ROZDZIAŁ 32

Guinlan przyłożył Amory'emu St. Johnowi z całych sił w szczękę. Jeden z głowy, pomyślał. Mieli tylko jeden pistolet, zabrany Purnowi Daviesowi, ten, który Quinlan trzymał przyłożony do skroni Amory'ego St. Johna.

Kiedy nieuzbrojony Thomas udał się na górę, Sally nie przyszło nawet do głowy, że jej ciotka może do kogoś strzelić.

Nagle Corey przemknęła jak błyskawica, zmierzając w stronę tonącej w mroku wnęki w ścianie u podnóża schodów.

Patrzyli w ciszy na schodzącego po schodach Thomasa, z którego ramienia ciurkiem płynęła krew. Amabel szła za nim, z pistoletem przyłożonym do tyłu jego głowy.

– Niech pan rzuci swój pistolet na środek pokoju, panie Quinlan.

Zamiast posłuchać, Quinlan potoczył broń po wyfroterowanej do połysku dębowej podłodze na prawo, w stronę, gdzie przycupnęła Corey.

– Nie najlepiej pan celuje, prawda? Nieważne. Teraz proszę się odsunąć. O tak. Proszę stanąć koło Sally. A pan niech dalej schodzi, bo strzelę panu w tył głowy. A to by się chyba panu nie spodobało, prawda?

– Nie – zgodził się oszołomiony Thomas. – Wcale by mi się to nie podobało.

– Zakrwawi pan całą moją podłogę. Ale cóż, kogo to teraz obchodzi? I tak wątpię, abyśmy jeszcze kiedyś tu wrócili. A teraz pan, panie Quinlan, i Sally, zróbcie dwa kroki do tyłu. Dobrze. I proszę niczego nie próbować. Zawsze przechwalacie się, że jesteście agentami FBI, ale ten tutaj jest jak pan, panie Quinlan, tylko człowiekiem. Proszę spojrzeć na tę krew, a to tylko niewielka rana na ramieniu. MAiszę mu przyznać, że nie jęczy. Nie, proszę się nie ruszać. – Spojrzała w dół. – Amory, możesz już wstać.

Amory nie wydał najmniejszego dźwięku.

– Amory!

Machnęła pistoletem i wrzasnęła w stronę Quinlana.

– Co mu zrobiłeś, ty draniu?

– Ogłuszyłem go, Amabel. Uderzyłem naprawdę mocno. Nie sądzę, żeby szybko odzyskał przytomność.

– Powinnam cię od razu zastrzelić. Sprawiałeś kłopoty, odkąd tylko pojawiłeś się w mieście, odkąd zobaczyłeś Sally. Nie, Sally, teraz siedź cicho. Moja przyszłość związana jest z Amorym. Wiem, że miasto upadnie, ale nie ja. Nikt nas nie złapie, nawet twoim drogim agentom FBI się to nie uda.

Dotarła z Thomasem do najniższego stopnia schodów. Musiała coś wyczuć, bo cofnęła się pospiesznie dwa schodki do góry.

– Jeśli spróbujesz teraz jakichś sztuczek, chłopcze, to przestrzelę ci głowę.

– Nie, proszę pani – rzeki Thomas. – Nic nie będę robił. Czy mogę zejść na sam dół, żeby Quinlan przewiązał mi ramię chusteczką? Nie chcę wykrwawić się na śmierć. Nie chcę zniszczyć pani ślicznych dywanów i podłóg.

– Niech pan idzie, ale jeśli spróbuje pan czegoś, wyda pan na siebie wyrok.

Thomas był blady, twarz miał wykrzywioną z bólu. Mocno przyciskał ramię. Krew nadal wyciekała powoli spomiędzy jego palców.

– Chodź tutaj, Thomas – powiedział Quinlan, kiwając na niego ręką. – Masz chusteczkę?

– Tak, jest w prawej kieszeni.

Quinlan wyciągnął śliczną błękitną chusteczkę, opatrzoną w rogu inicjałami TS, i przewiązał ramię Thomasa.

– To powinno wystarczyć. Szkoda, że zabiliście doktora Spivera, Amabel. Teraz Thomas mógłby skorzystać z jego usług.

Powinna zejść jeszcze z tych trzech schodków. Musi. Tylko trzy stopnie. No chodź, Amabel, chodź.

Nagle Sally odezwała się głośno, wstrząśnięta.

– Krew wypływa mu z ust. – Z przejęciem wskazywała palcem na Amory'ego St. Johna. – O, i coś białego. O mój Boże, to chyba ślina. Ślini się!

– Co? – Amabel powoli pokonała ostatnie trzy stopnie, próbując skupić uwagę na obu agentach i na Sally, a jednocześnie zobaczyć, co się dzieje z Amorym. – Przysuńcie się do siebie. I usiądźcie na podłodze. Już.

Usiedli.

Jeszcze troszkę bliżej, kusił Quinlan w myślach. Jeszcze odrobinę. Widział Corey przyczajoną w mroku, z gotowym do strzału pistoletem w ręce.

I wtedy właśnie Amory jęknął. Podskoczył do góry, po czym opadł z powrotem na plecy. Znowu jęknął i otworzył oczy.

– O Boże! – krzyknęła Sally. – Ma krew w oczach. James, aż tak mocno go uderzyłeś?

W czasie tych kilku cennych sekund, kiedy cała uwaga Amabel skoncentrowana była na Amorym, Corey wyskoczyła z lewej strony i pięknym, wyuczonym w Guantico ruchem wyprowadziła cios jedną pięścią w bok Amabel, drugą pięścią celując prosto w jej szyję.

Amabel odwróciła się, ale za późno. Pistolet wypadł z jej dłoni.

– Przepraszam, Sally – powiedziała Corey i uderzyła Amabel jeszcze raz, tym razem w szczękę. Amabel opadła na podłogę.

Amory St. John znów wydał jęk.

– Corey – rzeki Thomas – proszę, zgódź się wyjść za mnie. Tak jak palacz, który rzucił palenie, jestem od dziś nawróconym byłym seksistą. Zostanę feministą.

– Czuję swąd ognia – powiedziała Corey. – Ktoś podłożył ogień. Jezu, to staruszkowie nas podpalili!

– Ja poniosę St. Johna, Corey, ty weź Amabel. Sally, możesz pomóc Thomasowi? Zbierajmy się stąd.

– Ten, kto podłożył ogień, będzie na nas czekał – stwierdziła Sally. – Wiesz o tym, James.

– Wolę ryzykować, że mnie ktoś zastrzeli, niż że spłonę żywcem – odparł Quinlan. – Wszyscy się ze mną zgadzacie? Nie ma innej drogi wydostania się stąd, tylko przez kuchnię, a drzwi już się palą.

– Idziemy – rzuciła Corey, wsuwając pistolet za pas. Zarzuciła sobie Amabel na ramię.

Quinlan, trzymając St. Johna w strażackim uchwycie, przerzuconego przez ramię, kopnięciem otworzył drzwi do domku. Słońce właśnie wschodziło, świt różowi! się na niebie. Powietrze było rześkie i czyste, szum morza cichy i rytmiczny. Piękny poranek.

Przed domkiem stała co najmniej trzydziestka ludzi. Wszyscy byli uzbrojeni. Wielebny Hal Vorhees zawołał:

– Rzućcie broń, panie Quinlan, bo zastrzelimy kobiety.

A niech to diabli, pomyślał Quinlan. Dobrze przynajmniej, że staruszkowie nie zastrzelili ich od razu, kiedy wychodzili po kolei z domku Ainabel. Cała ta tyrada o przedkiadaniu śmierci od kuli nad śmierć w płomieniach była bzdurą. Nikt nie chciał umierać. Teraz chociaż zyskiwali trochę czasu – modlił się, żeby tak było.

Quinlan skinął głową w stronę Corey. Dziewczyna cisnęła swój pistolet prosto w wielebnego Vorheesa. Broń wylądowała u jego stóp.

– Dobrze, a teraz połóżcie tego szaleńca na ziemi, a Amabel obok niego. Nie obchodzi nas jego dalszy los. To przeżarty ziem człowiek. Podły zdrajca, nic więcej. Przez niego Amabel odwróciła się od nas. Chodźcie teraz z nami, cala czwórka.

– Wybieramy się na mszę, ojcze?

– Lepiej niech się pan zamknie, Quinlan – odezwał się Hunker Dawson.

– Za jakieś pięć minut zjawi się helikopter, Hal – powiedział Quinlan, rzuciwszy na ziemię swój pistolet, który wylądował w ogródku Amabel, na środku grządki z żonkilami.

– Z domku doktora Spivera zadzwoniliśmy do biura FBI w Portland. Również zastępcy szeryfa Davida Mountebanka zaraz tu będą.

Prawdę mówiąc, zastępcy szeryfa już dawno powinni byli tu przybyć. Gdzie się podziewają, u diabła?

– Nie, zajęliśmy się chłopcami z biura szeryfa – zakomunikował Gus Eisner. – Chodźcie już. Nie chcemy tracić więcej czasu. A z tym helikopterem kłamiesz. Zresztą to i tak nie zmienia postaci rzeczy. Zanim federalni się tu zjawią, was już nie będzie.

– Nigdy wam to nie ujdzie na sucho – powiedziała Sally. – Nigdy. Czy nie rozumiecie zupełnie, z kim macie do czynienia?

– Popatrz na nas, Sally – odezwała się Sherry Vorhees. – Tylko spójrz na tę gromadkę sympatycznych staruszków. Przecież nie skrzywdzilibyśmy nawet muchy, prawda? Kto miałby się nami zajmować? Nie ma tu zresztą nic, czym by się trzeba było zajmować. Zaproszę ich wszystkich na nasze Najwspanialsze Lody Świata.

– Sprawy zaszły już o wiele dalej – rzekła Sally, robiąc krok do przodu.

Wielebny Hal Vorhees natychmiast lekko uniósł broń.

– Posłuchajcie mnie – ciągnęła dalej Sally. – Wszyscy wiedzą, że Quinlan i pozostali agenci są tutaj. Wygarną was. Poza tym rozkopią każdy grób na cmentarzu i odnajdą tam wszystkich zaginionych, zgłoszonych w czasie ostatnich trzech lat. To już koniec. Proszę, bądźcie rozsądni. Dajcie spokój.

– Zamknij się, Sally – powiedział Hunker Davies. -I dość. już tych bzdur. Chodźmy.

– Naturalnie, Hunker – rzekł Quinlan. A więc mają jeszcze trochę czasu. Nie wiedział ile, ale każda minuta dawała jakąś nadzieję.

Ruszyli jak skazańcy przed frontem zgromadzonego tłumu. Quinlan świadom był nierealności całej sytuacji, choć jednocześnie czuł, jak ogarnia go strach. Rzucił przez ramię:

– Czego będzie dotyczyć niedzielne kazanie, Hal? Nagrody za zło? Duchowej podnioslości masowego morderstwa? Nie, już wiem. Poświęcone będzie zapłacie za próbę oddania sprawiedliwości ludziom, brutalnie zamordowanym dla pieniędzy.

Quinlan zachwiał się pod ciosem otrzymanym w ramię.

– Wystarczy już – stwierdził Gus Eisner. – Zamknij się. Niepokoisz damy.

– Nie jestem zaniepokojona – rzekła Corey. – Mam ochotę wybić wam wszystkie zęby i słuchać waszych krzyków.

– Nie mamy swoich zębów – oświadczył Hunker. – To nie najlepsza metoda ukarania naszej gromadki.

I co można na to odpowiedzieć, pomyślał Quinlan i mrugnął do Corey. Wyglądała na wściekłą. Thomas szedł na własnych nogach, ale Corey pomagała mu. Zranione ramię nie krwawiło już tak mocno, ale upływ krwi i szok zaczynały się powoli dawać we znaki.

U jego boku Saliy maszerowała z trudem, blada i zamyślona. Kącikiem ust, naprawdę bardzo cicho, żeby stworzyć szansę, iż nikt z tych starców nie usłyszy, szepnął:

– Trzymaj się, Sally. Coś wymyślimy. Cholera, bez problemu mógłbym sam załatwić co najmniej z tuzin staruszków. Czy mogłabyś zająć się tłuczeniem starszych pań?

To przywołało uśmiech na jej wargi.

– Owszem, mogłabym przetrzepać im skórę. Ale wolę wrócić po Amo-ry'ego St. Johna. Zostawili ich oboje z Amabel, po prostu zostawili. Teraz uciekną. Moja ciotka, hm… sama nie wiem, ale nie jest taką ciotką, jak to sobie wyobrażałam.

Łagodnie powiedziane, pomyślał Quinlan. Jeszcze jeden cios, który na nią spadł. Zdradziła ją jeszcze jedna osoba, której ufała. Dzięki Bogu, że matka stanęła znów po jej stronie. Pomyślał, że w przyszłości może bardzo polubić Noelle St. John. Jeśli jest jeszcze przed nim jakaś przyszłość.

Quinlan odezwał się.

– Może policja zjawi się, zanim St. John i twoja ciotka odzyskają przytomność i pomyślą o ucieczce. Ale nawet jeśli uda im się uciec, wcześniej czy później dopadniemy ich.

Ku zaskoczeniu Quinlana, poprowadzono ich po ślicznie odmalowanych, białych schodach prosto do pensjonatu Thelmy. A przypuszczał, że zostaną zabrani do domu Vorheesów.

– Niech mnie kule biją – mruknął Quinlan, kiedy otrzymał wymierzonego pistoletem kuksańca w bok, kierującego go do dużego salonu. W środku siedziała Thel-ma Nettro, urzędująca w swoim fotelu jak na tronie. Uśmiechała się do nich. Założyła cały garnitur sztucznych zębów, a wargi pokryła pomarańczową szminką.

Odezwała się.

– Chciałam przyłączyć się do całej tej zabawy, ale nie daję sobie już tak dobrze rady, jak niegdyś.

Na jednej z licznych kanapek siedział skulony i blady Purn Davies. Dobrze, Corey nieźle mu przyłożyła.

– Czemu tu jesteśmy? – zapytał Quinlan, zwracając się do wielebnego Hala Vorheesa.

– Jesteście tutaj, bo ja tego chciałam. Bo kazałam moim ludziom was tu przyprowadzić. Zamierzam bowiem, panie Quinlan, opowiedzieć wam dokładnie, co z wami zrobimy.

Wszyscy zapatrzyli się na Marthę, która wynurzyła się zza fotela Thelmy Nettro. Nie było w niej śladu miękkości i serdeczności. Z szyi nie zwieszały się perły. Głos miała donośny i dźwięczny, głos dowódcy, a nie łagodny głos kucharki, zapowiadającej wspaniały posiłek. Jezu, co tu się dzieje, pomyślał Guinlan.

– Martha? – odezwała się oszołomiona Sally. – O nie, tylko nie ty, Martho.

– Nie miej takiej zaskoczonej miny.

– Nie rozumiem – powiedziała Sally. – Jesteś cudowną kucharką, Martho. Spotykasz się z Edem. Cierpliwie znosisz Thelmę. Jesteś przecież miła. O co tu chodzi?

Quinlan rzekł powoli:

– Wiedziałem, że musi być jakiś przywódca, który potrafiłby skłonić innych do współdziałania. Mam rację, Martho?

– Zupełną rację, panie Quinlan.

– Czemu nie pozwoliłaś im się wybrać na burmistrza? – zapytała Sally. – Czemu musieliście mordować niewinnych ludzi?

– Pominę milczeniem twoje pytanie, Sally – odparła Martha. – Och, biedny pan Shredder. Corey, posadź go na tamtym krześle. Szkoda, że doktora Spivera opanowało tchórzostwo i wyrzuty sumienia. Wyciągnął zapałkę i musiał zabić tę kobietę, która podsłuchała nasze spotkanie. Przyłapaliśmy ją, jak próbowała zawiadomić telefonicznie policję. Biedna dziwka. Była inna. Nie wiedzieliśmy, co z nią zrobić. Była inna, niż ci turyści, przyjeżdżający do miasta na Najwspanialsze Lody Świata. Nie, normalnie nawet byśmy się nią nie zainteresowali. Była za młoda; miała dzieci. Ale w tej sytuacji nie wiedzieliśmy, co mamy z nią zrobić. Nie mogliśmy pozwolić jej po prostu odejść. Kiedy tamtej pierwszej nocy oswobodziła się i zaczęła się wydzierać – następnego dnia Amabel doniosła nam, że ją słyszałaś, Sally – zaczęliśmy trzymać ją pod strażą. Ale potem, dwie noce później, znów udało jej się oswobodzić, i tym razem Amabel była zmuszona wezwać Hala Vorheesa, a wszystko przez ciebie, Sally. Nie było rady. Wszyscy zadecydowaliśmy, że musi umrzeć. Po prostu nie było innego wyjścia. Było nam przykro z tego powodu, ale trzeba było to zrobić i doktor Spiver miał ją zabić. Nie mógł się z tym pogodzić. Zamierzał zawiadomić szeryfa Mountebanka. – Wzruszyła ramionami. – Uczciwość to uczciwość. Zawsze staraliśmy się być drobiazgowo uczciwi. Los padł na Helen Keaton. To ona włożyła mu lufę pistoletu do ust i pociągnęła za cyngiel. Gdyby nie szeryf i lekarz sądowy w Portland, uznano by to za wypadek. Tak, wielka szkoda. Bardzo niesprawiedliwie.

Jakże typowe, pomyślał Quinlan, że każdy przestępca ubóstwia mówić, przechwalać się, jaki jest wielki, mądrzejszy od wszystkich.

– Tak – powiedział – naprawdę szkoda.

Nie mając pod ręką swoich pereł, Martha bawiła się okularami. Jednak jej głos pozostawał spokojny i pewny.

– Nie docenia pan, panie Guinlan, co zrobiliśmy. Przekształciliśmy nędzne, podupadające miasteczko w miejscowość jak z obrazka. Wszystko jest takie czyste. Wszystko tak pięknie zaplanowane. Nic nie pozostawiamy losowi. Omawiamy wszystko. Mamy nawet serwis ogrodniczy dla tych, którzy nie lubują się w kwiatach i ich pielęgnacji. Co tydzień przyjeżdża ekipa malarzy. Naturalnie zawsze jedna osoba odpowiada za prowadzenie poszczególnych ustug. Jesteśmy grupą inteligentnych, przedsiębiorczych obywateli w starszym wieku. Każde z nas za coś odpowiada, każdy ma przydzielone jakieś obowiązki.

– Kto wybiera ofiary? – zapytała Corey. Stalą koło Thomasa, opierając rękę na jego ramieniu. Nadal był przytomny, ale twarz miał śmiertelnie bladą. Narzuciła na niego ręcznie tkany koc afgański, który wyglądał, jakby jakaś babcia godzinami ślęczała nad nim, łącząc w jedną całość te miękkie, pastelowe kwadraty.

Quinlan wbił wzrok w ten koc. Potem przeniósł spojrzenie na Marthę. Mógłby się założyć, że to ona go utkała. Żadnej taryfy ulgowej dla babć. Martha była wyrafinowanym przestępcą, mordującym z zimną krwią.

Martha zaśmiała się cicho.

– Kto? Ależ my wszyscy, panno Harper. Nasi czterej panowie, grający w karty wokół beczki? Tak, obserwują każdego przybywającego do Sklepu z Najwspanialszymi Lodami Świata. Zeke w kawiarni przygląda się każdemu turyście przez kuchenne okno. Kiedy ma zbyt wiele zajęcia, wówczas Nelda zwraca uwagę, kiedy klienci wyciągają portfele, żeby zapłacić. Sherry i Della prowadzą sklepik z pamiątkami w tym małym domku w pobliżu nadmorskiego urwiska. Tam sprawdzają turystów. Jak się domyślacie, musimy szybko podejmować decyzje. – Westchnęła. – Czasami mylimy się. Szkoda. Pewna para sprawiała wrażenie niezwykle zasobnych ludzi, przyjechali mercedesem, ale znaleźliśmy przy nich jedynie trzysta dolarów, nic poza tym. Mogliśmy tylko wysiać Gusa do Portland, żeby sprzedał samochód. Okazało się, że wóz był wypożyczony. Otarliśmy się o wpadkę. O ile dobrze sobie przypominam, Ralph odmówił pogrzebania ich, prawda, Ralph? No właśnie, powiedziałeś, że nie zasługują na pochówek.

– I wszyscy się z tobą zgodziliśmy. Nie byli wobec nas uczciwi. Kłamali.

– Dokładnie tak było – zgodził się Ralph Keaton. – Owinąłem tylko tych parszywych kłamczuchów w zwykłe, tanie prześcieradła. Helen chciała, żeby na ich grobie wykuć nazwisko Skąpiec, ale wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że nie możemy być tacy ostentacyjni, więc zdecydowaliśmy się na nazwisko Smith, tak nijakie, jakby przekreślało ich istnienie.

– To zadziwiające – powiedziała Sally, wodząc wzrokiem od jednej starej twarzy do drugiej. – Naprawdę zadziwiające. Wszyscy jesteście szaleni. Zastanawiam się, co z wami zrobią. Postawią was razem przed sądem jako masowych morderców? Albo po prostu zamkną w szpitalu dla wariatów?

– Słyszę helikopter – przerwał wielebny Hal Vorhees. – Musimy się pospieszyć, Martho.

– Zamierzacie nas zastrzelić? – spytała Corey, odsuwając się o krok od Thomasa. – Naprawdę sądzicie, że zabicie nas ujdzie wam na sucho?

– Naturalnie – odparł Purn Davies, podnosząc się z kanapy. Był odrobinę mniej blady. Chwycił leżącą obok niego strzelbę i ruszył do przodu. – Nie mamy nic do stracenia. Zupełnie nic. Prawda, Martho?

– To prawda, Purn.

– Wszyscy jesteście głupimi sklerotykami! – wrzasnęła Sally.

W tym momencie, gdy uwaga wszystkich skupiona była na Sally, Quinlan złapał strzelbę Purna Daviesa i rzucił się na Marthę. Przewrócił ją na ziemię i potoczył się na nią. Przerzucił jej rękę wokół szyi, a lufę strzelby przyłożył do karku. Prawą rękę owinął w łańcuszek, na którym wisiały jej okulary.

Zapadła głucha cisza. Thelma Nettro powoli obróciła się w swoim fotelu,

– Niech pan ją puści, panie Guinlan. Jeśli pan tego nie zrobi, po prostu zabijemy ją razem z wami. Zgadzasz się Martho, prawda?

Nie było innego wyjścia. Guinlan wiedział o tym. Wiedział, że musi działać szybko, bez wahania, żeby mu uwierzyli. Musiał ich śmiertelnie nastraszyć. Musiał zrobić coś wstrząsającego. Coś, co przywróci tych staruszków do rzeczywistości, wyrwie z obłąkanego świata, który stworzyli i w którym się zadomowili. Musiał im udowodnić, że nie panują już nad sytuacją.

Guinlan podniósł broń i strzelił prosto w pierś Purna Daviesa. Impet kuli rzucił staruszka na podłogę, pod wiekowy fortepian. Krew bryznęła wszędzie. Stary mężczyzna nie wydał żadnego dźwięku, tylko osunął się na ziemię. Rozległo się kilka krzyków, przekleństw i przerażone jęki.

Quinlan przekrzyczał ten zgiełk.

– Mogę zastrzelić co najmniej troje z was, zanim mnie dopadniecie. Chcecie zaryzykować, że nie trafi akurat na ciebie, czy na ciebie? No chodźcie dziadkowie, spróbujcie!

Strzelba była dwustrzałowa. Wkrótce któreś z nich zrozumie, że może strzelić już tylko raz.

– Corey, łap moją broń, szybko.

Miała ją w mgnieniu oka. Wielebny Hal Vorhees uniósł swój pistolet. Guinlan precyzyjnie przestrzelił mu prawe ramię. Corey rzuciła Quinlanowi jego pistolet.

– Kto jeszcze? – spytał Quinlan. – To jest półautomatyczny pistolet. Wszystkich was może powalić. Nikt już? Z tej broni potrafię zrobić bardziej krwawą rzeź niż strzelbą z Purna Dayiesa. Wasze starożytne wnętrzności rozbryzną się po całym pokoju. Założę się, że żadne z was nie rozprawiło się ze swoją ofiarą przy pomocy półautomatycznego pistoletu. To niezbyt piękny widok. Spójrzcie tylko na Purna. Tak, popatrzcie na niego. To może być każde z was.

Cisza. Martwa cisza. Usłyszał, że ktoś wymiotuje. To było zdumiewające. Któreś z nich potrafiło jeszcze zwymiotować na widok Purna Dayiesa, po tym, jak zabili sześćdziesiąt osób?

Thelma Nettro zapytała:

– Nic ci nie jest, Martho?

– Kompletnie nic – odparła Martha. Zgięła ręce. Uśmiechnęła się. Kopnęła Quinlana w krocze. Poczuł przeszywający ból, zawroty głowy i nieodparte mdłości. Mocniej ujął swój pistolet i uderzył ją w skroń.

Nie wiedział, czy ją zabił. I niespecjalnie go to interesowało. Przez zaciśnięte zęby, czując przypływ mdłości, powiedział:

– Sally, podaj mi broń Gusa. Upewnij się, czy nie jesteś w zasięgu jakichś rąk, które mogłyby cię złapać. A reszta niech rzuci broń. Złóżcie wasze stare kości na podłodze. Zostaniemy tutaj do przybycia moich kolegów.

Thelma Nettro zapytała:

– Zabił pan ją, panie Quinlan?

– Nie wiem – odparł, nadal walcząc z bólem, pulsującym w pachwinach.

– Martha jest dla mnie jak córka. Nie pamięta pan?

Już to panu raz mówiłam.

– Ze swoich kolan podniosła pistolet i strzeliła do niego.

W następnej chwili frontowe drzwi otworzyły się gwałtownie. Biegnąca do Quinlana Sally usłyszała, jak męski glos krzyczy:

– Nie ruszać się! FBI!

Загрузка...