ROZDZIAŁ 14

– Nie wiedziałem, że umiesz tak szybko się poruszać – powiedział z podziwem Dillon, kiedy Quinlan rzucił się do łóżka i wyrżnął mężczyznę pięścią w usta, zanim ten zdążył wydać choćby jeden dźwięk. Zrzucił go z łóżka na podłogę.

– Czy to jest Sally Brainerd?

Quinlan zerknął szybko na małego człowieczka, który zaczął krwawić z nosa, potem przeniósł wzrok na kobietę na łóżku.

– To Sally – rzekł głosem tak przepełnionym wściekłością, że Dillon obrzucił go zdumionym spojrzeniem. – Poczekaj, zamknę drzwi. Wtedy będziemy mogli skorzystać z naszych latarek. Zwiąż czymś tego małego jegomościa.

Quinlan poświecił latarką na jej twarz. Był wstrząśnięty bladością i bezwładem jej ciała.

– Sally – zawołał, leciutko klepiąc ją po twarzy.

Nie zareagowała.

– Sally – powtórzył i tym razem nią potrząsnął. Kołdra zsunęła się w dół i zobaczył, że jest naga. Zerknął na wątłego mężczyznę, który leżał teraz nieprzytomny i związany. Czyżby planował ją zgwałcić?

Była zupełnie nieprzytomna. Oświetlił latarką jej nagie ramię. Dostrzegł sześć śladów po igle. Przeklęte dranie.

– Spójrz, Dillon. Popatrz tylko, co jej zrobili.

Dillon ostrożnie przesunął palcami po śladach ukłuć.

– Wygląda na to, że tym razem dali jej naprawdę dużą dawkę – zauważył, kiedy pochylił się nad nią i uniósł jej powieki. – Naprawdę potężna dawka – powtórzył. – Przeklęte dranie. – Zapłacą za to. Zobacz, jakie ubranie jest w szafie.

Quinlan dostrzegł, że Sally miała starannie zaczesane do tyłu włosy. To musiał zrobić ten mały człowieczek, który się nad nią pochylał. Quinlan był tego pewien. Przeszył go dreszcz. Jezu, co się tu działo?

– Jest koszula nocna, szlafrok i kapcie. Nic więcej.

W parę minut Quinlan naciągnął na nią koszulę i szlafrok. Trudno jest ubierać nieprzytomną osobę, nawet tak drobną. Wreszcie przerzucił ją sobie przez ramię. – Zmywajmy się stąd.

Wyśliznęli się już przez wyjście ewakuacyjne i zamierzali wyjść z garażu, gdy zawyły syreny alarmowe.

– Pielęgniarka – powiedział Quinlan. – Psiakrew, trzeba było ją związać.

– Mamy czas. Damy radę.

Kiedy Quinlan się zmęczył, Dillon przejął od niego Sally. Byli prawie przy płocie, gdy owczarki niemieckie rzuciły się w ich stronę, ujadając głośniej niż pies Baskerville'ów. Quinlan cisnął ostatni kawałek mięsa. Nie zatrzymali się, żeby sprawdzić, co zrobiły z nim psy.

Dobiegłszy do płotu, Quinlan wspiął się nań szybciej, niż kiedykolwiek wdrapywał się na cokolwiek. Na górze wychylił się ku Dillonowi.

– Podaj mi ją.

– Jest jak kurczak pozbawiony kości – rzucił Dillon, próbując dobrzeją uchwycić. Przy trzeciej próbie Quinlanowi udało się złapać jej nadgarstki. Powoli wciągnął ją na górę i przytrzymał, obejmując wpół, dopóki Dillon nie znalazł się obok niego na szczycie ogrodzenia. Zanim Dillon obrócił się i zeskoczył na ziemię, Quinlanowi zdrętwiały ręce. Przekręcił ją i zaczął ją opuszczać. – Pospiesz się, Quinlan, szybko.

W porządku, to już tylko parę centymetrów. Już ją mam. Schodź na dół!

Szczekanie psów było coraz głośniejsze. Mięso zatrzymało je zaledwie na czterdzieści pięć sekund. Usłyszeli krzyki kilku mężczyzn.

Ktoś zaczął strzelać, jeden z pocisków trafił w żelazne ogrodzenie tak blisko głowy Quinlana, że poczuł rozchodzące się ciepło.

Zza męskich głosów przebijał się ostry kobiecy krzyk.

– Zmywajmy się stąd – odezwał się Quinlan, przerzucił sobie Sally przez ramię i co sił w nogach pobiegł do oldsmobila.

Strzały nie ustawały, dopóki nie minęli zakrętu i nie znikli z pola widzenia.

– Jeśli wypuszczą na nas psy, będziemy mieli niezły pasztet – zauważył Dillon.

Quinlan miał nadzieję, że to nie nastąpi. Nie chciał zabijać tych pięknych zwierząt.

Poczuł ogromną ulgę, kiedy parę minut później zatrzasnęli za sobą drzwi samochodu.

– Dzięki Bogu za nadmiar łaski.

– Dobrze powiedziane. Ha, ale była zabawa. A teraz gdzie, do twojego mieszkania, Quinlan?

– Och nie, jedziemy do Delaware, to tylko godzina jazdy. Poprowadzę cię. Zdumiewa mnie tylko, że mimo wszystko zabrali ją znowu w to samo miejsce. Musieli się spodziewać, że przede wszystkim tu jej będę szukał. Mogę się założyć, że wywieźliby ją jutro rano, więc nie zamierzam być tak samo głupi. Nie możemy pojechać do mnie.

– Masz rację. Kiedy ktoś w Cove dał ci po głowie, musiał przeszukać ci kieszenie. Wiedzą, że jesteś z FBI. Dlatego cię nie zabili, gotów jestem się założyć o mój pistolet. To byłoby dla nich zbyt wielkie ryzyko.

– Tak. Pojedziemy do domku letniskowego moich rodziców nad jeziorem. Tam będzie bezpiecznie. Nikt poza tobą nie wie o tym miejscu. Nikomu nie powiedziałeś, prawda, Dillon?

Dillon potrząsnął głową.

– Co masz zamiar z nią zrobić, Quinlan? To całkowicie niezgodne z przepisami.

Spoczywała na kolanach Quinlana, z głową wtuloną w jego ramię. James przykrył ją swoją czarną marynarką. W samochodzie było gorąco.

– Zaczekamy, aż zacznie dochodzić do siebie po tych narkotykach i zobaczymy, co wie. Potem uporządkujemy wszystko. Jak ci się to podoba?

– Zupełnie jakbyśmy byli parą cholernych bohaterów – westchnął Dillon. – Brammerowi to się nie spodoba. Pewnie będzie próbował przenieść nas na Alaskę, za karę, że się wyłamujemy z pracy zespołowej. Ale cóż, nie dzielmy skóry na niedźwiedziu.

Kiedy się ocknęła, zobaczyła przyglądającego jej się obcego mężczyznę, którego nos znajdował się nie dalej niż piętnaście centymetrów od jej twarzy. Chwilę trwało, zanim dotarło do niej, że to człowiek z krwi i kości, a nie jakieś widmo z niezdrowego snu. Czuła, że ma spierzchnięte wargi. Trudno jej było zmusić się do mówienia, ale przemogła się.

– Nie ma znaczenia, czy przysłał cię doktor Beadermeyer. – I plunęła na niego,

Dillon gwałtownie odskoczył do tyłu, wierzchem dłoni przetarł nos i policzek.

– Jestem bohaterem, nie czarnym charakterem. Nie przysłał mnie Beadermeyer.

Salły usiłowała odcedzić jego słowa, zrozumieć ich sens. Zdawało się, że jej mózg nadal chce drzemać, jakby jego część była odrętwiała, jak ręka czy noga trzymana zbyt długo w jednej pozycji.

– Jesteś bohaterem?

– Tak, prawdziwym, żywym bohaterem.

– To znaczy, że musi tu gdzieś być James.

– Masz na myśli Quinlana?

– Tak. On też jest bohaterem. Jest pierwszym bohaterem, jakiego spotkałam w życiu. Przykro mi, że cię oplułam, ale sądziłam, że jesteś jednym z tych okropnych ludzi.

– W porządku. Leż tylko spokojnie, a ja pójdę po Quinlana.

Co on sobie wyobrażał? Co mogła zrobić? Podskoczyć i wybiec stąd pędem, bez względu na to, gdzie się to „stąd" znajduje?

– Dzień dobry, Salły. Nie pluj na mnie, dobrze?

Patrzyła na niego, tak spragniona, że z trudem mogła wydawać dźwięki. Jej mózg w końcu zaczął spójnie funkcjonować. Zdotala zarzucić Quinlanowi ręce na szyję i przyciągnąć do siebie. Wyszeptała mu prosto w szyję:

– Wiedziałam, że przyjdziesz. Po prostu wiedziałam. James, tak bardzo chce mi się pić. Czy mogę dostać trochę wody?

– Dobrze się czujesz? Naprawdę? Daj mi się odrobinę wyprostować, dobrze?

– Tak. Tak się cieszę, że nie umarłeś. Ktoś cię uderzył i pochylałam się nad tobą. – Odsunęła się od niego, delikatnie przesuwając palcami po zeszytej ranie nad lewym uchem Quinlana.

– Czuję się dobrze, tym się nie przejmuj.

– Nie wiem, kto ci to zrobił. Potem ktoś uderzył mnie w głowę. Kiedy się obudziłam, Beadermeyer pochylał się nade mną. Byłam znów w tamtym miejscu.

– Wiem. Ale teraz jesteś ze mną i nikt nie będzie w stanie cię tu odszukać. – Rzucił przez ramię: – Dillon, podasz damie wodę?

– To od tych leków, które mi podawał, mam suchą pustynię zamiast gardła.

Poczuła, że pod wpływem jej słów cały się spina.

– Proszę. Potrzymam ci szklankę.

Wypiła do dna, opadła do tyłu i westchnęła.

– Za dziesięć minut wrócę do normy, tak przynajmniej mi się wydaje. James, kim jest ten człowiek, którego oplułam?

– To mój bliski przyjaciel, Dillon Savich. We dwóch wydostaliśmy cię ostatniej nocy z sanatorium. Dillon, chodź tu i przywitaj się z Sally.

– Witam.

– Powiedział, że jest bohaterem, tak jak ty, James.

– To możliwe. Możesz mu ufać, Sally.

Skinęła głową. Był to bardzo drobny ruch. Zauważył, że znów zamykają jej się oczy.

– Nie masz jeszcze chęci coś zjeść?

– Nie, jeszcze nie. Nie odejdziesz, prawda?

– Nigdy.

Mógłby przysiąc, że kąciki jej ust uniosły się odrobinę w bardzo leciutkim uśmiechu. Nie myśląc wiele, nachylił się i pocałował jej zamknięte usta.

– Cieszę się, że znów cię dopadłem. Kiedy obudziłem się w domu Davida Mountebanka, z głową jak pulsująca bania, powiedział mi, że znikłaś. Nigdy w życiu tak się nie bałem. Już nigdy mi nie zginiesz, Sally.

– Zabrzmiało to całkiem nieźle – powiedziała.

W następnej chwili już spała. Nie była nieprzytomna, tylko pogrążona w prawdziwym śnie.

Guinlan podniósł się i popatrzył na nią. Poprawił cienki koc. Pogładził jej włosy, leżące na poduszce. Przypomniał sobie tego małego człowieczka, którego zastali w jej pokoju i poczuł, że jeśli jeszcze kiedyś go zobaczy, zabije go. I Beadermeyera. Nie mógł się doczekać chwili, kiedy dostanie w swoje ręce doktora Beadermeyera.

– Jak się czuje człowiek, który jest najważniejszą osobą w całym wszechświecie, Quinlan?

Quinlan powoli, spokojnie gładził koc. Wreszcie odparł:

– Cholernie się boję. I wiesz, co jeszcze ci powiem? Wcale nie jest to nieprzyjemne uczucie. Ile z tego powinienem przypisać tobie?


*

Tego wieczoru zasiedli we trójkę przed domkiem rodziców Quinlana na werandzie, z widokiem na jezioro Louise Lynn. Jak na marcowy wieczór, powietrze było łagodne. Front domu był skierowany na zachód. Słońce świeciło nisko nad horyzontem, rozświetlając zmarszczki na wodzie złotem i połyskliwym różem.

– Jezioro jest wąskie – odezwał się Quinlan do Sally – niewielka to frajda dla żeglarzy, chyba że jest się niezbyt doświadczonym nastolatkiem. Możesz stąd dostrzec co najmniej cztery zakręty. Wiesz, jezioro tak się wije, że…

– Tak się wije, że co? – zapytał Dillon, odrywając wzrok od gładkiego pniaka klonu, w którym coś wycinał.

– Nie jesteśmy w nastroju do żartów – rzekł Quinlan, uśmiechając się do Sally. – Otóż jezioro tak się wije, że prawie wpada sarno na siebie.

Obserwując skręcony wiórek klonowy, opadający na drewnianą podłogę, Dillon zauważył:

– Czasami nie wiadomo, gdzie jest początek, a gdzie koniec.

– Jesteście bardzo dobrymi przyjaciółmi – powiedziała Sally. – Znacie się całkiem nieźle, prawda?

– Tak, ale nie zamierzamy się pobrać. Quinlan chrapie jak świnia.

Uśmiechnęła się. To był prawdziwy uśmiech, nic wymuszonego, pomyślał Dillon. A to oznaczało, że czuła się tu bezpieczna.

– Chcesz jeszcze trochę mrożonej herbaty, Sally?

– Nie. Lubię ssać kostki lodu. Jeszcze mi ich mnóstwo zostało.

Quinlan oparł nogi o drewnianą barierkę, otaczającą werandę. Miał na sobie krótkie czarne buty, stare, wypłowiałe dżinsy, w których wyglądał bardzo ładnie – niewątpliwie zdumiewające było to, że w ogóle mogła o czymś takim myśleć – i białą koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci.

Miał także kaburę z pistoletem, przewieszoną przez ramię. Nie wiedziała, że wszyscy prywatni detektywi przez cały czas noszą broń. Czuł się z nią swobodnie, jakby była jeszcze jednym ełementem stroju. Wyglądał, jakby się z nią zrósł. Był wysoki, silny i twardy. Przypomniała sobie, jak przyciągnęła do siebie jego twarz, kiedy obudziła się z narkotycznego snu. Jak jej na to pozwolił. Jak ją pocałował, gdy myślał, że znowu zasnęła. Nigdy dotąd nie spotkała takiego mężczyzny – mężczyzny, któremu można wierzyć, ufać, który przejmował się tym, co się z nią działo.

– Rozjaśniło ci się w głowie? – spytał Dillon. Odwróciła się w jego stronę i zobaczyła, że raz za razem delikatnie pociera klonowy klocek palcami.

– Czemu tak robisz?

– Co? Ach, to rozgrzewa drewno i nadaje mu blask.

– Co rzeźbisz?

– Ciebie, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

Wytrzeszczyła na niego oczy, połknęła ssaną właśnie kostkę lodu i zaczęła się krztusić. James pochylił się i lekko klepnął ją dłonią między łopatkami.

Kiedy złapała oddech, spytała:

– Czemu miałbyś mnie w ten sposób unieśmiertelnić? Jestem nikim, zupełnie nikim…

– Psiakrew, zamknij się, Sally.

– Dlaczego, James? Ktoś chce mnie sprzątnąć, ale to nie wystarcza, żebym stała się kimś ważnym. Tylko to, co ewentualnie mogę wiedzieć, jest dla kogoś istotne.

– Może już czas, żebyśmy o tym porozmawiali – odezwał się Dillon. Odłożył kawałek klonu i odwrócił się twarzą do Sałly.

Przeniosła wzrok z Dillona na Jamesa. Ze zmarszczonymi brwiami opuściła oczy na swoje dłonie. Ostrożnie odstawiła szklankę na stojący w pobliżu rattanowy stolik. Znów spojrzała na Jamesa, kiwając głową w stronę jego kabury.

– Właśnie myślałam, że nie zdawałam sobie sprawy, iż prywatni detektywi nie rozstają się nigdy z bronią. A ty nosisz ją stale, prawda? Poza tym na tobie wygląda ona bardzo naturalnie, jakbyś się już z nią urodził. Nie jesteś prywatnym detektywem, prawda, James?

– Nie jestem.

– Kim jesteś?

Przez chwilę w ogóle się nie poruszał, potem spojrzał jej prosto w oczy i powiedział:

– Tak jak ci mówiłem, nazywam się James Guinlan. Nie mówiłem ci natomiast, że jestem agentem specjalnym Jamesem Quinlanem z FBI. Od pięciu lat pracuję razem z Dillonem. Nie tworzymy zespołu, gdyż FBI nie działa w ten sposób, ale pracowaliśmy wspólnie nad wieloma sprawami. Przyjechałem do Cove, żeby cię odszukać.

– Pracujesz dla FBI? – Samo wypowiedzenie tych słów wywołało gęsią skórkę na rękach, poczucie odrętwienia i zimna.

– Tak. Nie powiedziałem ci o tym od razu, bo wiedziałem, że to cię przestraszy. Chciałem zdobyć twoje zaufanie, a potem zawieźć cię do Waszyngtonu i uporządkować cały ten bałagan.

– Niewątpliwie udało się panu zdobyć moje zaufanie, panie Quinlan.

Drgnął, usłyszawszy tak oficjalne sformułowanie. Zauważył, że Dillon zamierza coś powiedzieć, więc podniósł rękę.

– Nie, pozwólcie mi skończyć. Posłuchaj, Sally, wykonywałem mój zawód. Kiedy cię poznałem, sprawy się skomplikowały. A potem były te dwa morderstwa w Cove, zaś twój drogi ojczulek zaczął do ciebie wydzwaniać, by wreszcie pokazać się w oknie twojej sypialni. Postanowiłem ci nie mówić, bo nie miałem pojęcia, jak możesz zareagować. Wiedziałem, że możesz się znajdować w niebezpieczeństwie, a nie chciałem, żebyś znowu rzuciła się do ucieczki. Wiedziałem, że będę w stanie cię ochronić…

– Nie spisałeś się najlepiej, prawda?

– Owszem. – Cholera, ależ jest wściekła. Jej głos nie pozostawiał złudzeń. Marzył, żeby móc zmienić fakty, ale to było niemożliwe. Musi spróbować jej to wytłumaczyć. Jeśli jej nie przekona, co się wówczas stanie?

Powoli podniosła się na nogi. Miała na sobie niebieskie dżinsy, wyglądające jak druga skóra. Dillon źle ją ocenił i kupił jej dżinsy dziecinne w najbliższym miasteczku Glenberg. Bluzka też była opięta, aż się guziki rozpinały.

Wyraz twarzy miała nieobecny, daleki, jakby już nie stała pomiędzy nimi na werandzie. Długo nic nie mówiła, wpatrywała się tylko w jezioro. W końcu odezwała się:

– Dziękuję, że mnie wyciągnęliście z tamtego miejsca ostatniej nocy. Nawet na chwilę nie pozwoliłby mi odzyskać świadomości, żebym nie mogła wymyślić nowego planu ucieczki. Nie sądzę, abym kiedykolwiek odzyskała wolność. Jestem wam za to bardzo zobowiązana. Wam obu. Ale teraz wyjeżdżam. Mam jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia. Żegnaj, James.

Загрузка...