ROZDZIAŁ 20

– Podoba mi się twoje mieszkanie.

Uśmiechnął się za jej plecami.

– Łatwo ci to powiedzieć, bo ma więcej wyrazu niż tamten pokój w motelu…

Odwróciła się do niego. Nie miała już na sobie za ciasnych dżinsów, jego za długiej kurtki i bluzki, która nie dopinała się na biuście.

W drodze powrotnej do Waszyngtonu zatrzymali się przy domu towarowym Macy's w centrum handlowym Montgomery Plaża. Dillon porzucił ich na rzecz sklepu z oprogramowaniem komputerowym. James i Sally świetnie się bawili, kłócąc się o wszystko, poczynając od koloru koszuli nocnej, a kończąc na fasonie butów dla Sally. Wyszła ze sklepu w ciemnobrązowych sztruksowych spodniach, kremowym wełnianym swetrze, brązowym golfie i zgrabnych brązowych bucikach do kostek.

Niósł swoją kurtkę – tę, którą mu zabrała – przerzuconą przez ramię. Wątpił, aby w pralni chemicznej byli w stanie usunąć plamy smaru, powstałe w czasie wypadku motocyklowego.

– Słyszałam, że samotnie mieszkający mężczyźni żyją w śmietniku. Rozumiesz, wszędzie puste pudełka po pizzy, nawet w łazience, uschłe kwiatki i koszmarne meble, wyciągnięte ze strychu mamusi.

– Lubię dobrze żyć – powiedział i dotarło do niego, że to prawda. Nie lubił bałaganu ani używanych mebli, kochał kwiaty i obrazy impresjonistów. Miał szczęście, że po sąsiedzku mieszkała pani Mulgravy. Kiedy wyjeżdżał, dbała o wszystko, zwłaszcza o jego ukochane fiołki afrykańskie.

– Masz dobrą rękę do kwiatów.

– Wydaje mi się, że tajemnica polega na tym, iż gram im na saksofonie. Większość kwiatów preferuje bluesa.

– Chyba nie lubię bluesa – powiedziała, nadal bacznie mu się przyglądając.

– Czy kiedykolwiek słuchałaś Dextera Gordona? Johna Coltrane'a? Od muzyki z płyty Gordona „Blue Notes" ciarki przebiegają ci po plecach.

– Słyszałam o Gato Barbierim.

– Też jest wspaniały. Wiele się nauczyłem od niego i od Phila Woodsa. Jest jeszcze jakaś nadzieja dla ciebie, Sally. Dziś wieczorem się nasłuchasz. Będziesz mogła dać szansę rytmowi i zawodzeniom.

– To twoje hobby, James?

Sprawiał wrażenie troszkę zakłopotanego.

– Tak, w piątkowe i sobotnie wieczory gram na saksofonie w klubie „Bonhomie". Z wyjątkiem wieczorów, kiedy nie ma mnie w mieście, tak jak wczoraj.

– I będziesz grał dzisiaj?

– Tak, chociaż nie, nie teraz. Ty tu jesteś.

– Chętnie cię posłucham. Czemu nie możemy iść?

Obdarzył ją leniwym uśmiechem.

– Naprawdę chciałabyś pójść?

– Naprawdę chciałabym pójść.

– Dobra. Jest szansa, że nikt cię nie rozpozna, ale na wszelki wypadek zorganizujmy perukę i duże, ciemne okulary. – Wiedział, że jutro on, Sally i Dillon wdepną w całe to bagno. Nie mógł się doczekać spotkania ze Scottem Brainerdem. Nie mógł się doczekać spotkania z doktorem Beadermeyerem. Jeszcze nic nie powiedział Sally. Chciał jej podarować dzisiejszy dzień bez żadnych sporów z nim czy z kimkolwiek innym. Chciał widzieć, jak się śmieje.

– James, jak myślisz, czy mogłabym zadzwonić do kilku moich koleżanek?

– Kim one są?

– To kobiety, które pracują na Kapitolu. Od ponad sześciu miesięcy z nimi nie rozmawiałam. Ściśle mówiąc, telefonowałam do jednej z nich tuż przed wyjazdem z Waszyngtonu do Cove. Nazywa się Ji!l Hughes. Prosiłam ją o pożyczkę. Zgodziła się bardzo szybko i chciała się ze mną spotkać. Ale było coś takiego w jej zachowaniu, że nie poszłam. Chciałabym zadzwonić do Moniki Freeman. Była moją najlepszą przyjaciółką. Przedtem nie było jej w mieście. Chcę sprawdzić, jak się zachowa, co ma mi do powiedzenia. Może jestem paranoiczką, ale chcę wiedzieć, kto mnie prześladuje.

W jej głosie nie było cienia użalania się nad sobą. Mimo to poczuł, jakby ktoś obracał mu nóż w brzuchu.

– Jasne – rzucił swobodnie. – Zadzwońmy do Moniki i zobaczmy, czy ktoś także z nią nie nawiązał kontaktu.

Zadzwoniła do Moniki Freeman, ważnej urzędniczki w Departamencie Rozwoju Mieszkalnictwa. W zakłopotanie wprawiła ją konieczność zatelefonowania do informacji z prośbą o numer Moniki. Kiedyś, przed erą Scotta, znała go lepiej niż własny.

Telefon zadzwonił dwa, trzy razy, a potem rozległo się.

– Halo?

– Monika? Tu Sally.

James przycupnął i coś pisał. Nastąpiła długa przerwa.

– Sally? Sally Brainerd?

– Tak. Co u ciebie, Moniko?

– Sally, gdzie jesteś? Co się dzieje?

James wsunął jej pod rękę kartkę papieru. Sally przeczytała, wolno skinęła głową i powiedziała:

– Moniko, mam kłopoty. Czy możesz mi pomóc? Czy możesz mi pożyczyć trochę pieniędzy?

Znów nastąpiła długa przerwa.

– Sally, słuchaj. Powiedz mi, gdzie jesteś.

– Nie, Moniko, nie mogę.

– Pozwól mi zawiadomić Scotta. Może przyjechać i cię zabrać. Gdzie jesteś, Sally?

– Moniko, nigdy przedtem nie mówiłaś o nim Scott. Nie lubiłaś go, przypominasz sobie? Zwykle mówiłaś o nim frajer, kiedy wiedziałaś, że cię słyszę. Chciałaś mnie przed nim osłaniać. Powtarzałaś mi, że on ma władzę i próbuje izolować mnie od wszystkich moich przyjaciół. Nie pamiętasz, jak zadzwoniłaś do mnie po naszym ślubie i pierwsze, o co spytałaś, to czy Scott już wyszedł, żebyśmy mogły swobodnie porozmawiać? Nie lubiłaś go, Moniko. Raz nawet powiedziałaś, żebym kopnęła go w jaja.

Zapadła kompletna cisza, a potem.

– Myliłam się co do niego. Bardzo go obchodzisz, Sally. Zwrócił się do mnie w nadziei, że zadzwonisz i że mu pomogę. Scott to dobry człowiek, Sally. Pozwól, że do niego zadzwonię. Może się z tobą gdzieś umówić i…

Sally bardzo delikatnie nacisnęła na widełki bezprzewodowego telefonu. Ku jej zdumieniu James uśmiechał się.

– Hej, może przypadkiem trafiliśmy na kochankę twojego męża. A może wysnuwam zbyt pochopne wnioski? Pewnie tak, ale co ty o tym sądzisz? Może jest z niego prawdziwy ogier, może ma i Jill, i Monikę? Czy to możliwe, jak myślisz?

Myślała, że nawet w piekle nie czułaby się gorzej niż w tej chwili. Jednak James umiał nadać wszystkiemu kpiący ton, jak najlepszy felietonista prasowy.

– Nie mam pojęcia. Z pewnością zmieniła nutę, tak jak Jill. Ale dwie? Wątpię, James. Zawsze był taki zajęty. Wydaje mi się, że interesy bardziej go pasjonowały niż seks.

– Jakie interesy?

– Pracował w firmie prawniczej mojego ojca, o czym się dowiedziałam dopiero po naszym ślubie. Dziwnie to brzmi, ale to prawda. Ewidentnie nie chciał, żebym się o tym dowiedziała przed ślubem. Zajmował się finansami międzynarodowymi, pracował głównie z kartelem naftowym. Po powrocie do domu zacierał ręce i opowiada! mi, jakie wrażenie ta czy inna transakcja wywrze na wszystkich, jak udało mu się przechytrzyć jakiegoś szejka i łatwo zarobić pół miliona. Takie interesy.

– Jak długo byłaś jego żoną?

– Osiem miesięcy. – Zamrugała i zaczęła miąć listek okazałego filodendrona. – Czy to nie dziwne? Nie wliczyłam w to sześciu miesięcy pobytu w sanatorium.

– To niezbyt długo jak na małżeństwo, Sally. Nawet moje, zupełna klęska, trwało dwa lata.

– Zaraz po ślubie zrozumiałam, że mój ojciec też jest udziałowcem naszego małżeństwa, nie mniej ważnym niż my. Gotowa jestem się założyć, że oddał mnie Scottowi jako część rozliczenia.

Głęboko wciągnęła powietrze.

– Sądzę, że ojciec wsadził mnie do tego sanatorium w zemście za wszystkie lata, kiedy ochraniałam Noelle. Mogę się też założyć, że drugim elementem zemsty było wydanie mnie za Scotta. Dotarł do Scotta, który zrobił, co ojciec mu kazał. Czysta zemsta. Gdy zażądałam od Scotta rozwodu, powiedział, że zwariowałam. Oświadczyłam, że skoro tak bardzo pragnął mariażu z nazwiskiem St. John, mógł się ożenić z moim ojcem. Dwa dni później, przynajmniej tak mi się wydaje, byłam już w sanatorium. Nadal czas mi się miesza.

– Ale miał kochankę. Może Monikę, może Jill. Może to był ktoś, o kim nic nie wiemy. Jak szybko zorientowałaś się, że ma romans?

– Jakieś trzy miesiące po ślubie. Postanowiłam, że spróbuję jakoś z tym żyć, ale kiedy znalazłam parę miłosnych liścików i dwa rachunki z hotelu, przestało mi zależeć. Wobec takiej sytuacji w domu i wiecznie kręcącego się w pobliżu ojca chciałam tylko odejść.

– Ale ojciec ci nie pozwolił.

– Nie.

– Niewątpliwie twój ojciec wiedział wszystko o waszym małżeństwie. Scott musiał mu powiedzieć o rozwodzie natychmiast po tym, jak go zażądałaś, inaczej nie mógłby tak szybko zadziałać. Kto wie? Może to był pomysł Scotta? Czy chcesz jeszcze do kogoś zadzwonić?

– Nie. Pozostała już tylko Rita. Chybabym nie wytrzymała, gdyby Rita zaczęła mi mówić o zawiadamianiu Scotta. Wystarczy tego, co już usłyszałam, prawdę mówiąc i tak jest tego o wiele za dużo.

– W porządku, na dziś koniec z pracą, dobrze?

– To była praca?

– Naturalnie. Uzupełniliśmy kolejny fragment łamigłówki.

– James, kto pozbawił nas oboje przytomności w Cove i odtransportował mnie z powrotem do doktora Beadermeyera?

– Beadermeyer albo jego wspólnik. Raczej nie Scott. Mógł to być człowiek, który udawał twojego ojca tamtej nocy, kiedy widziałaś go w oknie sypialni. Ale teraz, odkąd masz mnie, nie powinnaś się załamywać tym, że tak wiele złych ludzi chodzi po świecie.

– A wszyscy oni jakby skupili się wokół mnie. Poza Noelle.

Miał ochotę poprosić, żeby razem z nim przeanalizowała wszystko od dnia, w którym spotkała Scotta Brainerda aż do dnia bieżącego, ale nie zrobił tego. Daj jej wolny dzień, wywołaj uśmiech na jej twarzy. Może mogliby się kochać przed kominkiem. Bardzo chciał się z nią kochać. Aż go palce świerzbiły na samo wspomnienie jej dotyku, sposobu, w jaki się poruszała pod jego dłońmi, miękkości jej ciała. Spróbował się skupić na swoich afrykańskich fiołkach.


*

Tego wieczora gładko zaczesała włosy do tyłu, spinając je klamrą nisko na karku. Założyła duże, ciemne okulary słoneczne.

– Nikt cię nie pozna – powiedział Quinlan, podchodząc od tylu i lekko kładąc jej ręce na ramionach. – Ale i tak zaopatrzmy się w perukę. Wiesz co? Kiedy zabito twojego ojca? Trzy tygodnie temu? Pełno było o tym w telewizji, w każdym ilustrowanym brukowcu, w każdej gazecie. Ciebie, zaginioną córkę, potraktowano w ten sam sposób. Po co ryzykować, że ktoś cię rozpozna? Muszę przyznać, że podobasz mi się w tych ciemnych okularach. Wyglądasz tajemniczo. Czy naprawdę jesteś tą samą kobietą, która zgodziła się wyjść za mnie? Tą samą, którą po przebudzeniu znalazłem leżącą na mnie?

– Jestem ciągle tą samą kobietą, James, naprawdę. A co do tamtej sprawy… Myślałam, że to było przejęzyczenie. Naprawdę o to ci chodziło?

– Skądże, chciałem tylko zaciągnąć cię do łóżka i dać ci rozkosz.

Wyrżnęła go w żołądek.

– Tak, Sally, naprawdę to miałem na myśli.

Klub „Bonhomie" przy Houtton Street mieścił się w starym, ceglanym budynku w środku obszaru, zwanego „pograniczem". Za rozsądne uchodziło korzystanie z taksówki w drodze do klubu i z niego, aby uniknąć ryzyka utraty nie tylko kołpaków na koła, ale wręcz całego samochodu.

James nigdy nie myślał poważnie o możliwych niebezpieczeństwach w tej okolicy, dopóki nie pomógł Sally wysiąść z taksówki. Rozejrzał się i zauważył, że wiele lamp ulicznych się nie paliło.

Na chodnikach leżały śmieci, ale nie przed klubem, gdyż pani Lilly nie lubiła śmieci – ani prawdziwych, ani białych, żadnych.

– Tak jak ci powiedziałam, chłopcze – oświadczyła jakieś cztery lata temu, przyjmując go do pracy. – Podoba mi się twój wygląd. Żadnych kolczyków, tatuaży, zepsutych zębów, sadła na brzuchu. Będziesz musiał uważać na dziewczyny, bo te współczesne są bardzo namiętne i gdy tylko spojrzą na ciebie, od razu zaczną im pląsać przed oczami wizje cukrowych kutasów. – Tu roześmiała się ze swojego powiedzenia, zaś James, doświadczony agent, człowiek, który słyszał w życiu niemal każdą kombinację wulgarnych słów, stał jak oniemiały, niezwykle zakłopotany.

Uszczypnęła go w ucho dwoma palcami o długich na centymetr, jaskrawoczerwonych paznokciach i znów się zaśmiała.

– Świetnie się nadasz, chłopcze, naprawdę świetnie.

I rzeczywiście. Na początku bywalcy, wierne grono, w znakomitej swej większości czarni, patrzyli na niego jakby był nieznanym zwierzęciem, które uciekło z zoo, ale Lilly przedstawiła go, po czym opowiedziała kilka dwuznacznych kawałów o jego zabawie saksofonem i seksem.

Dołączyła do grona jego najlepszych przyjaciół. A w styczniu dała mu podwyżkę.

– Spodoba ci się pani Lilly – zwrócił się Quinlan do Sally, otwierając ciężkie, dębowe drzwi klubu. – Jestem jej symbolicznym białym. – Paskudne oblicze będącego już w środku Marvina Wykidajły rozjaśniło się na widok Quinlana.

– Cześć, Quinlan. Kim jest ta gąska?

– Ta gąska to Sally. Możesz na nią mówić Sally, Marvinie.

– Witaj, Marvinie.

Ale Marvin nie przejmował się imionami. Kiwnął tylko głową.

– Pani Lilly jest na zapleczu w swoim biurze i gra w pokera z majorem i jego kilkoma kolesiami. Nie, Quinlan, nie ma tam żadnych narkotyków. Znasz panią Lilly, prędzej by kogoś zastrzeliła, niż pozwoliła, żeby coś powąchał. Przyjdzie tu przed twoim występem. A ty, moja gąsko, zostań tutaj, w zasięgu mojego wzroku, kiedy James będzie łkał na scenie, dobrze? Śliczna z niej gąska, Quinlan. Przypilnuję jej.

– Będę ci wdzięczny, Marvinie. Jest śliczna, a ściga ją mnóstwo złych ludzi. Gdybyś miał na nią oko, mógłbym bez nerwów zawodzić na moim saksofonie.

– Pani Lilly zaraz zacznie ją karmić, Quinlan. Wygląda, jakby od miesiąca nie miała przyzwoitego jedzenia w ustach. Jesteś głodna, gąsko?

– Jeszcze nie, ale dziękuję, Marvinie.

– Gąska z dobrymi manierami. Aż się człowiekowi raduje serce, Quinlan.

– Zdumiewające – rzuciła Sally, ale nie dodała nic więcej. Uśmiechała się jednak. Lekko pomachała do Marvina.

– Będzie na ciebie uważał, nie martw się.

– W tym momencie wcale o tym nie myślałam. W głowie mi się nie mieści, że powiedziałeś mu prawdę.

– Och, Marvin mi nie uwierzył. Pomyślał, że się martwię, żeby jakiś typ nie usiłował cię poderwać, to wszystko.

Sally rozejrzała się po ciemnym, zadymionym wnętrzu klubu „Bonhomie".

– Lokal ma charakter, Quinlan.

– I każdego roku jeszcze zyskuje. To chyba dzięki starzejącemu się drewnu. Bar ma ponad sto lat. Jest dumą Lilly. Wygrała go w pokera od jakiegoś faceta w Bostonie. Zawsze mówiła o nim pan Zdrówko.

– Niepowtarzalna postać.

Uśmiechnął się do niej.

– Dzisiejszy wieczór jest dla zabawy, dobrze? Czy wiesz, że wyglądasz rewelacyjnie? Podoba mi się ten mały, seksowny top.

– Mówisz tak, żeby tylko coś powiedzieć, prawda? -

Ale była zadowolona. Nalegał, żeby kupiła tę bluzeczkę, gdy byli w Macy's. Uśmiechnęła się. Pomyślała, że dzisiejszy wieczór jest przeznaczony na zabawę. Tak dawno już się nie bawiła. Rozrywka. Zapomniała po prostu, co to znaczy.

Nocne koszmary mogą zaczekać do jutra. Kiedy James zabierze;1 ją z powrotem do domu, może będzie chciał się żiiią jeszcze całować, a może nawet będzie chciał się z nią kochać. Czuła jeszcze ciepło dotyku jego palców na swoim ciele.

– Chcesz coś do picia?

– Chętnie napiłabym się białego wina. Tak dawno nie miałam go w ustach.

Uniósł brwi.

– Nie wiem, czy Fuzz Barman kiedykolwiek słyszał o białym winie. Usiądź sobie i niech cię atmosfera tego miejsca przeniknie do szpiku kości. A ja pójdę sprawdzić, co Fuzz ma w barze.

Fuzz Barman, pomyślała. To był świat, którego istnienia nigdy sobie nie wyobrażała. Sama się okradała z wrażeń.

Podniosła głowę i dostrzegła Jamesa kiwającego w jej stronę i ogromnego czarnego mężczyznę z łysą głową, błyszczącą jak bilardowa kula, który uśmiechał się do niej, wymachując zakurzoną butelką wina. Pomachała do nich i wyciągnęła ku górze kciuki.

Skąd mogło się wziąć imię Fuzz?

W klubie była zaledwie szóstka białych, czterech mężczyzn i dwie kobiety. Nikt zdawał się nie przejmować kolorem skóry pozostałych gości.

Na małej drewnianej scenie Azjatka z długimi do pasa, prostymi czarnymi włosami grała na flecie. Melodia była łagodna i przejmująca.

Szum rozmów był niezmienny, nie nasilał się ani nie opadał. James postawił przed nią kieliszek białego wina.

– Fuzz powiedział, ze dostał to wino parę lat temu od faceta, który chciał whisky, ale był spłukany. Fuzz dostał tę butelkę w zapłacie.

Upiła łyk. Wino było ohydne, ale nie zamieniłaby go nawet na najlepszą whisky.

– Jest wspaniałe! – krzyknęła w stronę Fuzza Barmana.

James usiadł obok niej ze szklaneczką piwa w ręce.

– Peruka też jest niezła. Trochę za bardzo ruda jak na mój gust i za dużo w niej loków, ale na dzisiejszy wieczór bardzo dobra.

– Gorąco w niej – powiedziała.

– Spróbuj wytrzymać. Po powrocie do domu spróbuję znaleźć dla niej jakieś nieprzyzwoite zastosowanie.

Tuż przed dziewiątą wieczorem pocałował ją w usta, poczuł smak białego wina i wykrzywił się.

– To sikacz.

– Wspaniały sikacz. Nic nie mów panu Fuzzowi.

James roześmiał się, spod sąsiedniego krzesełka wyciągnął pokrowiec z saksofonem i ruszył pomiędzy stolikami w kierunku sceny.

Nie mogła oderwać od niego oczu. Uściskał flecistkę, potem przysunął w stronę mikrofonu niski taboret. Wyjął saksofon z pokrowca, przez chwilę przecierał go miękką ściereczką, przedmuchał instrument. Potem zaczął rozgrzewkę.

Nie wiedziała, czego oczekiwała, ale dźwięki wydobywające się z jego instrumentu mogłyby wywołać łzy w oczach samego diabła. Próbował gam i fragmentów starych piosenek, przeskakiwał od najniższych do najwyższych tonów, próbując raz cicho, to znowu głośno.

A więc to ty jesteś tą dziewczynką, która upolowała mojego Quinlana?

Загрузка...