. Pyszna zupa. Wdzięczny jestem, że zabrałeś mnie do siebie do domu, Davidzie.

– Jak mogłem cię zostawić na pastwę Thelmy Nettro? Nie zostawiłbym tam nawet najgorszego wroga. Robię się bardzo nerwowy przy tej staruszce. To niesamowite. Zawsze ma przy sobie swój pamiętnik, a w garści ściska wieczne pióro. Czubek języka ma wytatuowany na niebiesko od lizania koniuszka pióra.

– Opowiedz mi o Sally.

– Wszyscy, których tylko mogłem ściągnąć, rozmawiają z mieszkańcami Cove i szukają dziewczyny. Mam już list gończy…

– Tylko nie list gończy – rzekł James, prostując się. Zbladł. – Nie, Davidzie, odwołaj go. To bardzo ważne.

– Nie zamydlisz mi już więcej oczu bajeczką o sprawie wagi państwowej, Quinlan. Wyjaśnij mi, dlaczego mam odwoływać, bo inaczej tego nie zrobię.

– Nie ułatwiasz współpracy, Davidzie.

– Opowiedz mi i pozwól sobie pomóc.

– To Sally St. John Brainerd.

David wbił w niego wzrok.

– Córka Amory'ego St. Johna? Ta wariatka, która uciekła z ośrodka? I której mąż drży o jej bezpieczeństwo? Wiedziałem, że wygląda znajomo. Cholera, starzeję się. Powinienem był skojarzyć. Ach, to dlatego nosiła ciemną perukę. A potem po prostu zapomniała ją włożyć, prawda?

– Tak, ja zaś powiedziałem jej, żeby się uspokoiła, że nigdy nie skojarzysz jej z Susan Brainerd. Modliłem się, żeby tak było.

– Chciałbym uwierzyć, że na pewno w końcu bym się domyślił, ale pewnie nigdy by się tak nie stało, chyba żebym zobaczył ją, a zaraz potem zdjęcie Susan Brainerd w telewizji. Co z nią robiłeś, Quinlan?

Quinlan westchnął.

– Nie wie, że jestem z FBI. Przyjęła za dobrą monetę bajeczkę o tym, że jestem prywatnym detektywem, szukającym starszej pary, która zaginęła trzy lata temu gdzieś w tej okolicy. Przyjechałem tu, bo miałem przeczucie, że będzie uciekać do swojej ciotki. Chciałem ją zabrać z powrotem.

– Ale dlaczego FBI zaangażowało się w sprawę zabójstwa?

– Chodzi nie tylko o zabójstwo. To tylko część całej sprawy. Weszliśmy w to z innych powodów.

– Wiem. Nie zamierzasz mi ich podawać.

– Wolałbym jeszcze nie. Jak już mówiłem, chciałem ją zabrać z powrotem, ale…

– Ale co?

– Dwukrotnie zatelefonował do niej ojciec. A potem, w środku nocy, zobaczyła jego twarz w oknie.

– A ty następnego ranka znalazłeś jego ślady, odciśnięte na ziemi. Jej ojciec nie żyje, został zamordowany. Jezu, Quinlan, o co w tym chodzi?

– Nie wiem, lecz muszę ją odnaleźć. Ktoś usiłował śmiertelnie ją przestraszyć, zmusić, żeby uwierzyła w swoje szaleństwo, a ta jej ciotka nie była żadną pomocą. W kółko tylko powtarzała łagodnym, pełnym zrozumienia głosem, że też by miała omamy wzrokowe i słuchowe, gdyby przeszła przez to, co Sally. Kiedy się j eszcze doda do tego długi pobyt w tym sanatorium, to można sobie wyobrazić, że dziewczyna zacznie rozumować inaczej, prawda? Mówisz teraz o dwóch morderstwach. Muszę ją znaleźć. Wszystko jest szalone, ale nie Sally.

– Kiedy poczujesz się wystarczająco dobrze, obaj pójdziemy spotkać się z jej ciotką. Już z nią rozmawiałem, ale powiedziała jedynie, że nie widziała Sally, że dziewczyna przebywała z tobą w pensjonacie Theimy. Przeszukaliśmy twój poioj na wieży. Zniknął jej worek podróżny i wszystkie ubrania, suszarka do włosów, wszystko. Jakby nigdy jej tam nie było. Słuchaj, Quinlan, a może, gdy cię zobaczyła nieprzytomnego, naprawdę się przestraszyła i uciekła.

– Nie – rzekł Quinlan, patrząc Davidowi prosto w oczy. – Wiem, że nie zostawiłaby mnie w sytuacji, gdy leżałem nieprzytomny. Nie zachowałaby się tak.

– A więc tak to wygląda, tak?

– Bóg jeden wie, ale Sally jest bardzo honorowa i zależy jej na mnie. Nie zostawiłaby mnie.

– Musimy więc ją odnaleźć. I jeszcze jedna rzecz – jestem stróżem prawa. Skoro teraz już wiem, kim jest, moim obowiązkiem jest o tym zameldować.

– Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś się trochę wstrzymał z tym meldunkiem, Davidzie. Chodzi o coś więcej niż o śmierć Amory'ego St. Johna, o wiele więcej. Uwierz mi.

David długo mu się przyglądał. W końcu odezwał się:

– Zgoda. Powiedz mi, co mam zrobić, żeby ci pomóc.

– Chodźmy się spotkać z ciocią Amabel Perdy.


*

Doktor Beadermeyer świetnie się bawił. Sally nie wiedziała, że małe lusterko w jej pokoju było lustrem weneckim. Wydawało mu się, że nikt o tym nie wiedział. Obserwował, jak wolno siada, wyraźnie próbując skoordynować ruch rąk i nóg. Miaia otępiały mózg, więc były z tym trudności, ale uparcie próbowała. Podziwiał w niej to, a jednocześnie chciał w niej to zniszczyć. Najwyraźniej upłynęło kilka chwil, zanim uświadomiła sobie, że jest naga.

Bardzo wolno, jakby była zgrzybiałą staruszką, podniosła się i podeszła do niewielkiej szafy. Wyjęła z niej koszulę nocną, leżącą tam od czasu ucieczki. Nie wiedziała, że koszula została kupiona przez niego. Chociaż się trochę chwiała, wciągnęła ją w końcu przez głowę. Potem powędrowała z powrotem i przysiadła na brzegu łóżka. Objęła rękami głowę.

Zaczynał się nudzić. Nic już nie zrobi? Nie zacznie krzyczeć? Cokolwiek? Już zamierzał odejść, kiedy wreszcie podniosła głowę i zobaczył łzy spływające jej po policzkach.

Już trochę lepiej. Niedługo będzie gotowa go słuchać. Już wkrótce. Opóźni następny zastrzyk o jakąś godzinę. Odwrócił się od szyby i przekręcił klucz w drzwiach prowadzących do małego pokoiku.

Sally zdawała sobie sprawę z tego, że płacze. Czuła wilgoć na twarzy i słony smak, kiedy łzy spłynęły do ust. Czemu płakała? James. Pamiętała Jamesa, jak leżał, a krew płynęła z rany nad lewym uchem. Był taki nieruchomy, tak bardzo nieruchomy. Beadermeyer dał słowo, że nie umarł. Jak może wierzyć temu potworowi?

Z Jamesem musi być wszystko dobrze. Spojrzała na jedwabną koszulę, ślizgającą się po jej skórze. Była w pięknym, brzoskwiniowym kolorze, z szerokimi ra-miączkami. Ale teraz smętnie na niej wisiała. Popatrzyła na ślady po igle na ramieniu. Widać było pięć nakłuć. Pięć razy ją otumaniał. Poczuła, że w głowie zaczyna jej się rozjaśniać, powoli, tak bardzo powoli. Zaczęło docierać więcej spraw, wspomnień, nabierały kształtu i wyrazu.

Musi się stąd wydostać, zanim ją zabije albo przeniesie gdzieś indziej, gdzie nikt jej nie znajdzie. Pomyślała o Jamesie. On ją znajdzie, jeśli tylko będzie to w ludzkiej mocy.

Zmusiła się, żeby wstać. Zrobiła jeden krok, potem drugi. Po chwili kroczyła powoli, ostrożnie, ale naturalnie. Przy wąskim oknie zatrzymała się i spojrzała na zewnątrz, na teren należący do ośrodka.

Równo skoszony trawnik ciągnął się przez dobre sto metrów, i tam spotykał się z obszarem gęsto porośniętym drzewami. Z pewnością dałaby radę dojść tak daleko; wcześniej jej się to udawało.;Musi się tylko dostać do tych drzew. W lesie im się zgubi, tak jak to zrobiła poprzednim razem. W końcu znajdzie jakąś drogę ucieczki. Znowu jej się uda.

Podeszła z powrotem do szafy. Znalazła szlafrok, dwie inne koszule nocne i parę kapci. Nic więcej. Żadnych rajstop, sukienek, bielizny.

Nie obchodziło jej to. Jeśli będzie trzeba, pójdzie w szlafroku nawet na koniec świata. Nagle następna zasłona opadła z jej mózgu i przypomniała sobie, że za pierwszym razem ukradła jednej z pielęgniarek kostium i buty. Czy będzie można to znów powtórzyć?

Kto jej to zrobił? Wiedziała, że nie ojciec. Od dawna już nie żył. To musiała być sprawka mężczyzny podającego się za jej ojca, człowieka, który do niej telefonował i którego zobaczyła w oknie. To mógł być Scott, mógł być doktor Beadermeyer czy też ktoś inny, wynajęty przez któregoś z nich.

Ale nie ojciec, dzięki Bogu. Ten nędzny bydlak wreszcie jest martwy. Modliła się, żeby piekło istniało naprawdę. Bo jeśli istniało, to ojciec siedział z pewnością w jego najgłębszych czeluściach.

Musiała się dostać do matki. Noelle jej pomoże. Kiedy Noelle pozna prawdę, będzie ją ochraniać. Ale czemu w czasie tych sześciu miesięcy pobytu w ośrodku Noelle ani razu jej nie odwiedziła? Nie zażądała wyjaśnień, dlaczego jej córka tu przebywa? Z tego, co Sally wiedziała, Noelle nie uczyniła nic, żeby jej pomóc. Czy wierzyła, że jej córka jest obłąkana? Uwierzyła swojemu mężowi? Uwierzyła zięciowi?

Jak się stąd wydostać?


*

Amabel zapytała:

– Czy któryś z panów miałby ochotę na filiżankę kawy?

– Nie – krótko odparł Quinlan. – Powiedz nam, gdzie jest Sally.

Amabel westchnęła i gestem zaprosiła ich, by usiedli.

– Posłuchaj, James, mówiłam już szeryfowi, że kiedy Sally zobaczyła cię zranionego, musiała się przestraszyć i uciekła. To jedyne wytłumaczenie. Sally nie jest silną dziewczyną. Wiele przeszła. Była nawet w ośrodku dla nerwowo chorych. Nie wyglądasz na zaskoczonego. Trochę jestem zdziwiona, że ci o tym powiedziała. O takich rzeczach się nie opowiada. Posłuchaj mnie, była naprawdę bardzo chora. I nadal jest. Jej ucieczka teraz, podobnie jak ucieczka z Waszyngtonu, jest zrozumiała. Jeśli mi nie wierzysz, idź do Thelmy. Martha powiedziała mi, że z pokoju Jamesa zniknęły wszystkie rzeczy Sally. Czy to nie dziwne? Nie pozostawiła po sobie nawet wspomnienia. Jakby chciała wymazać samą siebie. – Przerwała na chwilę, po czym dodała nieobecnym głosem: – To niemal jakby nigdy jej tu nie było, jakbyśmy sobie tylko wyobrazili, że tu przebywała.

Quinlan zerwał się na nogi i stanął nad nią. Wyglądał piekielnie groźnie, ale David nie odezwał się nawet słowem, czekał. Quinlan przysunął twarz do twarzy Amabel i zaczął mówić powoli i wyraźnie:

– Bzdura, Amabel! Sally nie jest zjawą, nie jest też wariatką, co usiłowałaś wmówić i jej, i nam. Nie wymyśliła sobie nocnych krzyków tamtej kobiety. Nie wyobraziła sobie w środku nocy twarzy swojego ojca w oknie sypialni. Starałaś się jak mogłaś, żeby zaczęła w siebie wątpić, prawda, Amabel? Próbowałaś ją przekonać, że oszalała.

– To kpiny.

Quinlan zbliżył się jeszcze bardziej, pochylił tak, że musiała oprzeć się plecami o krzesło.

– Dlaczego to zrobiłaś, Amabel? Powiedziałaś przed chwilą, że wiedziałaś o jej pobycie w sanatorium. Wiedziałaś, że ktoś umieścił ją tam i przez sześć miesięcy trzymał po uszy naszpikowaną narkotykami, prawda? Nie próbowałaś umocnić jej w przekonaniu, że jest normalna jak wszyscy. Nie, ty karmiłaś ją aluzjami. Nie zaprzeczaj, sam słyszałem. Starałaś się, żeby zwątpiła w samą siebie, w swój rozsądek. Dlaczego?

Lecz Amabel tylko uśmiechnęła się smutno. Zwróciła się do Davida.

– Byłam bardzo cierpliwa, szeryfie. Ten człowiek znał Sally zaledwie trochę ponad tydzień. Jestem jej ciotką. Kocham ją. Nie ma żadnego powodu, żebym chciała ją skrzywdzić. Zawsze będę chciała ją osłaniać. Przykro mi, James, ale Sally uciekła. Tak po prostu. Modlę się, żeby szeryf ją odnalazł. Nie jest silna. Trzeba się nią zająć.

Quinlan był tak wściekły, że bał się, iż za chwilę zerwie ją z krzesełka i zacznie nią potrząsać. Cofnął się i zaczął spacerować po niewielkim saloniku. David obserwował go przez chwilę, wreszcie odezwał się:

– Pani Perdy, jeśli Sally uciekła, czy domyśla się pani, gdzie mogłaby się skierować?

– Na Alaskę. Powiedziała, ze chciałaby pojechać na Alaskę. Stwierdziła, że wolałaby Meksyk, ale nie ma paszportu. Tylko tyle mogę panu powiedzieć, szeryfie. Naturalnie, jeśli tylko Sally się odezwie, natychmiast dam panu znać. – Amabel wstała z krzesła. – Przykro mi, James. Wiesz, kim jest Sally. Bardzo możliwe, że podałeś szeryfowi Mountebankowi jej prawdziwe nazwisko. Przed Sally jest wiele spraw, którym w końcu będzie musiała stawić czoło. Jeśli zaś chodzi o jej stan psychiczny, to kto tu może coś wiedzieć? Możemy się tylko wszyscy modlić.

James miał ochotę objąć palcami jej cygańską szyję i ścisnąć. Łgała, psiakrew, ale robiła to bardzo dobrze. Sally nie uciekłaby, widząc go leżącego bez przytomności u swoich stóp. Na pewno.

A to oznaczało, że ktoś ją dopadł. I tym kimś była osoba udająca jej ojca. James gotów był się o to założyć. Teraz wiedział już, co ma robić. Miał nawet podejrzenie, gdzie mogłaby być. Na samą myśl krew ścięła mu się w żyłach.

Загрузка...