9

W drodze do domu usłyszałam przez radio, że policja przesłuchuje mężczyznę podejrzanego o podłożenie ognia pod dom Nicholasa Spencera w Bedford, określanego teraz jako zaginiony lub zmarły dyrektor wykonawczy spółki Gen-stone.

Ku swemu przerażeniu dowiedziałam się, że owym podejrzanym jest mężczyzna, który nie powstrzymał wybuchu gniewu na poniedziałkowym spotkaniu akcjonariuszy w Grand Hyatt Hotel na Manhattanie. Był to trzydziestosześcioletni Marty Bikorsky, mieszkaniec White Plains, zatrudniony na stacji benzynowej w Mount Kisco, miasteczku sąsiadującym z Bedford. We wtorek po południu w szpitalu Świętej Anny opatrywano mu poparzenie prawej ręki.

Bikorsky twierdził, że w noc pożaru pracował do dwudziestej trzeciej, potem wyskoczył z kilkoma kolegami na piwo i około dwudziestej czwartej trzydzieści spał jak zabity we własnym łóżku. W toku śledztwa przyznał, że w barze rozmawiał o posiadłości Spencerów w Bedford. Padło z jego ust stwierdzenie, że ucieszyłby się, gdyby ich rezydencja poszła z dymem, a nawet byłby gotów sam ten dom podpalić.

Jego żona potwierdziła zeznanie w szczegółach dotyczących powrotu do domu, ale przyznała także, iż o trzeciej nad ranem, gdy się obudziła, męża przy niej nie było. Nie zdziwiła jej ta nieobecność, ponieważ Bikorsky źle sypiał i potrafił w środku nocy, włożywszy kurtkę na piżamę, wychodzić na ganek na papierosa. Szybko zasnęła ponownie i obudziła się dopiero około siódmej. O tej porze mąż był już w kuchni, dłoń miał poparzoną. Wyjaśnił, że dotknął rozgrzanego palnika, ścierając rozlane kakao.

Powiedziałam śledczemu z biura prokuratora, Jasonowi Knowlesowi, że moim zdaniem Marty Bikorsky nie miał nic wspólnego z podpaleniem i że na spotkaniu akcjonariuszy zrobił na mnie wrażenie człowieka zrozpaczonego, a nie pałającego żądzą zemsty. Teraz zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie zatraciłam instynktu koniecznego w pracy dziennikarskiej. W końcu jednak zdecydowałam, że niezależnie od tego, jak bardzo fakty zdawały się wskazywać na winę Bikorsky’ego, będę obstawała przy swoim.

Coś ciągle nie dawało mi spokoju, a nie do końca wiedziałam co. Wreszcie zrozumiałam: chodziło o twarz mężczyzny, który przez chwilę zaglądał do szpitalnego pokoju Lynn. Już go gdzieś widziałam. Tak. We wtorek, kiedy otoczyli mnie reporterzy, stał przed szpitalem.

Biedak. Wyglądał na zdruzgotanego. Może ktoś z jego bliskich jest ciężko chory.


* * *

Tego wieczora umówiłam się na kolację z Gwen Harkins u Neary’ego przy Wschodniej Pięćdziesiątej Siódmej. W szczenięcych latach mieszkałyśmy po sąsiedzku w Ridgewood. Razem chodziłyśmy do podstawówki i do gimnazjum. Potem, na etapie college’u, nasze drogi się rozeszły; ona wyjechała na południe, do Georgetown, a ja w przeciwną stronę, do Bostonu. Natomiast praktyki w Londynie i Florencji odbywałyśmy razem. Kiedy wychodziłam za mąż za wcielenie męskich cnót, została moją pierwszą druhną, a potem, gdy mój synek umarł, a wcielenie męskich cnót dało nogę do Kalifornii, stale mnie gdzieś wyciągała.

Gwen jest rudowłosa, słusznego wzrostu i na dodatek zwykle nosi wysokie obcasy. We dwie na pewno stanowimy intrygujący widok. Ja jestem żywym dowodem na prawdziwość stwierdzenia, że co Bóg złączył, Nowy Jork może rozłączyć, ona natomiast miała paru chłopaków, ale żaden z nich nie doprowadził jej do stanu, w którym dziewczyna ma ochotę przykleić sobie komórkę do ucha, żeby na pewno nie przegapić telefonu od tego jedynego. Jej matka, w duecie z moją, zapewniają stale, iż któregoś dnia trafi na właściwego faceta. Gwen jest prawnikiem w jednej z większych firm farmaceutycznych; nie kryję, że zapraszając ją na kolację u Neary’ego, miałam ku temu dwa powody.

Pierwszy to oczywiście chęć spotkania się z przyjaciółką, bo zawsze miło nam się razem gawędzi. Drugi natomiast to fakt, że chciałam ją wypytać na temat Gen-stone i posłuchać, co mają na ten temat do powiedzenia ludzie z branży farmaceutycznej.

U Neary’ego było jak zwykle tłoczno. Ta knajpka stała się dla wielu ludzi domem z dala od domu. Nigdy nie wiadomo, jaka sława czy polityk usiądzie akurat przy narożnym stoliku.

Jimmy Neary podszedł do nas na chwilę. Gwen popijała czerwone wino, a ja opowiedziałam mu o nowej pracy.

Słuchał mnie uważnie. Kiedy skończyłam, powiedział:

– Nick Spencer zaglądał tu czasem. Wyglądał na równego gościa. No cóż, nigdy nie wiadomo. – Ruchem głowy wskazał dwóch mężczyzn stojących przy barze. – Tamci też utopili pieniądze w Gen-stone, a skądinąd wiem, że nie mogą sobie na taką stratę pozwolić. Obaj mają dzieciaki w college’u.

Gwen zamówiła okonia. Ja natomiast poprosiłam o swoje ulubione danko na pocieszenie: stek a la kanapka i frytki. Wróciłyśmy do rozmowy.

– Dzisiaj ja stawiam – oznajmiłam. – Muszę cię wyeksploatować umysłowo. Powiedz mi, jakim cudem Nick zyskał takie uznanie, jeżeli jego szczepionka była jednym wielkim oszustwem.

Gwen leciutko wzruszyła ramionami. Jako doskonały prawnik nigdy nie odpowiadała na pytanie wprost.

– Carley, odkrycia w branży farmaceutycznej zdarzają się praktycznie dzień w dzień. Porównajmy to z rozwojem transportu. Aż do dziewiętnastego wieku ludzie przemieszczali się dzięki koniom. Albo w powozach, albo w siodle. Pociąg i samochód, wielkie wynalazki, pozwoliły światu poruszać się szybciej. W dwudziestym wieku mamy już samoloty śmigłowe, potem odrzutowce, wreszcie maszyny latające z prędkością ponaddźwiękową, no i statki kosmiczne. Podobne przyśpieszenie rozwoju można zauważyć także w laboratoriach medycznych. Sama pomyśl. Aspirynę odkryto pod koniec lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Wcześniej ludziom cierpiącym na ból głowy puszczano krew. Weźmy ospę. Szczepionka liczy sobie dopiero osiemdziesiąt lat, a tam, gdzie się pojawiała, definitywnie usuwała chorobę. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu mieliśmy epidemię polio. Teraz już są szczepionki. Można tak wymieniać bez końca.

– Na przykład odkrycie DNA?

– Właśnie. Nie zapomnij, że to odkrycie odegrało co najmniej podwójną rolę: DNA zrewolucjonizowało nie tylko medycynę, pozwalając na przewidywanie chorób dziedzicznych, ale także system prawny.

Pomyślałam o więźniach, którzy uniknęli kary śmierci, ponieważ ich DNA dowiodło, że nie popełnili zarzucanej zbrodni. Gwen jeszcze nie skończyła.

– Czytałaś na pewno różne powieści, w których porwane dziecko wraca do domu po trzydziestu latach, staje w drzwiach i mówi: „To ja, mamusiu”. Dzisiaj już nie ma znaczenia, czy ktoś jest mniej więcej podobny do kogoś z rodziny. Testy DNA rozstrzygają wszelkie wątpliwości.

Dostałyśmy zamówione dania. Gwen zjadła kilka kawałków ryby.

– Widzisz, Carley – podjęła po chwili – w zasadzie nie wiem, czy Nick Spencer był szarlatanem czy geniuszem. O ile mi wiadomo, niektóre spośród wczesnych wyników prac nad szczepionką na raka wydawały się, według prasy medycznej, wyjątkowo obiecujące, ale z drugiej strony, można założyć, że w końcu nie udało się zweryfikować tych osiągnięć. Wówczas oczywiście Spencer znika i okazuje się, że okradał spółkę.

– Miałaś okazję go poznać?

– Widywałam go w większej grupie, na niektórych seminariach medycznych. Robił wrażenie, to prawda, ale wiesz co? Teraz, kiedy wiem, że okradł ludzi, którzy wcale nie spali na pieniądzach, a w dodatku odebrał nadzieję wszystkim tym, którzy uwierzyli w reklamowany przez niego specyfik, jakoś nie mogę wskrzesić w sobie ani krzty współczucia dla tego człowieka. Nawet jeśli rzeczywiście zginął w samolocie. Jeśli o mnie chodzi, dostał to, na co zasłużył.

Загрузка...