James nalał do filiżanki z herbatą warstwę brandy, grubą na palec. Uśmiechnął się, kiedy szeryf wyciągnął rękę.
– Nie, poczekaj chwilę. To chcę dać Sally. Chcę mieć pewność, że wytrwa. Jest cywilem. To było dla niej niezwykle trudne. Z pewnością to rozumiesz.
– Tak. Poczekam tu na ciebie, Quinlan.
James był z powrotem niemal natychmiast i zobaczył szeryfa z rękami opartymi o blat, wyglądającego przez kuchenne okno, znajdujące się nad zlewem. Szeryf był wysokim mężczyzną, typem smukłego, długonogiego biegacza. Mógł być zaledwie o kilka lat starszy od Jamesa. Emanowało z niego pełne skupienie, coś, co sprawiało, że ludzie chcieli z nim rozmawiać. James podziwiał tę cechę, ale sam nie zamierzał się przed szeryfem otwierać. Zaczynał lubić Davida Mountebanka, nie miał jednak zamiaru kierować się emocjami.
Quinlan odezwał się cicho, nie chcąc przestraszyć szeryfa.
– Zasnęła. Przykryłem ją jednym z afgańskich kocyków Araabel. Ale zachowujmy się cicho, dobrze, szeryfie?
David Mountebank odwrócił się powoli i obdarzył Quinlana cieniem uśmiechu.
– Mów do mnie David. Co się dzieje, u diabła? Czemu tu przyjechałeś?
– Tak naprawdę wcale nie jestem tu po to, aby wyjaśnić sprawę Marge i Harve Jensenow – powiedział spokojnie Quinlan. – To tylko pretekst. Niemniej ich zniknięcie pozostaje zagadką. I nie tylko ich zniknięcie. Miałeś rację. Poprzedni szeryf przesłał wszystko FBI, w tym sprawozdania na temat zaginięcia dwóch innych osób – motocyklisty i jego dziewczyny. W innych miastach na wybrzeżu zrobiono to samo. Powstała całkiem opasła teczka dotycząca ludzi, którzy po prostu zniknęli gdzieś w tej okolicy. Niewątpliwie Jensenowie byli pierwsi, więc trzymam się ich przypadku. Powiedziałem wszystkim, że jestem prywatnym detektywem, żeby nie przestraszyć tych staruszków. Pomyśleliby nie wiadomo co, gdyby wiedzieli, że agent FBI jest wśród nich i Bóg wie co robi.
– Dobry pretekst, bo prawdziwy. Nie sądzę, żebyś chciał mi powiedzieć, co się naprawdę dzieje?
– Nie mogę, przynajmniej jeszcze nie teraz. Czy chwilowo możesz się czuć usatysfakcjonowany tym, co już wiesz?
– Chyba będę musiał. Czy odkryłeś już coś związanego ze sprawą Jensenów?
– Tak. Wszyscy ci szanowani staruszkowie w rozmowie ze mną kłamali. Możesz to sobie wyobrazić? Twoich rodziców czy dziadków, kłamiących w tak niewinnej sprawie, jak para staruszków w wozie turystycznym, która przyjechała do miasteczka prawdopodobnie po to jedynie, żeby kupić Najwspanialsze Lody Świata?
– No dobrze. Pamiętają więc Harve i Marge Jensenów, ale boją się o tym mówić, boją się, że zostaną wplątani w całą sprawę. Czemu nie przyszedłeś prosto do mnie? Nie powiedziałeś, kim jesteś i że to poufne?
– Chciałem zachować wszystko w tajemnicy tak długo, jak tylko było to możliwe. Tak było łatwiej. – Quinlan wzruszył ramionami. – Otóż gdybym nic nie znalazł, nie wyrządziłbym nikomu krzywdy. A kto wie, może udałoby mi się odkryć coś na temat tych wszystkich zaginionych staruszków.
– Udałoby ci się utrzymać w tajemnicy przede mną swoją tożsamość, gdyby nie śmierć dwóch osób. Po prostu jesteś za dobry, za dobrze wyszkolony. – David Mountebank westchnął, upił duży łyk wzmocnionej brandy herbaty, którą podał mu James, lekko zadrżał, po czym z uśmiechem poklepał się po brzuchu. – Taka herbata przywraca człowiekowi optymizm.
– Tak – zgodził się Quinlan.
– A co robisz z Sally Brandon?
– Można powiedzieć, że wpadliśmy na siebie od razu pierwszego dnia mojego tu pobytu. Lubię ją. Nie zasługuje na całe to nieszczęście.
– To więcej niż nieszczęście. Widok ciała tej kobiety, ciskanego na skały u podnóża urwiska, każdego mógł przyprawić o koszmarne sny do końca życia. Ale jeszcze gorsze było znalezienie doktora Spivera z odstrzeloną połową głowy.
David upił następny łyk herbaty.
– Na pewno nie zapomnę tego lekarstwa. Sądzisz, że jest szansa, aby obie te śmierci były powiązane z prowadzoną przez FBI sprawą tajemniczego zaginięcia Harve i Marge Jensenów oraz pozostałych?
– To zbyt daleko posunięte spekulacje, nawet jak dla mojego pokrętnego umysłu, ale dość zastanawiające jest to wszystko, prawda?
Znów się wyślizguje, pomyślał David bez urazy. Byl zręczny, uprzejmy i nie zamierzał z niczym się wygadać. Niemożliwością byłoby coś z niego wydusić. Ciekawił go prawdziwy powód jego tutaj obecności. Cóż, Quinlan powie mu, gdy uzna, że już pora.
David odezwał się spokojnie:
– Wiem, że mi nie powiesz, czemu naprawdę tu przyjechałeś, ale mam teraz tyle własnych problemów, że nie będę się tym gryzł. Rób, co masz do zrobienia, a jeśli będziesz mógł mi pomóc, albo ja tobie, pamiętaj o moim istnieniu.
– Dziękuję, Davidzie. Doceniam to. Cove to interesujące miasteczko, nie uważasz?
– Teraz tak. Powinieneś je zobaczyć trzy czy cztery lata temu. Wszystko było zrujnowane, opuszczone, pozostali sami starcy. Wszyscy młodzi wynieśli się z miasta tak szybko, jak tylko mogli. A potem dobrobyt. Cokolwiek zrobili, wszystko było przeprowadzone dobrze, doskonałe zaplanowane. Może zmarł,, krewny któregoś z nich, zapisując miastu w testamencie wór pieniędzy. Cokolwiek by to było, teraz miasteczko jest bardzo przyjemne. Tak, świetny dowód na to, że ludzie mogą stanąć na nogi, jeśli tylko dobrze pomyślą. Trzeba ich za to szanować.
David odstawił pustą filiżankę do zlewu.
– Cóż, wracam do domu doktora Spivera. Absolutnie nic tam nie znalazłem, Quinlan.
– Zadzwonię, jeśli coś odkryję.
– Nie będę prowadził otwartego dochodzenia. Właśnie zrozumiałem, że obie te śmierci naprawdę musiały mocno dotknąć mieszkańców miasteczka. A tu nagle ja oskarżam któregoś z nich,, że więził kobietę, a potem ją zabił. Ba, sądziłem nawet, że tych czterech staruszków wiedziało o śmierci doktora Spivera, zanim wyraziliście gotowość wezwania go do Hunkera Dawsona, że może mieli coś wspólnego z tą śmiercią. Czyste wariactwo. To poczciwi ludzie. Chcę wyjaśnić sprawę najszybciej, jak tylko się da.
– Tak jak już powiedziałem, jeśli tylko coś znajdę, dam ci znać.
David nie wiedział, czy ma w to uwierzyć, ale Quinlan sprawiał wrażenie szczerego. Cóż, powinien. Został wyszkolony przez najlepszych z najlepszych. David miał kuzyna, Toma Neibbera, którego wyrzucono z Quantico we wczesnych latach osiemdziesiątych, po zaliczeniu czterech z szesnastu tygodni kursu. Zawsze uważał, że kuzyn miał wszystkie potrzebne kwalifikacje, ale i tak nie przebrnął przez szkolenie.
W drzwiach kuchni David odwrócił się.
– Śmieszna rzecz, ale nie do uniknięcia. Sally nie spodziewała się mnie. Ktoś, kto zabił Laurę Strather, już wcześniej ją więził. Gdyby tamtej pierwszej nocy Sally nie słyszała krzyku kobiety, można się założyć, że nikt inny by go nie słyszał, i dokładnie tak to wyglądało. Gdybyście z Sally nie wybrali się na spacer nad urwisko, ciało tej kobiety nigdy nie zostałoby znalezione. Nie byłoby żadnej zbrodni. Nic, może tylko następne doniesienie o zaginięciu, złożone przez męża. Ale doktor Spiver to zupełnie inna sprawa. Mordercy nie obchodziło, czy ciało zostanie odnalezione, po prostu nie dbał o to.
– Nie zapominaj, że to mogło być samobójstwo.
– Wiem, chociaż sprawa trochę cuchnie, nie uważasz?
– Nie mam pojęcia, ale węsz dalej, Davidzie. Zastanawiam się, dlaczego nikt kompletnie nic nie słyszał. Trudno w to uwierzyć, prawda? Ludzie zanadto się różnią, żeby wszyscy się ze sobą zgadzali. Ha, zapowiada się dla ciebie ciekawy czas.
– Owszem. Myślę jednak nadal, że staruszkowie po prostu się boją. Będę się kręcił w pobliżu, Quinlan. Zaopiekuj się Sally. Jest w niej coś takiego, co skłania człowieka do schowania jej za pazuchę i pilnowania, by nie stała jej się żadna krzywda.
– Może teraz, lecz wyobrażam sobie, że gdybyś w normalnych warunkach próbował ją chronić, zdzieliłaby cię tak, aż byś zobaczył gwiazdy przed oczami.
– Odniosłem takie samo wrażenie. Prawdopodobnie kiedyś by się tak zachowała, ale nie teraz. Tak, coś tutaj nie gra, ale spodziewam się, że mi nie powiesz co.
– Odezwę się do ciebie, Davidzie. Powodzenia z autopsją.
– Och, muszę zadzwonić do żony. Chyba nie zapomniała, że będę w domu na obiedzie.
– Jesteś żonaty?
– Obrączka to była pierwsza rzecz, którą u mnie zauważyłeś, Quinlan. Nie bądź taki cwany. Potem wspomniałem nawet o jednym z moich dzieci. Mam trójkę, same dziewczynki. Kiedy staję w progu, dwie wspinają się po moich nogach, a trzecia przyciąga krzesełko, żeby wskoczyć mi w objęcia. To wyścig, która pierwsza obejmie mnie za szyję.
David obdarzył Quinlana krzywym uśmiechem, lekko zasalutował i wyszedł.
Nikt nie potrafił rozmawiać o niczym innym, tylko o doktorze Spiverze i o tym, że dwójka obcych znalazła go leżącego w bujanym fotelu, z przestrzeloną głową i zakrwawionymi rękami.
Zabił się – wszyscy byli zgodni – ale dlaczego?
Ostatnia faza raka, zaopiniowała Thelma Nettro. Jej dziadek miał raka i popełniłby samobójstwo, gdyby wcześniej nie umarł.
Był prawie niewidomy, powiedział Ralph Keaton. Wszyscy wiedzieli, że jest zadowolony, bo po wydaniu ciała będzie je grzebał. Ralph utrzymywał, iż doktor nie mógł znieść świadomości, że przestał już być nieomylnym lekarzem.
Cierpiał, bo jakaś kobieta nim wzgardziła, powiedziała Helen Keaton, nakładając potrójną porcję lodów czekoladowo-orzechowych dla Sherry Vorhees. Mnóstwo ludzi w podeszłym wieku po prostu nudziło już życie. Doktor poradził sobie sam, zamiast czekać, jęcząc przez następne dziesięć lat, aż go wezmą diabli.
A może, rzucił Hunker Dawson, ale tylko może, doktor Spiver miał coś wspólnego ze śmiercią tamtej nieszczęsnej kobiety. Jego późniejsze samobójstwo miałoby wówczas sens, prawda? Poczucie winy doprowadziłoby takiego porządnego człowieka jak doktor do targnięcia się na własne życie.
Chociaż w mieście nie było prawników, jednak szeryf szybko znalazł ostatnią wolę doktora Spivera. Miał około dwudziestu dwóch tysięcy dolarów na koncie bankowym w South Bend. Wszystko zapisał Fundacji na Rzecz Miasta, której przewodniczył wielebny Hal Vorhees.
Szeryf David Mountebank był zdumiony, dowiedziawszy się o istnieniu fundacji. Nigdy o czymś takim nie słyszał. Jaki wpływ mogła mieć ta fundacja na postępowanie mieszkańców? Oczywiście nadal nie wiedział, czy ktoś nie włożył lufy pistoletu kaliber 38 w usta doktora, nie pociągnął za spust, a potem nie wcisnął broni w jego dłoń.
To była zbrodnia z premedytacją. Albo też doktor Spiver sam włożył sobie lufę w usta. Tego wieczora
Ponser zadzwonił do Davida o ósmej. Skończył sekcję zwłok, której wyniki nie były jednoznaczne, niech go szlag trafi. Gdy David zaczął go przyciskać, Ponser wreszcie zdecydował się na samobójstwo. Nie, doktor Spiver nie cierpiał na żadną nieuleczalną chorobę, a przynajmniej Ponser niczego nie zauważył.
Tego samego wieczora Amabei odezwała się do Sally: – Myślę, że powinnyśmy razem wyjechać do Meksyku i pobyczyć się na plaży.
Sally uśmiechnęła się. Nadal zawinięta była w szlafrok Amabei, gdyż nie mogła się rozgrzać. James nie chciał jej pozostawić, ale potem chyba przypomniał sobie o czymś, co skłoniło go do szybkiego powrotu do Thelmy. Miała ochotę zapytać, co to było, ale nie zrobiła tego. – Nie mogę jechać do Meksyku, Amabei. Nie mam paszportu.
– W takim razie jedźmy na Alaskę. Będziemy mogły leżeć w zaspach śnieżnych. Ja będę malować, a ty, Sally… no właśnie, co? Czym się zajmowałaś, zanim zastrzelono twojego ojca?
Sally zrobiło się jeszcze zimniej. Mocniej otuliła się szlafrokiem i przysunęła do grzejnika.
– Byłam asystentką senatora Bainbridge'a.
– Przeszedł na emeryturę?
– Tak, w ubiegłym roku. Więcej już nigdzie nie pracowałam.
– Dlaczego?
Seria szalonych scen stanęła jej przed oczami, krzycząc głośniej niż wiatr wyjący za oknem. Chwyciła za brzeg kuchennego stołu.
– Już dobrze, dziecino, nie musisz mi nic opowiadać. To naprawdę nieważne. Boże, co za dzień! Będzie mi brakowało doktora. Mieszkał tu od zawsze. Wszystkim go będzie brakowało.
– Nie, Amabei, nie wszystkim.
– A więc twoim zdaniem to nie było samobójstwo, Sally?
– Tak – odparła Sally, mocno wciągając powietrze do płuc. – Myślę, że w mieście panuje jakieś szaleństwo.
– Co za pomysł! Mieszkam tu niemal od trzydziestu lat. Nie jestem szalona. Nikt z moich przyjaciół nie jest szalony. Wszyscy są mocno stąpającymi po ziemi ludźmi, pełnymi przyjacielskich uczuć i troski o siebie nawzajem i o miasto. A poza tym, gdybyś miała rację, to szaleństwo ujawniło się dopiero po twoim przybyciu. Jak to wyjaśnisz, Sally?
– To właśnie powiedział szeryf. Amabel, czy naprawdę wierzysz, że Laura Strather, ta kobieta, którą znaleźliśmy z Jamesem, została sprowadzona do miasta przez kogoś obcego, kto ją tu przetrzymywał przed zamordowaniem?
– W tej chwili widzę jedynie, że masz gonitwę myśli, a to nie jest najzdrowsze dla ciebie, zwłaszcza kiedy wszystko w twoim życiu jest wywrócone do góry nogami. Przestań po prostu o tym myśleć. Niedługo wszystko wróci do normy. Musi wrócić.
Tej nocy, bezdeszczowej, ale z silnym wiatrem, dokładnie o trzeciej nad ranem coś obudziło Sally. Przez chwilę leżała bez ruchu. I wówczas usłyszała delikatne stukanie w okno. Przynajmniej nie był to krzyk kobiety.
Pewnie jakaś gałąź, pomyślała, obracając się na bok i zakrywając po czubek nosa. Tylko gałąź.
Stuk.
Zrezygnowana, podniosła się z łóżka.
Stuk.
Nie pamiętała, że pod oknem nie rosło wystarczająco wysokie drzewo, dopóki nie rozsunęła zasłon i nie ujrzała nienaturalnie bladej, śmiejącej się twarzy swojego ojca.
Amabel znalazła ją klęczącą na środku pokoju, z rękoma zaplecionymi wokół ciała. Okno było otwarte, zasłony porwane przez wiatr powiewały na zewnątrz, a Sally krzyczała i krzyczała, dopóki gardło jej się nie zacisnęło i nie wydała więcej żadnego głosu.
Quinlan podjął natychmiastową decyzję.
– Zabieram ją z powrotem do Thelmy. Zostanie ze mną. Jeśli coś jeszcze się stanie, będę na miejscu.
Zadzwoniła do niego pół godziny wcześniej i z trudem wyrzucając słowa błagała, żeby przyszedł i zmusił jej ojca do zniknięcia. W tle słyszał głos Amabel, powtarzający, że w tym stanie nie powinna telefonować do nikogo, a już zwłaszcza do człowieka, którego nie zna, żeby odłożyła słuchawkę, że to była tylko gra jej wyobraźni. Trzeba wziąć pod uwagę wszystko, przez co przeszła.
I nadal mówiła to samo, ignorując obecność Quinlana.
– Pomyśl tylko, dziecinko. Spałaś smacznym snem, kiedy usłyszałaś dziwne odgłosy wiatru za oknem. Śniło ci się, podobnie jak poprzednio. Założę się, że nie byłaś w pełni rozbudzona, gdy odsłaniałaś zasłony.
– Nie spałam – powiedziała Sally. – Obudził mnie wiatr. Leżałam. I wtedy rozległo się pukanie.
– Dziecinko…
– To nieważne – przerwał niecierpliwie Quinlan, świadomy, że niedługo Sally zacznie myśleć, iż jest obłąkana i wszystko to sobie tylko wyobraziła.
Błagał Boga, żeby to nie była prawda. Jednak spędziła w tym sanatorium sześć miesięcy. W dokumentach zanotowano, że cierpi na paranoję. Miała stany depresji i manię samobójczą. Bano się, że może sobie zrobić krzywdę. Lekarz nie chciał jej wypisać. Mąż się z tym zgadzał.
Chcieli, żeby wróciła do ośrodka. Mąż był najbliższą rodziną. Quinlana zastanowiło, czy osadzenie kogoś wbrew jego woli w tego typu ośrodku jest legalne. Czemu rodzice Sally nie interweniowali? Czy oni również byli przekonani, że jest szalona? Mimo wszystko nie była osobą ubezwłasnowolnioną. Musi sprawdzić, w jaki sposób załatwiono tę sprawę.
– Amabel, czy mogłabyś teraz spakować rzeczy Sally? – powiedział. – Bardzo bym chciał, żebyśmy wszyscy zdążyli się jeszcze trochę przespać tej nocy.
Amabel zacisnęła usta.
– Sally jest mężatką. Nie powinna iść z tobą.
Sally zaczęła się śmiać, ponurym, ochrypłym, bardzo nieprzyjemnym głosem. Amabel była tak zaskoczona, że nie powiedziała już nic więcej. Poszła na górę pakować worek podróżny Sally.
Pół godziny później, koło czwartej nad ranem, Quinlan wprowadził Sally do swojego pokoju na wieży.
– Dziękuję, James – rzekła. – Jestem taka zmęczona. Dziękuję, że po mnie przyszedłeś.
Owszem, przyszedł. Popędził jak strzała, żeby ją dopaść. Cholera, dlaczego nic nie może się dziać tak jak powinno, jak to sobie zaplanował? Był w trakcie układania łamigłówki, a wszystko, co posiadał, to były rozsypane kawałki puzzla, które sprawiały wrażenie, że nigdy nie będą do siebie pasować. Położył ją do łóżka, opatulił kocami i bez zastanowienia lekko pocałował w usta.
Nie zareagowała, popatrzyła tylko na niego.
– Śpij – rzekł i łagodnym ruchem odgarnął jej włosy z twarzy. Zgasił lampę przy łóżku. – Rozwiążemy tę sprawę. Tylko już się nie martw.
To było coś więcej niż obietnica. Bardzo się przeraził.
– Przez telefon powiedział mi, że przybędzie po mnie. Niedługo, powiedział wtedy, bardzo niedługo. Nie skłamał, prawda? On tu jest, James.
– Ktoś tu jest. Zajmiemy się tym jutro. Spróbuj zasnąć. Ja jestem tutaj i nie zostawię cię, już nigdy.
Zwykle była sama. Na początku niektórzy pacjenci próbowali z nią rozmawiać, na swój sposób, ale odwracała się od nich. Właściwie nie miało to znaczenia, bo i tak przez większą część czasu mózg miała zamroczony, była zupełnie odłączona od wszystkiego wewnątrz i na zewnątrz, zagubiona w głębokiej czeluści. A może bujała w eterze. Nie było elementów rzeczywistości, żadnego wstawania o szóstej rano, żeby przebiec dwie mile po Exeter Street i Concord Ayenue, żadnego powrotu biegiem do domu, wskakiwania pod prysznic i analizy planu dnia w trakcie mycia głowy.
Senator Bainbridge udawał się do Białego Domu co najmniej dwa razy w tygodniu. Towarzyszyła mu wielokrotnie, trzymając pieczę nad jego notatkami na temat spraw, które miały być omawiane. Było to dla niej łatwe zajęcie, gdyż sama przygotowywała większość notatek i lepiej od niego znała jego stanowisko wobec omawianych projektów. Tyle robiła, była zaangażowana w tak wiele spraw – kontakty z mediami, a kiedy sensacyjne wiadomości przedostawały się do prasy, narady ze współpracownikami i z senatorem nad przyjęciem najlepszej strategii.
Stale odbywały się też zbiórki pieniędzy, przyjęcia dla prasy, polityków, bale w ambasadach. Tak wiele, i uwielbiała to wszystko nawet wtedy, gdy bez sił padała wieczorem na łóżko.
Początkowo Scott mówił jej, że jest z niej dumny. Sprawia! wrażenie podekscytowanego zaproszeniami na wszystkie te przyjęcia, spotkaniami z ważnymi osobistościami. Na początku.
Teraz nie robiła nic. Dwa razy w tygodniu ktoś myi jej giowę. Niemal tego nie zauważała, chyba że woda zaczynaia jej ściekać po karku. Nie miała już żadnych mięśni, chociaż codziennie ktoś wyprowadzał ją na spacer, jak psa. Kiedyś chciała pobiec, po prostu biec, czując na twarzy powiew wiatru, pierzchniecie skóry, ale jej nie pozwolili. Zaczęli jej dawać więcej środków odurzających, żeby odechciało jej się biegania.
On przyjeżdżał co najmniej dwa razy w tygodniu, czasem częściej. Pielęgniarki ubóstwiały go, szepcąc do siebie, jak bardzo jest do niej przywiązany. Przez kilka minut siedział z nią w świetlicy, a potem brał za rękę i prowadził z powrotem do jej pokoju. Pokój był ciemny, o białych ścianach, pozbawiony wszelkich rzeczy mogących służyć do popełnienia samobójstwa – nic ostrego, żadnych pasków.
Raz dosłyszała, że umeblował go dla niej zgodnie ze wskazówkami doktora Beadermeyera. Łóżko było metalowe, pokryte imitacją drewna. Imitacją dlatego, żeby nie mogła odłupać jakiegoś fragmentu i wbić go sobie w serce. Nigdy nie przyszło jej nic takiego do głowy, ale opowiedział jej o tym ze śmiechem, gdy trzymał jej twarz uwięzioną w swoich rękach i zapewniał, że będzie się nią opiekował przez długi, długi czas.
Potem zdzierał z niej ubranie i kładł na plecach na łóżku. Zaczynał krążyć wokół łóżka, patrząc na nią, opowiadając, jak spędził dzień, o swojej pracy, o kobiecie, z którą właśnie sypiał. Wreszcie rozpinał spodnie i pokazywał jej się, mówiąc o tym, jakie ma szczęście mogąc go oglądać i że pewnego dnia pozwoli jej się dotknąć, ale na razie nie ma do niej zaufania.
Dotykał ją wszędzie. Zaczynał się masować. Tuż przed wytryskiem wymierzał jej co najmniej jeden cios, zwykle w żebra.
Kiedyś, gdy w chwili orgazmu odrzucił głowę do tyłu, przez mgłę zasnuwającą oczy zobaczyła dwie osoby stojące za szybą w drzwiach, przyglądające im się i rozmawiające przy tym. Próbowała go odepchnąć, ale się nie udało. Miała tak mało sił. Skończył, pochylił się nad nią, dostrzegł w jej oczach nienawiść i uderzył ją w twarz. To był jedyny raz, kiedy uderzył ją twarz.
Pamiętała, jak raz przewrócił ją na brzuch i przyciągając do siebie jej plecy powiedział, że może pewnego dnia pozwoli jej go mieć, poczuć wdzierającego się w nią głęboko i to będzie bolało, bo jest przecież taki duży, nieprawdaż? Ale nie, nie zasługuje jeszcze na niego. Zresztą co za różnica? Mają przed sobą całe wieki, wiele lat, żeby robić najróżniejsze rzeczy. I opowiedział jej o tym, co robią jego kochanki, kiedy wreszcie pozwala im się posiąść, żeby sprawić mu przyjemność.
Nic nie odpowiedziała. Uderzył ją za to pasem w pośladki. I bił przez długi czas bez przerwy. Pamięta, jak krzyczała, błagała, znów krzyczała, próbując mu się wyrwać, ale trzymał ją mocno. Nie przestał.
Była piąta rano, kiedy z głębokiego snu wyrwał Quinlana jej głośny, przenikliwy krzyk, tak przepełniony bólem, że James nie mógł go znieść. Znalazł się przy niej w mgnieniu oka i przyciągnął do siebie. Próbując ją uspokoić mówił, co tylko przyszło mu na myśl, po prostu mówił i mówił, żeby wyrwać ją z koszmarnego snu.
– Boże, bolało tak bardzo, ale on się nie przejmował, dalej mnie bił i bił, przygniatając do dołu, żebym nie mogła się ruszyć, nie mogła uciec. Krzyczałam bez końca, ale nikogo to nie obchodziło, nikt nie przyszedł, ale wiedziałam, że tamte twarze patrzą przez okno i są zachwycone. O Boże, nie, niech to się skończy. NIECH SIĘ SKOŃCZY!
A więc to był koszmar związany z pobytem w zakładzie leczniczym, a przynajmniej tak to wyglądało. Brzmiało bardzo sadystycznie i seksualnie. Co tam się, u diabła, działo? Głaskał jej włosy, plecy, przez cały czas mówiąc coś do niej, mówiąc, mówiąc.
Okropny, zachłystujący się oddech dziewczyny zaczął się uspokajać. Dostała czkawki. Opadła na plecy i przeciągnęła ręką po nosie. Na chwilę przymknęła oczy, a potem zaczęła się trząść.
– Nie, Sally, przestań. Jestem tutaj, wszystko dobrze. Rozluźnij się, właśnie tak. Po prostu uspokój oddech. Dobrze, dokładnie tak. – Gładził ją po plecach, czując jak drżenie powoli zamiera. Boże, co jej się śniło? Wspomnienia, zmieszane z ułudą potrafią być okropne.
– Co ci zrobił? – Mówił powoli i cicho, gdzieś koło jej skroni. – Możesz mi powiedzieć. Kiedy o tym opowiesz, koszmar szybciej minie.
Zaczęła szeptać, wtulona w jego szyję.
– Przyjeżdżał co najmniej dwa razy w tygodniu i zawsze zdejmował ze mnie ubranie, patrzył na mnie, dotykał i opowiadał o tym, co robił tego dnia i o kobietach, które posiadł. Ludzie obserwowali wszystko przez szybę w drzwiach, stale ci sami ludzie, jakby mieli abonament. To było straszne, ale większość czasu po prostu tam leżałam, bo mój mózg nie funkcjonował. Ale tamtego razu bolało tak bardzo, że moje myśli i uczucia skoncentrowały się, pozwalając mi odczuć upokorzenie, więc próbowałam uciec od niego, walczyć z nim, ale on nie przestawał mnie bić, najpierw ręką, potem pasem. Sprawiało mu przyjemność, że zaczęłam krwawić. Powiedział mi, że może kiedyś, kiedy na to zasłużę, wejdzie we mnie. Miałam się nie martwić, bo nie miał dodatniego wyniku testu na HIV, chociaż i tak bym się nie martwiła, bo jestem kompletną wariatką. Tak właśnie powiedział: „Nie będziesz nic pamiętać, prawda, Sally, bo jesteś kompletną wariatką".
Quinlan był tak napięty, że gdyby ktoś go stuknął, rozpadłby się na miliard kawałeczków, tymczasem Salły leżała na nim bezwładnie, oddychając ciszej, spokojniej. Miał rację. Opowiedzenie wszystkiego głośno sprawiło jej ulgę, ale nie jemu, na miły Bóg, nie jemu.
Czy mogła sobie to wszystko wyobrazić? Długo nie mógł nic powiedzieć. Wreszcie rzekł:
– Czy to twój mąż ci to zrobił, Sally?
Spała, czuł na piersiach jej równy, spokojny oddech. Dopiero wtedy zauważył, że ma na sobie tylko krótkie spodenki. Kogo to mogło obchodzić? Odchylił ją nieco i usiłował się od niej odsunąć. Ku jego radości i zakłopotaniu mocno zacisnęła ręce na jego karku.
– Nie, proszę, nie – powiedziała zaspana.
Ułożył się na wznak u jej boku, przytulając jej twarz do swojego ramienia. Tego nie zaplanowałem, pomyślał, patrząc w sufit. Oddychała głęboko, nogę miała opartą na jego brzuchu, jej ręka spoczywała na jego piersi. Gdyby ta dłoń albo noga leżała odrobinę niżej, byłby w sporym kłopocie.
I tak był już w dużym kłopocie. Pocałował ją w czoło, przytulił mocniej do siebie i zamknął oczy. Przynajmniej ten drań jej nie zgwałcił. Ale bił ją.
Nieoczekiwanie zasnął.