ROZDZIAŁ 13

Noc była ciemna. Ani blade światło skrawka księżyca, ani pojedyncza gwiazda nie rozjaśniały smoliście czarnego nieba. Czarne chmury kłębiły się i przesuwały, ale nie odsłaniały nic poza jeszcze głębszą czernią.

Sally patrzyła przez okno, raz za razem głęboko chwytając powietrze. Niedługo się pojawią, żeby dać jej następny zastrzyk. Żadnych tabletek, słyszała słowa doktora Beadermeyera, bo może je znowu schować w ustach. Oświadczył, że nie chce jej więcej krzywdzić, drań.

Była też nowa pielęgniarka – na plakietce widniało imię Rosalee – o twarzy tak pozbawionej wyrazu jak oblicze Hollanda. Nie odzywała się do Sally, ograniczając się tylko do zwięzłych poleceń, co ma robić i w jaki sposób. Pilnowała jej w łazience, co Sally uznawała za przyjemniejsze niż obecność w tym miejscu Hollanda.

Doktor Beadermyer nie chciał, żeby jej się stała jakaś krzywda? Jeśli tak, to tylko dlatego, że sam chciał ją skrzywdzić. Nie widziała nikogo, poza Beadermey-erem, Hollandem i siostrą Rosalee. Zmusili ją, żeby nie oddalała się ze swojego pokoju. Nie miała nic do czytania, nie było telewizora. Nic nie wiedziała ani o matce, ani o Scotcie. Przez większą część czasu była tak otumaniona lekami, że było jej wszystko jedno, nie wiedziała nawet, kim jest. Teraz jednak wiedziała, teraz mogła rozsądnie myśleć i z każdą minutą stawała się coraz silniejsza.

Gdyby tylko Beadermeyer wstrzymał się jeszcze kilka minut, może kwadrans, byłaby gotowa.

Ale nie dał jej nawet dwóch minut. Podskoczyła, kiedy usłyszała, jak przekręca klucz w drzwiach. Nie było czasu, żeby zająć właściwą pozycję. Stała cała sztywna przy oknie w jedwabnej koszuli nocnej w kolorze brzoskwini.

– Dobry wieczór, moja droga Sally. Wyglądasz świeżo i całkiem ładnie w tej koszulce. Czy zechciałabyś teraz zdjąć ją dla mnie?

– Nie.

– Aha, a więc odzyskałaś już zdolność myślenia, prawda? Chciałbym z tobą pogawędzić przez chwilę, zanim wyślę cię z powrotem w niebyt. Usiądź, Sally.

– Nie. Chcę stać jak najdalej od ciebie.

– Jak sobie życzysz. – Ubrany był w ciemnoniebieski sweter i czarne spodnie. Ciemne włosy miał zaczesanę gładko do tyłu i wyglądał, jakby właśnie wyszedł spod prysznica. W białym garniturze zębów dwie górne jedynki były krzywe i zachodziły na siebie.

– Masz paskudne zęby – zauważyła teraz. – Dlaczego jako dziecko nie nosiłeś aparatu korygującego?

Słowa te wypowiedziała bez zastanowienia; następny dowód na to, że nadal jeszcze nie myślała zupełnie jasno.

Wyglądał tak, jakby chciał ją zabić. Bezwiednie podniósł palce, aby dotknąć zębów, po czym opuścił rękę. Dzieliła ich zaledwie wąska smuga cienia, ale rozpoznała kipiącą w nim złość i chęć, żeby jej zadać ból.

Opanował się.

– Cóż, jesteś dziś trochę jędzowata, prawda?

– Nie – powiedziała, stale go obserwując, cała napięta, świadoma tego, że chce ją zaatakować i bardzo skrzywdzić. Nie zdawała sobie sprawy, że stacją na taką nienawiść wobec kogokolwiek. Wobec kogokolwiek, poza ojcem. I poza mężem.

Wreszcie usiadł na krześle i założył nogę na nogę. Zdjął okulary i położył je na małym okrągłym stoliczku kolo łóżka. Stała na nim karafka z wodą i szklanka, nic więcej.

– Czego chcesz? – Karafka była plastikowa; nawet gdyby wyrżnęła go nią z całej siły w głowę, nie zrobiłaby mu krzywdy. Ale stolik był solidny. Gdyby tylko była wystarczająco szybka, mogłaby go uchwycić i roztrzaskać o Beadermeyera. Miała jednak świadomość, że musiałaby być bez narkotyków jeszcze co najmniej godzinę, żeby mieć dość sił. Czy będzie umiała tak długo podtrzymywać rozmowę? Wątpiła w to. Wątpiła, ale warto było spróbować.

– Czego chcesz? – powtórzyła. Nie potrafiła się zmusić do zrobienia nawet jednego kroku w jego stronę.

– Jestem znudzony – powiedział. – Zarabiam tyle pieniędzy, ale nigdy nie mogę opuścić tego miejsca. Chcę mieć przyjemność z moich pieniędzy. Co proponujesz?

– Pozwól mi odejść, a dopilnuję, żebyś miał jeszcze więcej pieniędzy.

– To by się kłóciło z ideą tego ośrodka, nieprawdaż?

– Chcesz powiedzieć, że poza mną trzymasz tu innych ludzi, którzy są zupełnie zdrowi? Więzisz innych ludzi? Innych ludzi, za których przetrzymywanie ci zapłacono?

– To jest bardzo mały, dyskretny ośrodek, Sally. Niewiele osób wie o jego istnieniu. Zdobywam pacjentów z polecenia, które bardzo uważnie sprawdzam. Posłuchaj mnie. Pierwszy raz rozmawiam z tobą jak z dorosłą. Przez sześć miesięcy byłaś u mnie, całe sześć miesięcy i zabawy było z tobą tyle, co z połamaną lalką, z wyjątkiem tego razu, kiedy wyskoczyłaś z okna mojego gabinetu. I właśnie to wydarzenie przekonało twoją kochaną mamę, że jesteś wariatką. Mnie zaś skłoniło do zwrócenia na ciebie baczniejszej uwagi, ałe nie na długo. Teraz jest dużo lepiej. Gdybym tylko mógł ci zaufać, że znów nie będziesz próbowała ucieczki, nie podawałbym ci leków, tak jak teraz.

– Jak sobie wyobrażasz, że mogłabym uciec?

– Na nieszczęście Holland jest całkiem głupi, a to właśnie on najczęściej się tobą zajmuje. Wydaje mi się, że siostra Rosalee troszeczkę się ciebie boi. Czy to nie dziwne? Zaś co do Hollanda, błagał mnie, żebym pozwolił mu się tobą opiekować, żałosne stworzenie. Tak, mogę sobie wyobrazić, jak czekasz za drzwiami na jego przyjście. Co byś wtedy zrobiła, Sally? Rąbnęła go w głowę stolikiem? To by go ogłuszyło. Mogłabyś go wtedy rozebrać, chociaż wątpię, aby ci to sprawiło taką przyjemność, jak jemu rozbieranie ciebie. Jak widzisz, jestem w trudnej sytuacji. I proszę, nie ruszaj się. Pamiętaj, nie jestem Hollandem. Zostań tam, gdzie stoisz, bo inaczej od razu dostaniesz solidny zastrzyk.

– Nie przesunęłam się ani o milimetr. Dlaczego tu jestem? Jak mnie znalazłeś? Amabel musiała dać ci znać. Ale dlaczego? I kto chciał, żebym tu wróciła? Mój mąż? Czy to ty udawałeś mojego ojca, czy też Scott?

– Mówisz o swoim biednym mężu, jakby był dla ciebie kimś obcym. Chodzi o Jamesa Quinlana, tak? Spałaś z nim, zabawiałaś się z nim, a teraz chcesz rzucić nieszczęsnego Scotta. Nigdy bym nie podejrzewał, że jesteś taką niestałą kobietą, Sally. Poczekaj, aż powiem Scottowi, co zrobiłaś.

– Kiedy będziesz rozmawiał ze Scottem Brainerdem, powiedz mu, że zdecydowanie zamierzam go zabić, gdy tylko wydostanę się z tego miejsca. A będę wolna już niedługo, doktorze Beadermeyer.

– Och, Sally, pewien jestem, że Scott pragnie, abym uczynił z ciebie osobę bardziej uległą. Nie lubi kobiet agresywnych, pochłoniętych własną karierą zawodową. Uwierz mi, że się tym zajmę, Sally.

– Albo ty, albo Scott, któryś z was zadzwonił do mnie do Cove, udając mojego ojca. Jeden z was przyjechał do Cove i wdrapał się na tę głupią drabinę, żeby mnie śmiertelnie wystraszyć i przekonać, że jestem obłąkana. Nikt inny nie mógł tego zrobić. Mój ojciec nie żyje.

– Tak, Amory nie żyje. Osobiście sądzę, że to ty go zabiłaś, Sally. Zabiłaś go?

– Nie wiem, czy rzeczywiście chcesz usłyszeć prawdę. Nic nie pamiętam z wydarzeń tamtej nocy. Ale pamięć mi wróci. Musi.

– Nie licz na to. Jeden z leków, który ci podaję, powoduje osłabienie pamięci. Nikt jeszcze nie zna skutków ubocznych jego działania przy długim podawaniu. A ty będziesz go dostawać przez całe życie, Sally.

Podniósł się i podszedł do niej.

– Teraz – powiedział. Uśmiechał się. Nie mogła się powstrzymać. Kiedy chciał ją pochwycić, jak mogła najmocniej uderzyła go pięścią w szczękę. Głowa odskoczyła mu do tyłu. Uderzyła go jeszcze raz, kopnęła z całych sił w krocze i pobiegła, żeby złapać stolik.

Lecz potknęła się, w głowie jej zawirowało, ogarnęły ją mdłości. Nogi ugięły się pod nią. Upadła na podłogę.

Usłyszała nad sobą jego sapanie. Musi się dostać do stolika. Z trudem stanęła na nogach, zmuszała stopy, by się posuwały jedna za drugą. Był już teraz tuż za nią, stękał, stękał, cierpiał z bólu, zrobiła mu krzywdę. Gdyby go nie znokautowała, to on czerpałby ogromną przyjemność, zadając jej cierpienie. Proszę, Boże, błagam, błagam.

Chwyciła stolik, podniosła go i obróciła się przodem do Beadermeyera. Był tak blisko, ręce z zakrzywionymi palcami wyciągał w stronę jej szyi.

– Holland!

– Nie – powiedziała i zamachnęła się na niego stolikiem. Ale był to daremny wysiłek, bo zablokował stolik ramieniem.

– Holland!

Drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł Holland.

– Łap tę sukę, łap ją!

– Nie, nie. – Cofnęła się, ale dalej nie było już gdzie, pozostawało wąskie łóżko. Stolik trzymała przed sobą jak tarczę.

Doktor Beadermeyer trzymał się za krocze, a twarz miał zbolałą. Boże, zrobiła mu krzywdę. Warto było, bez względu na to, co jej zrobi. Zadała mu ból.

– Dość już, Sally. – To był głos Hollanda, miękki, zachrypnięty, przerażający.

– Zabiję cię, Holland. Trzymaj się ode mnie z daleka. – Ale była to czcza groźba. Ręce jej się trzęsły, w żołądku ściskało. Czuła smak żółci. Upuściła stolik, opadła na kolana i zwymiotowała na włoskie pantofle doktora Beadermeyera.


*

– Czy mi pomożesz, czy nie, Dillon, tak czy inaczej nie wspominaj o tym żywej duszy.

– Cholera, Quinlan, wiesz, o co prosisz? – Dillon Savich odchylił się na krześle tak mocno, że cudem zachował równowagę. Ekran jego komputera rozświetlało zdjęcie twarzy młodego mężczyzny, wyglądającego na maklera, dobrze ubranego, o miłym uśmiechu i starannie przystrzyżonych włosach.

– Tak. Jedziesz ze mną do tego sanatorium i uwolnimy Sally. A potem uporządkujemy cały ten bałagan. Staniemy się bohaterami. Nie będziesz się musiał odrywać od swojego komputera na dłużej niż kilka godzin. Może na trzy godziny, jeśli chcesz zostać bohaterem. Zabierz swojego laptopa i modem. Nadal będziesz mógł włamywać się do dowolnego systemu.

– Marvin utnie nam jaja. Wiesz, że nie znosi, kiedy zaczynasz coś na własną rękę, bez rozmowy z nim.

– Przypiszemy Marvinowi całą zasługę. FBI będzie błyszczało. Marvin będzie się uśmiechał od ucha do ucha. Sceduje całą zasługę na swojego szefa, wicedyrektora Shruggsa, żeby ten jemu z kolei nie obciął jaj. Shruggs będzie szczęśliwy jak głupi. I tak dalej, i tak dalej. Sally będzie bezpieczna, a my rozwiążemy piekielną sprawę tamtego morderstwa.

– Nadal ignorujesz fakt, że Sally sama mogła zabić ojca. To jedna z możliwości. Co z tobą? Jak możesz to lekceważyć?

– Owszem pomijam tę możliwość, muszę. Ale rozwiążemy tę sprawę, prawda?

– Związałeś się z nią, prawda? A spędziłeś z nią zaledwie tydzień. Kirn ona jest, syreną jakąś, czy co?

– Nie, jest chudą, drobną blondynką, mającą więcej hartu niż można sobie wyobrazić.

– Nie wierzę. Nie, zamknij się teraz Quinlan, muszę pomyśleć. – Dillon przysunął się do biurka i wbił wzrok w zdjęcie mężczyzny na ekranie komputera. Powiedział nieobecnym tonem: – To prawdopodobnie ta gnida, która morduje bezdomnych w Minneapolis.

– Zostaw na chwilę gnidę w spokoju. Myśl, przeżuwaj, obojętne. Będziesz próbował rozważyć wszelkie za i przeciw. Swoim komputerowym umysłem spróbujesz przewidzieć wszystkie konsekwencje. Nie ułożyłeś jeszcze na to programu?

– Jeszcze nie, ale niewiele mi brakuje. Daj spokój, Quinlan, przecież kochasz mnie dla mojego umysłu. Co najmniej trzy razy ocaliłem twój tyłek. Nie zamieniłbyś mnie na żadnego innego agenta. Zamknij się. Muszę teraz podjąć ważną decyzję.

– Masz dziesięć minut. Ani sekundy dłużej. Muszę się do niej dostać. Diabli wiedzą, co jej tam robią, czym ją szpikują. Jezu, może już nie żyje. Albo ją już gdzieś przenieśli. Jeśli typ, który mi przyłożył, pofatygował się, żeby sprawdzić moją legitymację, to wiedzą już, że jestem z FBI. Ale nawet jeśli nie sprawdzili, i tak nie mamy wiele czasu. Wiem, że ją przeniosą, bo to jedyne rozsądne posunięcie.

– Skąd masz taką pewność, że jest w tym ośrodku?

– Nie zaryzykowaliby wywiezienia jej w inne miejsce.

– Jacy „oni"? Nie, nie wiesz. A więc dziesięć minut. Nie, cicho bądź, Guinlan.

– Dzięki Bogu, że byłeś już dziś rano na siłowni, bo inaczej musiałbym czekać, jak będziesz wypacał swoje kilogramy. Idę po kawę.

Quinlan udał się do niewielkiego pomieszczenia socjalnego w końcu korytarza. Czwarte piętro nie robiło wrażenia nieprzyjemnego, niegościnnego miejsca. Nie miało prawa, odkąd do budynku zaczęto wpuszczać turystów. Nie wyglądało tu zanadto oficjalnie, wszystko było raczej wysłużone. Nadal leżało ja-snobrązowe linoleum, z pokładami żwiru, przez lata całe wdeptywanymi głęboko w jego powierzchnię.

Nalał sobie kubek kawy, powąchał, potem ostrożnie upił łyk. Tak, kawa ciągle powodowała skurcz w krtani, ale równocześnie doskonale trzymała na wodzy nerwy. Prawdopodobnie bez niej agent federalny załamałby się i zginął marnie.

Potrzebował Dillona. Wiedział, że w sytuacji, gdyby się okazało, że nie dadzą rady, Dillon stanowiłby świetną podporę. Kusiło go, żeby udać się z Duiles prosto do Marylandu, ale starannie przemyślał sprawę. Siedział w tym aż po szyję, a chciał również uratować szyję Sally.

Nie miał pojęcia o środkach ostrożności w sanatorium Beadermeyera, ale Dillon je rozpracuje i będą mogli dostać się do środka. Nie mógł ryzykować zaalarmowania swojego szefa, Brammera. Nie mógł zaryzykować, że sprawa ratowania Sally spali na panewce.

Upił więcej kawy, poczuł, jak kofeina niemal równocześnie dociera do mózgu i do żołądka.

Powrócił do pokoju Dillona.

– Minęło dziesięć minut.

– Czekałem na ciebie, Quinlan. Chodźmy.

– Tak po prostu? Żadnych nowych argumentów? Żadnego mówienia, że mamy trzynaście procent szansy na to, iż jeden z nas skończy w jakimś rowie z poderżniętym gardłem?

– Nie – odparł pogodnie Diii, wyjął z drukarki kilka kartek papieru i wstał. – Tu masz plan sanatorium. Chyba znalazłem miejsce, którędy będziemy mogli najbezpieczniej dostać się do środka.

– Podjąłeś decyzję, jeszcze zanim wyrzuciłeś mnie z pokoju.

– Jasne. Chciałem tylko rzucić okiem na plan. Nie byłem pewien, czy mi się uda go zdobyć, ale udało się. Chodź, pokażę ci najlepszą drogę do środka. Powiedz, co o tym myślisz.


*

– Czy zmusiłeś ją do umycia zębów i wypłukania ust?

– Tak, doktorze Beadermeyer. Opluła mnie płynem do płukania, ale trochę zostało jej w ustach.

– Nienawidzę smrodu wymiocin – powiedział Beadermeyer, patrząc na swoje buty. Wyczyścił je najlepiej, jak się dało. Na samą myśl o tym, co zrobiła, miał ochotę znów ją uderzyć, ale nie miałby z tego żadnej przyjemności. Była nieprzytomna.

– Nie będzie kontaktować jeszcze co najmniej przez cztery godziny. Potem zmniejszę dawkę i będę ją trzymał w stanie miłego uspokojenia.

– Mam nadzieję, że dawka nie jest za duża.

– Nie bądź głupcem. Nie mam zamiaru jej zabijać, przynajmniej nie teraz. Nie wiem jeszcze, co się stanie. Jutro rano zabieram ją stąd.

– Tak, zanim po nią przyjdzie.

– Czemu to powiedziałeś, Holland? Do diabła, skąd to wszystko wiesz?

– Po zastrzyku, który pan jej dal, siedziaiem koto niej, a ona szeptała, że James na pewno tu przyjdzie, że wie o tym.

– To kompletna wariatka. Wiesz o tym, Holland.

– Tak, doktorze.

Psiakrew. Quinlan może się dowiedzieć wszystkiego, czego tylko będzie chciał o sanatorium, korzystając z szybkiej informacji komputerowej. Poczuł pod pachami wilgoć własnego potu. Cholera, to nie powinno było się zdarzyć. Zaczął rozważać, czy nie wywieźć jej stąd zaraz, jeszcze tej nocy.

Powinni byli zabić tego przeklętego agenta, kiedy mieli go w swojej mocy, a że się bali, więc teraz on sam będzie musiał sobie z tym poradzić. Jeśli jest sprytny, jeśli chce sobie zapewnić bezpieczeństwo, powinien wywieźć Sally od razu. Gdzie ją zabrać? Jezu, ależ był zmęczony. Masując kark, wrócił do swojego gabinetu.

Pani Willard nie zostawiła mu żadnej kawy, niech ją szlag trafi. Usiadł za mahoniowym biurkiem, które zapewniało ponadmetrowy dystans od pacjentów, i rozparł się w fotelu.

Kiedy pojawi się tu Quinlan i jego kolesie z FBI? Beadermeyer wiedział na pewno, że się pojawi. Przyjechał za nią aż do Cove. Przyjedzie też i tutaj. Ale jak prędko? Ile ma jeszcze czasu? Podniósł słuchawkę i wybrał numer. Będą musieli natychmiast podjąć decyzję. Koniec zabawy.


*

Noc była czarna jak smoła. Zostawili oldsmobila jakieś dwadzieścia metrów przed bramą sanatorium Beadermeyera. Nad czarną żelazną kratą umieszczono ozdobne litery, składające się w fantazyjny napis.

– Pretensjonalny bydlak.

– Tak – przytaknął Dillon. – Niech pomyślę, czy nie ma jeszcze czegoś, co powinienem ci powiedzieć o naszym doktorku. Po pierwsze, nie sądzę, żeby wiele osób dysponowało informacjami o nim. Jest wybitny i pozbawiony skrupułów. Świat jest tak urządzony, że jeśli jesteś wystarczająco bogaty i dyskretny, a bardzo chcesz kogoś usunąć w cień, wtedy Beadermeyer przejmie taką osobę z twoich rąk. Oczywiście to tylko plotki, ale kto wie? Komu Sally tak bardzo przeszkadzała, że umieścił ją tutaj? Pomyśl, Quinlan, może ona jest naprawdę chora.

– Nie jest chora. Kto ją umieścił? Nie wiem. Nigdy mi nie powiedziała. Nigdy nie wymieniła nazwiska Beadermeyera. Ale to musi być on. Skieruj latarkę do dołu, Dillon. Tak lepiej. Kto wie, jaki ma system zabezpieczeń?

– Tego nie mogłem znaleźć, ale spójrz, płot nie jest pod napięciem.

Obaj byli ubrani na czarno, na rękach mieli grube czarne rękawice. Czterometrowej wysokości płot nie stanowił dla nich najmniejszego problemu. Lekko zeskoczyli na sprężystą trawę po drugiej stronie ogrodzenia.

– Jak na razie, całkiem nieźle – powiedział Guin-lan, zataczając szeroki łuk nisko trzymaną latarką.

– Trzymajmy się blisko linii drzew.

Obaj mężczyźni posuwali się szybko, zgięci wpół, za światłem latarki, która wąskim snopem oświetlała teren tuż przed nimi.

– O cholera – zaklął Dillon.

– Co? Aha. – Dwa owczarki niemieckie gnały w ich stronę.

– Psiakrew, nie chcę ich zabijać.

– Nie musisz. Tylko stój spokojnie, Dillon.

– Co zamierzasz…

Dillon zobaczył, jak Quinlan wyciąga spod czarnej bluzy owiniętą plastikiem paczuszkę. Rozwinął ją; w środku znajdowały się trzy kawatki surowego mięsa. Psy były w odległości zaledwie czterech metrów. Quinlan nadal się nie poruszał, wyczekując, wyczekując.

– Jeszcze jedna sekunda – mruknął i rzucił jeden kawałek mięsa w jedną, drugi w przeciwną stronę. Psy natychmiast rzuciły się do mięsa.

– Ruszajmy. Ostatni kawałek zachowam na drogę powrotną.

– Niezły system bezpieczeństwa – zauważył Dillon.

Zaczęli biec, nisko pochyleni, z wyłączoną latarką, gdyż kilka lamp, zapalonych na długim, rozciągającym się przed nimi budynku wystarczająco oświetlało drogę.

– Mówiłeś, że wszystkie pokoje pacjentów usytuowane są w lewym skrzydle.

– Zgadza się. Gabinet Beadermeyera jest na samym końcu prawego skrzydła. Jeśli drań jest tam jeszcze, to będzie w bezpiecznej odległości.

– Powinna tam być jeszcze jakaś mała dyżurka.

– Mam nadzieję. Nie miałem czasu na przejrzenie informacji o personelu i administracji. Nie wiem, ile osób pracuje na nocnej zmianie.

– Przeklęta, bezużyteczna maszyna.

Dillon roześmiał się.

– Nie przyganiaj mi, że wziąłem ślub ze swoim komputerem, bo sam większość weekendów spędzasz w tym swoim cholernym klubie, zawodząc na saksofonie. Hola, Guinlan, stój.

Zastygli natychmiast, przywierając do ściany budynku, za dwoma wysokimi krzakami. Ktoś nadchodził energicznym krokiem, z latarką w rękach.

Gwizdał motyw muzyczny z „Przeminęło z wiatrem".

– Romantyczny strażnik – szepnął Quinlan.

Mężczyzna poświecił latarką na boki i znów do przodu. Nie przestawał gwizdać. Plama światła przesunęła się tuż nad ich pochylonymi głowami, ukazując oczom strażnika tylko czarne cienie.

– Mam jedynie nadzieję, że Sally tu jest – powiedział Quinlan. – Beadermeyer musi wiedzieć, że się zjawię. Jeśli to on mnie uderzył, na pewno sprawdził moją legitymację. A co będzie, jeśli już ją wywieźli?

– Jest tutaj. Przestań się martwić. A jeśli jej nie ma, no cóż, wtedy szybko ją znajdziemy. Czy mówiłem ci, że byłem dziś umówiony na randkę? Miałem randkę, a patrz, co robię zamiast tego. Bawię się z tobą w ekipę ratowniczą. Przestań się zamartwiać. Jesteś sprytniejszy od Beadermeyera. Nadal tu jest, gotów jestem się założyć. Mam wrażenie, że w tym Beadermeyerze jest więcej arogancji niż w większości śmiertelników. Chyba drań wierzy, że jest niezwyciężony.

Znów się poruszali, zgięci prawie do ziemi, bez latarki, jak dwa cienie sunące ponad starannie utrzymanym trawnikiem.

– Musimy się dostać do środka.

– Niedługo – rzekł Dillon. – Na razie do przodu. Później będzie trudniej. Wyobraź sobie, kiedy nas zobaczą w strojach włamywaczy wałęsających się po korytarzach.

– Szybko znajdziemy jakąś pielęgniarkę, która nam powie, gdzie szukać.

– Jesteśmy już prawie przy wyjściu ewakuacyjnym. Już jesteśmy. Pomóż mi otworzyć drzwi, Quinlan.

Dzięki Bogu dobrze naoliwione, pomyślał Quinlan, kiedy ostrożnie zamknęli za sobą drzwi. Włączył latarkę. Znajdowali się w zamkniętym pomieszczeniu, mogącym pomieścić co najmniej sześć samochodów. Chwilowo stały tam cztery auta. Obeszli je, po czym Quinlan światłem latarki omiótł tablice rejestracyjne.

– Spójrz, Dillon. Nieźle zgadłem, co? Drań ma nietypową tablicę – BEADRMYR. A więc nadal tu jest.

Nie miałbym nic przeciwko spotkaniu się z nim.

– Marvin miałby nasze jaja.

Quinlan roześmiał się.

Dillon użył jednego ze swoich wytrychów, żeby otworzyć zamek w drzwiach. Zajęło mu to zaledwie moment.

– Robisz się w tym dobry.

– Nabierałem wprawy w Quantico co najmniej sześć godzin-Mieli tam ze trzy tuziny zamków różnych typów. Ćwiczyli cię ze stoperem. Bytem szósty.

– Ilu agentów odbywało przeszkolenie?

– Siedmioro. Ja i sześć kobiet.

– Później chętnie dowiem się czegoś więcej.

Znaleźli się w długim korytarzu, oświetlonym lampami, dającymi przyćmione, łagodne światło. Na drzwiach nie było tabliczek z nazwiskami, tylko numery.

– Musimy dorwać jakąś pielęgniarkę – rzekł Dillon.

Zza rogu korytarza wyszli wprost na pokój pielęgniarek. W środku była tylko jedna kobieta, która czytała książkę. Od czasu do czasu zerkała na ekran telewizora, stojącego na wprost niej. Byli tuż koło niej, kiedy w końcu ich zauważyła. Gwałtownie wciągnęła powietrze, a gdy usiłowała poderwać się z krzesełka i pobiec, książka upadła na linoleum.

Quinlan złapał ją za rękę i delikatnie zacisnął dłoń na jej ustach.

– Nie zrobimy ci krzywdy. Tylko bądź cicho. Masz spis pacjentów, Dillon?

– Tak, jest tutaj. Pokój 222.

– Przepraszam – spokojnie powiedział Quinlan i wymierzył jej cios w szczękę. Opadła na niego. Opuścił ją na podłogę i przeciągnął pod biurko.

– Mijaliśmy pokój 222. Szybko, Dillon. Mam wrażenie, że nasza świetlana przyszłość za chwilę legnie w gruzach.

Szybko pobiegli korytarzem, przebywając połowę drogi, którą przyszli.

– Tu jest. Nie ma światła. To dobrze.

Quinlan powoli napad na drzwi. Tak jak podejrzewał, cholerne drzwi były zamknięte na klucz. Przepuścił Dillona. Ten obejrzał zamek, potem wyciągnął wytrych. Nie powiedział ani słowa, tylko zamienił wytrych na inny. Po długich trzech minutach zamek się otworzył.

Quinlan gwałtownie otworzył drzwi. Delikatne światło z korytarza wpadło do środka, prosto na oblicze mężczyzny, siedzącego na wąskim łóżku i pochylającego się nad kobietą.

Mężczyzna obrócił się na łóżku, lekko się uniósł, z ustami gotowymi do krzyku.

Загрузка...