ROZDZIAŁ 31

– Do diabła! – rzucił Quinlan. – Przykro mi, moi drodzy, ale stare mamuty wykazały się przemyślnością. Mój nóż wojskowy zniknął. Zawsze mocowałem go przy kostce. Cholera.

– Cholera to właściwe słowo – skomentował Thomas. – Corey, co robisz? Czemu się rzucasz dookoła jak ryba wyjęta z wody? I czemu wydajesz z siebie to dziwne pochrząkiwanie?

Dziewczyna ciężko oddychała.

– Zobaczysz. Nie liczyłam na to, że Ouinlan znajdzie swój nóż. Poczekajcie jeszcze chwilkę, już prawie mi się udało.

– Co ci się udało? – spytał Ouinlan, rozpaczliwie usiłując dostrzec ją w ciemności.

– Byłam kiedyś gimnastyczką. Mam wątpliwy zaszczyt być najbardziej elastycznym agentem, trenowanym w Quantico. Przekładam teraz moje ręce pod pośladkami i przeciskam się cała i już za minutkę – Jezu, to trudniejsze niż w czasach, kiedy byłam młodsza i szczuplejsza… – Przerwała zasapana, łapiąc z trudem oddech. – Już.

Zipiąc, śmiała się

– Udało mi się!

– Co, Corey? Na litość boską, co zrobiłaś?

– Teraz mam ręce związane z przodu, Thomas. Na szczęście wiążąc mnie, zostawili sporo miejsca między mną a ścianą. Lina wokół pasa była przywiązana wyżej niż sznur krępujący mi ręce. Teraz się odwrócę i rozwiążę linę zawiązaną wokół talii. Kiedy będę wolna, zajmę się nogami, a potem zabiorę się za was, chłopcy.

– Corey – powiedział Quinlan – j eśli nas stąd wyciągniesz, obaj z Thomasem wystąpimy, aby mianowano cię agentem specjalnym, odpowiedzialnym za placówkę w Portland. Zgoda, Thomas?

– Jeśli nas stąd wydostanie, będę ją na kolanach błagał, żeby została moją żoną i dowodziła w naszym małżeństwie.

– Thomas, jesteś seksistą. Nigdy nie poślubię seksisty.

– Corey, jak ci idzie? – spytał Quinlan.

– Do przodu. Supeł w pasie jest całkiem prosty.

– To świetnie. Tylko pospiesz się.

Ile mogli mieć czasu, zanim pojawią się staruszkowie? Gdzie jest Sally? Quinlan niewiele się modlił w życiu, ale teraz to robił. Czy jest u Amabel?

– Udało się! Teraz jeszcze nogi.

– O kurczę, coś słyszę – odezwał się Thomas – Szybko, Corey, szybko!


*

– Nie bij jej, Amory!

Amabel złapała go za rękę i szarpnęła do tyłu. Ręka uderzyła o łóżko, zaledwie o parę centymetrów od żeber Sally. Ciężko sapał. Okręcił się szybko, unosząc pięść.

– Nie powinnaś była tego robić, Animie. Nie powinnaś była.

Sally poderwała się z wrzaskiem.

– Nie waż się jej uderzyć, ty pieprznięty kretynie!

Ale odważył się; jego pięść ciężko wylądowała na szczęce Amabel, odrzucając ją pod ścianę. Osunęła się na podłogę. Sally nie odzywała się. Wpatrywała się w ciotkę, modląc się, żeby nie była martwa.

– Jak mogłeś? – Spojrzała na człowieka, który musiał być szalony. – Jesteście kochankami. Zadzwoniła, żeby dać ci znać, iż tu jestem, żebyś mógł przyjechać i mnie dopaść. A ty uderzyłeś ją tak, jak biłeś Noelle.

– Prawdę mówiąc – powiedział, rozcierając pięść – dziś po raz pierwszy musiałem ją przywołać do porządku. W przyszłości nie będzie mi się już sprzeciwiać. Ciekawe, jaki będzie miała siniak.


*

Kiedy drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, do środka nie wpadł promień oślepiającego światła. Drzwi uchyliły się najpierw odrobinę, potem coraz szerzej, aż cała trójka mogła dostrzec gwiazdy i sierp księżyca.

– Obudziliście się już? – To był głos starego człowieka. Którego, pomyślał Quinlan. Czy przyszedł tylko jeden, żeby sprawdzić, co z więźniami, czy też przybyło ich kilku? Boże, modlił się, żeby był tylko jeden.

– Jeszcze nie świta, ale powinniście już się obudzić

– Tak – odezwał się Thomas. – Już jesteśmy przytomni. A co? Mieliście nadzieję, że nas zabiliście?

– Nie, nie wystarczyło tego świństwa od doktora, żeby was uciszyć na zawsze. Szkoda, bo tak byłoby najprościej. A tak, nie będzie żadnej przyjemności.

Quinlan omal nie wyskoczył ze skóry, kiedy usłyszał szept Corey.

– Och, proszę, tak się źle czuję. Proszę mnie zaprowadzić do łazienki. Proszę. – Jęczała cichutko, bardzo przekonująco.

– O kurczę – mruknął staruszek. – To ty, dziewczynko?

– Tak – udało się wykrztusić Corey. – Proszę, pospiesz się.

– No dobrze. Psiakrew, nie spodziewałem się, że któreś z was może się pochorować. Dotychczas nikt jeszcze się nie pochorował.

Corey leżała zwinięta pod ścianą, dokładnie na wprost staruszka. Wchodząc do szopy, stary człowiek szerzej otworzył drzwi. Ouinlan rozpoznał Purna Da-viesa, dziadka, prowadzącego sklep. Zauważył też, że Corey trzyma ręce za sobą, tak jakby je nadal miała związane.

– Proszę się pospieszyć – wyszeptała. Zabrzmiało to rozpaczliwie, jakby zaraz miała zwymiotować.

Quinlan spojrzał na Thomasa i kiwnął głową. W chwili, gdy Purn Davies mijał Quinlana, ten podniósł do góry nogi i kopnął go w biodro, posyłając prosto w objęcia Corey.

– Mam cię – rzekła Corey. Kiedy staruszek zaczął się wyrywać, uspokoiła go jednym uderzeniem pięści.

– Dobra robota, Corey – stwierdził Thomas. – Jesteś pewna, że nie chcesz wyjść za mnie? A jeśli obiecam, że się poprawię?

– Zapytaj mnie jeszcze raz, kiedy żywi wyjdziemy z tej historii – odparła. – Dobra, chłopcy, teraz rozwiążę ręce Quinlana, potem twoje, Thomas. Uważajcie na staruszka.

Rozwiązanie Quinlana zajęło jej zaledwie trzy minuty. Po upływie następnych trzech minut cała trójka była wolna. Podnieśli się, przeciągnęli, próbując przywrócić normalne krążenie krwi w kończynach.

– Chyba go porządnie zwiążę – powiedziała Corey i przyklękła obok Purna. – Spójrz, Quinlan, on ma jeden z naszych pistoletów.

– Dzięki Bogu – rzekł Quinlan. Wyjrzał z szopy. – Już prawie świta. Nie widać żywego ducha. Podejrzewam, że przysłali go tutaj, żeby sprawdził, czy jeszcze żyjemy. Nie wiem tylko czemu. Nie mogli przecież pozwoiić sobie na pozostawienie nas przy życiu, w żaden sposób.

– Spójrzcie. Staruszek przyniósł nam kanapki. Są tutaj na tacy. Jak niby mieliśmy je zjeść, mając ręce związane na plecach?

– Wszystko zrobione – powiedziała Corey, stając u boku obu mężczyzn. – Co teraz, Quinlan?

– Thomas, zamknij drzwi szopy, a potem chodźmy do domu doktora Spivera. Módlmy się tylko, żeby telefon doktora jeszcze nie był wyłączony. Będziemy mogli wezwać posiłki. Później znajdziemy Sally.

– On jest szalony, Amabel, kompletnie szalony.

Amabel rozcierała szczękę. Wyglądała na oszołomioną.

– Nigdy dotąd mnie nie uderzył, nigdy – powiedziała wolno. – Zawsze mnie pieścił i kochał. Nigdy mnie nie bił. Zawsze sądziłam, że to Noelle wyzwala w nim tę potrzebę, chęć bicia, bo jest słaba i prosi się o to.

– Nie, ona tego nienawidziła. Musiała znosić to poniżenie, bo groził, że mnie zabije, jeśli z nim nie zostanie, nie będzie dawała się krzywdzić. Nie bił cię dotychczas, bo nie spędzasz z nim tak wiele czasu, a poza tym mogłabyś go zastrzelić albo po prostu rzucić. Noelle nie mogła odejść. Musiała zostać, żeby mnie chronić. Teraz, kiedy już cię ma w swojej mocy, będzie cię tłukł bez opamiętania, kiedy tylko najdzie go ochota.

– Nie. Powiem mu, że jeśli mnie jeszcze kiedyś uderzy, odejdę od niego.

– Możesz spróbować, ale jestem pewna, że znajdzie sposób, żeby cię zatrzymać, tak jak to zrobił z twoją siostrą.

– Mylisz się. Musisz się mylić. Jesteśmy ze sobą od dwunastu lat, Sally. Dwanaście lat. Znam go. Kocha mnie. Uderzył mnie dziś tylko dlatego, że się boi. Martwi się, że nie uda nam się uciec. A ty prowokowałaś. Tak, rozwścieczyłaś go. To twoja wina.

– Oszalałaś, Amabel. Oprzytomniej. On jest umysłowo chory.

– Cicho, Sally, idzie.

– Szybko, Amabel, rozwiąż mnie. Możemy jeszcze uciec.

– A to co znowu? Moje dwie dziewczynki spiskują przeciwko mnie?

– Nie, kochany – zaprzeczyła Amabel i wstała, żeby do niego podejść. Objęła go, potem pocałowała w usta. – O nie. Biedna Sally uważa, że skoro uderzyłeś mnie raz, będziesz to już robił ciągle. Wiem, że tak nie będzie, prawda?

– Oczywiście, że nie. Przepraszam, Ammie. Jestem taki napięty, a ty kłóciłaś się ze mną. Proszę, wybacz mi. Nigdy cię już nie dotknę.

– On kłamie – powiedziała Sally. – Jeśli mu wierzysz, to jesteś głupia, Amabel. No już, chodź tutaj, ty nędzna ludzka kreaturo, chodź i mnie uderz. Jestem zmęczona, więc nie mogę ci zrobić dużej krzywdy. Jesteś bezpieczny. No chodź, ty żałosna namiastko mężczyzny, chodź i mnie zbij.

Zataczał się ze złości, na szyi wystąpiły mu czerwone grube żyły.

– Zamknij się, Sally!

– Spójrz na niego, Amabel. Ma ochotę mnie zabić. Nie panuje nad sobą. Jest szalony.

Amory zwrócił się do Amabel.

– Zajmę się nią. Wiem, co robić. Przysięgam, że jej nie zabiję.

– Co zamierzasz zrobić?

– Zaufaj mi, Ammie. Nie możesz mi zaufać? Przez ostatnie dwanaście godzin ufałaś mi bez zastrzeżeń. Uwierz mi i teraz.

– Myślisz, że mnie nie zabije, Amabel? To plugawy kłamca. Chcesz zostać wspólniczką morderstwa? – Słowa zamarły jej na ustach. Boże, przecież Amabel była już wspólniczką morderstwa z sześćdziesiąt razy. Może nawet sama zabiła część tych ludzi. Sally zamknęła usta.

Amory St. John zaśmiał się cicho i złośliwie.

– Widzę, że zrozumiałaś, Sally. Ammie jest w to zamieszana razem ze mną. Dobrana z nas para. A teraz, Ammie, rozwiąż jej nogi. Zabieram ją stąd.

Nie mogła ustać na nogach, takie były zdrętwiałe. Amabel opadła na kolana, żeby rozmasować jej kostki i łydki.

– Już lepiej, Sally?

– Dlaczego po prostu nie zabiłeś mnie wcześniej? Po co ta cała zabawa z Amabel?

– Cicho bądź, ty suko.

– Obiecujesz, że jej nie skrzywdzisz, Amory?

– Mówiłem ci już – powiedział z taką niecierpliwością, że Sally zaczęła się zastanawiać, czemu Amabel tego nie słyszy, czemu nie widzi, że już gotuje się do bicia. – Nie zabiję jej.

Kiedy już mogła stać i chodzić, Amory złapał ją za ramię i wywlókł z małej sypialni.

– Zostań tutaj, Amabel – rzucił przez ramię. – Niedługo wrócę i wtedy wyjedziemy.

Sally dodała:

– A czekając, zadzwoń do Noelle. Opowiedz jej, jak pozwoliłaś mu mnie zabić. Tak, opowiedz jej to, Amabel.

Pociągnął ją poza zasięg wzroku Amabel i wbił łokieć pomiędzy jej żebra. Zgięła się wpół, sapiąc z bólu. Poderwał ją do góry.

– Zamknij się, Sally, bo inaczej ci dołożę. Masz na to ochotę?

– Chcę jedynie – powiedziała, kiedy wreszcie odzyskała mowę – żebyś umarł. Bardzo powoli i w męczarniach.

– Niedoczekanie twoje, moja droga – odparł i zaśmiał się.

– Dopadną cię. Nie ma sposobu, żebyś uciekł, kiedy ścigać cię będzie FBI.

Ciągle śmiał się cicho, wyraźnie bardzo ubawiony jej słowami. To nie miało sensu. I wtedy podszedi do latarni jasno świecącej u podnóża schodów i zatrzymał się. Znów się roześmiał.

– Popatrz, Sally. Spójrz na mnie.

Przyjrzała mu się. To nie był Amory St. John.


*

Telefon nadal działał. Thomas zadzwonił do biura w Portland. Odkładając słuchawkę, powiedział:

– Będą tu z helikopterem. Najwyżej pół godziny.

– A co z Davidem? – spytała Corey.

– Jezu! – zawołał Quinlan. – Muszę zadzwonić do jego żony. – Do słodkiej, miłej żony Davida, która przygarnęła go, gdy rozwalili mu głowę, która karmiła go zupą. Modlił się, żeby David był żywy. Proszę, niech będzie żywy.

Kiedy odebrała telefon, Quinlan powiedział:

– Cześć, tu Quinlan. Powiedz mi tylko, czy David jest w domu. Co? O nie. Cholera, przykro mi. Powiedz jego lekarzom, że został nakarmiony narkotykami. I dlatego się roztrzaskał. Nie, panujemy nad sytuacją. Nie, zadzwonię do jego biura i wezwę tu jego trzech zastępców. Tak, wkrótce się do ciebie odezwę. Sally? Nie wiem. Teraz będziemy jej szukać.

Odwiesił słuchawkę.

– David jest nieprzytomny. Przewieźli go do szpitala w Portland. Jego stan na razie jest stabilny. Nikt jeszcze nic nie wie, poza tym, że zjechał z drogi i wpadł na jedyny dąb, rosnący w okolicy. Jego żona pierwsza go znalazła. Lekarze stwierdzili, iż gdyby nie został tak szybko przywieziony do szpitala, prawdopodobnie już by nie żył.

– To jakiś koszmar – rzuciła Corey. – Całe to przeklęte miasteczko, pełne samych morderców. Chcę ich dopaść, Quinlan.

– Ja też pragnę, żeby stracili prawo do ubezpieczenia zdrowotnego – rzekł Thomas. – Koniec z badaniami kontrolnymi.

– To nie było śmieszne – stwierdziła Corey, ale roześmiała się.

– To szekspirowski styl. Rozumiesz, komedia przemieszana z tragedią.

– Nie – wtrącił Quinlan. – To samo zło. Nie zaczęło się źle, ale potem postępowali źle przez cały czas, prawda? Chodźmy poszukać mojej przyszłej żony.

To był Amory St. John i jednocześnie nie był. Mrugała, patrząc na niego. Nie, światło nadal było doskonałe.

– Doktor Beadermeyer zmienił ci twarz, tak jak tamtemu człowiekowi, którego zabiłeś.

– Tak. Nie chciałem być zupełnie niepodobny, a tylko różnić się od siebie do tego stopnia, żeby stary znajomy nie miał wątpliwości. Doktor pociął mnie, ponaciągał i pozszywał zaraz po tym, jak przywieźliśmy cię z powrotem z Cove po raz pierwszy. – Poklepał się po szyi. – Tutaj też wszystko zaczynało już obwisać, ale teraz jest w porządku. Podciągnął wszystko do góry. – Czy będąc w twoim wieku umówiłabyś się ze mną, Sally?

Nic nie odpowiedziała. Bała się, że jeśfi ją znów uderzy, straci przytomność. Nie mogła do tego dopuścić. Miała nieskrępowane nogi. Odrętwienie niemal ustąpiło. Na pewno będzie w stanie biec. Musi uciec od niego. Musi znaleźć Quintana i pozostałych. Co zrobi, jeśli już nie żyją? Nie, nie powinna tak myśleć. Na pewno żyją. Jeszcze jest czas.

Spojrzała na niego. Nienawidziła go bardziej, niż wydawało się to w ludzkiej mocy. Pragnęła go zniszczyć. Chciała, żeby cierpiał, zdał sobie sprawę, że przegrał, że nie jest taki sprytny, jak to sobie wyobrażał. -Scott powiedział FBI o wszystkim, co zrobiłeś. Współpracuje z nimi w nadziei, że uratuje swój wredny tyłek.

– Kogo obchodzi, co zrobi ten drań? Zamknij się teraz i zbierajmy się stąd.

Zmusił ją do zejścia po schodach. Jakby zgadując, że będzie chciała czegoś spróbować, złapał ją za włosy i ruszył tuż za nią. Co robić?

Od strony frontowych drzwi dobiegły jakieś odgłosy. Mocniej ją pociągnął. Nawet tego nie zauważyła. Usłyszała, jak przeklina pod nosem. Wiedziała, w którym momencie wyciągnął pistolet.

– Miejmy nadzieję, że to tylko któryś ze staruszków.

Ale to nie był staruszek. Drzwi otworzyły się powoli. Gdyby byli na górze, nikt by nic nie usłyszał. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w uchylające się drzwi.

Zobaczyła twarz Quinlana. Zareagowała bez namysłu. Podniosła ręce, chwyciła Amory'ego za włosy i rzuciła się na ziemię. Amory przeleciał ponad jej głową i stoczył się ze schodów. Wylądował na plecach, ciężko dysząc, ale nadal przytomny. W jednej chwili Ouinlan był przy nim, z pistoletem wymierzonym w jego skroń.

– Kim jesteś, u diabła?

– To Amory St. John – powiedziała Sally. – Doktor Beadermeyer zmienił mu twarz, tak jak tamtemu mężczyźnie.

Pistolet Quinlana mocniej wbił się w skroń St. Johna.

– Sally, wszystko w porządku?

– Wszystko dobrze. Moja ciotka jest na górze. Zabierał mnie stąd, prawdopodobnie chciał mnie zabić. Powiedział ciotce, że tego nie zrobi, ale to nędzny kłamca. James, on ją uderzył, a ona gotowa jest mu to wybaczyć. Co z nią jest nie tak?

– Pójdę po nią – rzekł Thomas. – Nie martw się, Sally. Nie zrobię jej krzywdy.

Sally wstała. Była obolała, piekła ją skóra na głowie, a mimo to czuła się lepiej niż kiedykolwiek.

– James -odezwała się – tak się cieszę, że cię widzę. Ciebie też, Corey. Amabel powiedziała, że cała wasza trójka jest w szopie za domem doktora Spivera.

– Tak – odparł Quinlan – ale pamiętaj, że jesteśmy agentami specjalnymi. Cóż, właściwie to Corey jest bohaterką. Wiesz, Sally, chyba mi przybyło siwych włosów. Niech Corey rozwiąże ci ręce.

Kiedy czucie powróciło jej do rąk, podeszła i stanęła nad człowiekiem, który przez tyle lat był jej ojcem, którego nienawidziła tak długo i który jej nienawidził. Leżał na podłodze u jej stóp.

Opadła na kolana. Uśmiechnęła się.

– Teraz przyszła moja kolej, żeby powiedzieć, co myślę o tobie. Jesteś żałosny. Jesteś zerem. Już nigdy, do końca swojego życia, nie będziesz miał nad nikim władzy. Nienawidzę cię. Mało tego, gardzę tobą. – Zamachnęła się i wyrżnęła go pięścią w nos.

– Boże, od tak dawna pragnęłam to zrobić. – Roztarła pięść.

Trząsł się z wściekłości. Nos zaczął krwawić. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy poczuł jeszcze silniejszy nacisk pistoletu na swoją skroń.

– Chcesz coś wiedzieć? Noeile jest wniebowzięta, że zniknąłeś. Nienawidzi cię tak samo jak ja. Uwolniła się od ciebie. Ja tez jestem wolna. Wkrótce wylądujesz w klatce, bo tam jest twoje miejsce.

Spojrzała na niego, na krew cieknącą z rłpsa, na złość w jego oczach.

– Cholerny drań! – Podniosła się i kopnęła go w żebra.

– Zamknij się, ty szalona suko. Hej, jesteście glinami. Nie pozwólcie jej mnie bić.

– Pozwoliłbym jej odstrzelić ci jaja, gdyby miała na to ochotę – odparł Guinlan. – Sally, masz chęć do niego strzelić?

– Nie, nie teraz. No, niedokładnie w tym momencie. Wiesz co, staruszku? Noelle wygląda ślicznie. Pewna jestem, że wkrótce zacznie spotykać się z ludźmi. Będzie miała każdego mężczyznę, jakiego zapragnie.

– Nie ośmieli się. Wie, że ją zabiję, jeśli choćby spojrzy na innego. Tak, zabiję ich oboje.

– Nikogo już nie zabijesz – stwierdziła Sally, przyglądając mu się złośliwie, z radością na twarzy. – Pójdziesz do więzienia na całą resztę swojego nędznego życia. – Poklepała go po twarzy. – Jesteś starym człowiekiem. Pomyśl, o ile szybciej przygarbisz się i pomarszczysz w więzieniu.

– Nie pójdę do więzienia. Boże, dopadnę cię. Bawiłem się tobą przez sześć miesięcy. Powinienem był cię udusić.

– Spróbuj tylko, ty stary draniu. – Uśmiechnęła się do niego, podniosła nogę i z całej siły opuściła ją na jego krocze.

Zawył, łapiąc się za bolące miejsce.

– Świetnie zrobione, Sally – powiedział Quinlan. – Jesteś pewna, że nie chcesz do niego strzelić?

Z góry dobiegł odgłos strzału.

Загрузка...