29

W „The Four Seasons” było, jak zwykle o trzynastej, dość tłoczno, ponieważ jest to ulubiona pora jedzenia lunchu co najmniej połowy wszystkich tych, którzy w ogóle jadają lunch. Zauważyłam wiele znanych twarzy: osób, które widuje się w „Timesie” w części „Style” oraz na stronach poświęconych biznesowi i polityce.

Przy wejściu gości witali współwłaściciele: Julian oraz Alex. Zapytałam o stolik pani Spencer, na co usłyszałam:

– Ach, tak, oczywiście. Rezerwacja była na pana Garnera. Wszyscy już są. Czekają w sali basenowej.

Aha. Czyli nie będzie to siostrzana sesja w formie burzy mózgów pod tytułem: „Jak ratować nadwątloną reputację”.

Poprowadzono mnie marmurowym korytarzem do właściwej sali. Ciekawe, dlaczego Lynn nie powiedziała mi o Wallingfordzie i Garnerze. Czyżby się obawiała, że jej odmówię? Nic z tego, droga Lynn. Bardzo chętnie przyjrzę się im z bliska, zwłaszcza Wallingfordowi. Ale też powściągnę dziennikarskie zapędy. Zamierzałam zamienić się w słuch i zapomnieć języka w gębie.

Sala basenowa wzięła swoją nazwę od sporego kwadratowego basenu na środku pomieszczenia, wdzięcznie okolonego drzewami symbolizującymi jedną z pór roku. Aktualnie wiosnę przedstawiały długie smukłe jabłonie z gałęziami ciężkimi od kwiecia. Wnętrze urocze, naprawdę prześliczne. Gotowa byłam iść o zakład, że przypieczętowano tutaj uściskiem dłoni równie wiele decydujących ustaleń, co w gabinetach zarządów.

Eskorta przekazała mnie w ręce pierwszego kelnera, a ten powiódł do odpowiedniego stolika.

Nawet z daleka widać było wyraźnie, że Lynn wygląda prześlicznie. Ubrana była w czarny kostium z białym lnianym kołnierzem oraz mankietami. Nie widziałam jej stóp, ale z dłoni zniknęły bandaże. W niedzielę nie miała na sobie żadnej biżuterii, teraz natomiast na jej serdecznym palcu błyszczała szeroka złota obrączka. Ludzie przechodzący do swoich stolików zatrzymywali się i pozdrawiali ją serdecznie.

Nie wiem, czy to ona świetnie grała, czy też ja byłam klinicznym przypadkiem braku ciepłych siostrzanych uczuć, ale kiedy zobaczyłam, jak dzielnie się uśmiecha i po dziewczęcemu kręci głową, gdy pewien broker, wysoko postawiony w hierarchii firmy, sięgnął po jej dłoń, pogarda mało mi nie wypłynęła uszami.

– Ciągle jeszcze boli – wyjaśniła Lynn czarującym tonem.

Akurat w tym samym momencie kelner odsunął dla mnie krzesło. Bardzo byłam zadowolona, że moja przyszywana siostra patrzyła akurat w przeciwną stronę. Uwolniło mnie to od konieczności odprawienia rytuału całowania powietrza przy jej policzkach.

Adrian Garner i Charles Wallingford zdobyli się na zwyczajową próbę odsunięcia krzeseł od stołu i powstania na moje powitanie. Oszczędziłam im wysiłku, protestując zgodnie z oczekiwaniami, więc usiedliśmy wszyscy jednocześnie.

Muszę przyznać, że obaj panowie robili wrażenie. Wallingford był bezsprzecznie przystojnym mężczyzną o subtelnych rysach twarzy, świadczących o łączeniu się wielu pokoleń błękitnej krwi. Orli nos, lodowato niebieskie oczy, ciemnobrązowe włosy siwiejące na skroniach, doskonale utrzymane ciało i piękne dłonie. Esencja patrycjusza. Jego ciemnoszary garnitur w niemal niedostrzegalne cieniuteńkie prążki pochodził, moim zdaniem, od Armaniego. Obrazu dopełniał stonowany czerwony krawat w szare wzory, wyeksponowany na śnieżnobiałej koszuli. Zauważyłam, iż niektóre kobiety, mijając nasz stolik, obrzucały prezesa Gen-stone bardzo przychylnymi spojrzeniami.

Adrian Garner był pewnie z grubsza w tym samym wieku co Wallingford, ale na tym kończyło się wszelkie podobieństwo. Był raczej niższy, a zgodnie z tym, co zauważyłam w niedzielę, ani w jego ciele, ani w twarzy nikt by się nie doszukał owej subtelności tak oczywistej i jawnej u tamtego. Cerę miał rumianą, jak gdyby wiele czasu spędzał na świeżym powietrzu. Dzisiaj jego głęboko osadzone brązowe oczy spoglądające zza okularów patrzyły wyjątkowo przenikliwie. Gdy zwracał wzrok na mnie, odnosiłam wrażenie, że czyta mi w myślach. Otaczała go wszakże aura władzy, pomimo pospolitej sportowej marynarki w kolorze złotego brązu, połączonej z brązowymi ciemnymi spodniami, które także wyglądały, jakby zostały zamówione w katalogu wysyłkowym.

Obaj z Wallingfordem pili szampana, a na moje przyzwalające skinienie kelner napełnił także mój kieliszek. Wtedy zobaczyłam, jak Garner rzucił poirytowane spojrzenie w stronę Lynn, która ciągle jeszcze rozmawiała z facetem z firmy maklerskiej. Chyba poczuła jego wzrok na sobie, bo szybko skończyła rozmowę, odwróciła się do nas i odegrała radość na mój widok.

– Carley, ogromnie się cieszę, że zgodziłaś się przyjść, chociaż tak późno cię zaprosiłam. Na pewno rozumiesz, co się ze mną dzieje!

– Rzeczywiście.

– Popatrz, jak się szczęśliwie złożyło, że Adrian namówił mnie do zmiany treści poprzedniego oświadczenia dla mediów, pamiętasz, w niedzielę, kiedy sądziliśmy, że znaleziono skrawek koszuli Nicka. A teraz słyszę, że Nick jest w Szwajcarii! Na dodatek jego asystentka zniknęła… Doprawdy, sama już nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć.

– Ale tego akurat nie powiesz – stwierdził Wallingford stanowczo. Przeniósł spojrzenie na mnie. – Wszystko, co pani teraz powiem, jest poufne – oświadczył. – Postanowiliśmy na własną rękę przeprowadzić dochodzenie w firmie. Dla znacznej liczby pracowników nie ulega wątpliwości fakt, iż Nicholas Spencer i Vivian Powers byli sobie… bardzo bliscy. Pozostała w pracy przez kilka ostatnich tygodni, ponieważ chciała śledzić postępy dochodzenia w sprawie katastrofy lotniczej. Prokuratura robi swoje, oczywiście, ale my, swoją drogą, zatrudniliśmy agencję detektywistyczną. Spencerowi najbardziej odpowiadałoby uznanie go za zmarłego, tymczasem, skoro był widziany w Europie, gra się skończyła. W tej chwili jest uważany za uciekiniera. Należy również przyjąć, iż pani Powers także zniknęła z własnej woli. Skoro powszechnie wiadomo, że Spencer przeżył katastrofę lotniczą, ta pani nie ma już żadnego powodu, aby pozostawać w firmie. Przy tym, gdyby nie zniknęła na czas, władze z pewnością chciałyby ją przesłuchać.

– Jedno bezsprzecznie zawdzięczam tej kobiecie – odezwała się Lynn. – Ludzie przestali mnie traktować jak pariasa. Wreszcie uwierzyli, że Nick oszukał mnie tak samo jak wszystkich innych. Kiedy pomyślę…

– Pani DeCarlo – wtrącił się Adrian Garner – kiedy spodziewa się pani publikacji rezultatów dochodzenia dziennikarskiego?

Chyba byłam jedyną przy stole osobą zirytowaną na tego człowieka, który tak bezpardonowo przerwał Lynn w środku zdania. Najwyraźniej taki miał zwyczaj.

W rewanżu uraczyłam go odpowiedzią pełną wątpliwości i niekonkretnych stwierdzeń, mając nadzieję, że i ja jego potrafię zirytować.

– Jak pan być może słyszał, podczas śledztwa dziennikarskiego mamy niekiedy do czynienia z dwoma całkowicie przeciwstawnymi elementami. Tutaj jednym z nich jest aspekt sensacji. Sprawa Nicholasa Spencera niewątpliwie stanowi ogromną rewelację. Drugi natomiast aspekt to podanie faktów uczciwie i rzetelnie, a nie w formie zbioru najnowszych pogłosek. Czy znamy już pełną historię Nicka Spencera? Nie przypuszczam. W zasadzie codziennie przekonuję się na nowo, że nawet nie zaczęliśmy zbliżać się do prawdy. Dlatego na pewno zrozumie mnie pan, jeśli wyznam, że nie potrafię odpowiedzieć na pańskie pytanie.

Owszem, udało mi się go wkurzyć i sprawiło mi to nieziemską przyjemność. Adrian Nagel Garner był może wzorem sukcesu w biznesie, ale w moich oczach wcale nie dawało mu to prawa do niegrzecznego zachowania.

Podjął rękawicę.

– Pani DeCarlo…

– Przyjaciele – wpadłam mu w słowo – zwracają się do mnie po imieniu. – Nie on jeden potrafił przerywać mówiącemu.

– Carley, my czworo, siedzący przy tym stoliku, a także inwestorzy i pracownicy Gen-stone, wszyscy jesteśmy ofiarami Nicholasa Spencera. Wiem od Lynn, że zainwestowałaś w spółkę dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.

– Rzeczywiście. – Przypomniałam sobie, co słyszałam o posiadłości Garnera, owym cudzie nowoczesnej techniki połączonym z artyzmem, i postanowiłam sprawdzić, czy potrafię tego człowieka rozwścieczyć. – Odkładałam na mieszkanie. Marzyło mi się od lat. Chciałabym mieszkać w budynku z czynną windą i mieć łazienkę z działającym prysznicem, a może nawet w starszym domu, gdzie byłby także kominek. Zawsze mi się podobały kominki.

Wiedziałam, że Garner zaczynał od samego dołu, ale nie chwycił przynęty i nie uderzył we współczujący ton, głosząc na przykład: „wiem, jak to jest tęsknić za działającym prysznicem”. Kompletnie zignorował moje nieśmiałe marzenia o przyzwoitych czterech kątach.

– Każdy, kto zainwestował w Gen-stone, przeżywa osobisty dramat – wybrnął gładko. – Moja firma straciła zaufanie wielu klientów, ponieważ ogłosiła zamiar kupienia praw do dystrybucji tej nieszczęsnej szczepionki. Nie ucierpieliśmy finansowo, ponieważ finalizacja umowy miała nastąpić wyłącznie pod warunkiem akceptacji nowego medykamentu przez Instytut Żywności i Leków. Ale tak czy inaczej, poważnie ucierpieliśmy wskutek nadszarpnięcia opinii, a jest ona istotnym elementem budowania przyszłości każdego przedsiębiorstwa. Ludzie kupowali akcje Gen-stone za sprawą kryształowej reputacji Garner Pharmaceuticals. A obarczanie współwiną jest bardzo realnym czynnikiem psychologicznym w świecie biznesu… Carley.

Mało brakowało, a znowu nazwałby mnie panią DeCarlo, lecz po ułamku sekundy zastanowienia wypluł moje imię. W życiu nie słyszałam, żeby ktoś je wymawiał z większą pogardą. Raptem zdałam sobie sprawę, że Adrian Garner, mimo całej swojej władzy i potęgi, najwyraźniej się mnie bał.

Chociaż nie, poprawiłam się w myślach, to za mocno powiedziane. On odnosi się z szacunkiem do faktu, że mogę pomóc ludziom zrozumieć, iż nie tylko Lynn, ale także Garner Pharmaceuticals Company padła ofiarą gigantycznej machlojki Nicholasa Spencera, jaką była szczepionka na raka.

Wszyscy troje patrzyli na mnie, czekając na odpowiedź. Uznałam, że czas najwyższy, bym teraz dla odmiany to ja wyciągnęła od nich jakieś informacje. Spojrzałam na Wallingforda.

– Czy zna pan osobiście akcjonariusza, który widział Nicka Spencera w Szwajcarii?

Garner uniósł dłoń, zanim Wallingford zebrał się do odpowiedzi.

– Powinniśmy złożyć zamówienie.

Wtedy dopiero dostrzegłam kelnera stojącego przy naszym stoliku. Wzięliśmy od niego menu i dokonaliśmy wyboru. Uwielbiam ciasteczka z krabów podawane w „The Four Seasons”, więc niezależnie od tego, jak pilnie przeglądam jadłospis ani jak uważnie słucham dobrych rad obsługi, nieodmiennie zamawiam tutaj to samo danie, wraz z zieloną sałatą.

Mało kto w dzisiejszych czasach zamawia befsztyk tatarski, bo kombinacja surowej wołowiny z równie surowym żółtkiem nie jest uważana za najlepszą metodę na doczekanie sędziwego wieku. Tymczasem, co interesujące, Adrian Garner podjął taką właśnie decyzję.

No cóż, siła wyższa i skrzypce, jak mawia Casey, musiałam powtórzyć pytanie do Wallingforda:

– Czy zna pan akcjonariusza, który twierdzi, że widział Nicka Spencera w Szwajcarii?

– Czy go znam? – Wallingford leciutko wzruszył ramionami. – Zawsze intrygowała mnie semantyczna wykładnia tego zwrotu. Co to znaczy: znać kogoś? Dla mnie oznacza to, że naprawdę coś wiem o danej osobie, a nie tylko tyle, że widuję ją regularnie na zebraniach, w których bierze udział większa liczba uczestników, jak choćby zebrania akcjonariuszy. Znam Barry’ego Westa z imienia i nazwiska. Pracuje jako kierownik w dziale zaopatrzenia i najwyraźniej doskonale radzi sobie z własnymi inwestycjami. Pojawił się na naszych spotkaniach cztery, może pięć razy w ciągu minionych ośmiu lat i zawsze dopilnował, by w tym czasie doszło do rozmowy i z Nickiem, i ze mną. Dwa lata temu, gdy firma Garner Pharmaceuticals zgodziła się brać udział w dystrybucji szczepionki po jej zaaprobowaniu przez Instytut Żywności i Leków, Adrian wprowadził do zarządu swojego reprezentanta, Lowella Drexela. Barry West natychmiast podjął próbę… zacieśnienia więzi z Lowellem. – Wallingford spojrzał na Adriana Garnera. – Słyszałem, jak pytał Lowella, czy nie potrzebujesz świetnego, solidnego człowieka na stanowisko kierownicze, Adrianie.

– Jeżeli Lowell nie jest głupi, odpowiedział przecząco – warknął Garner.

Stanowczo nie uznawał uprzejmości z samego rana, ale też przyznaję, do pewnego stopnia przeszła mi już irytacja z powodu jego nieuprzejmego zachowania. W moim zawodzie człowiek tak często spotyka się z wodolejstwem, że niekiedy miło dla odmiany porozmawiać z kimś, kto wali prosto z mostu.

– Może tak, a może nie – odrzekł Wallingford. – Moim zdaniem Barry West miał okazję widywać Nicka wystarczająco często, aby go rozpoznać. Wobec tego można założyć, że widział w Szwajcarii albo jego, albo kogoś do niego bardzo podobnego.

Kiedy spotkałam obu panów u Lynn, w niedzielę, odniosłam wrażenie, że się serdecznie nie znoszą. Tymczasem okazało się, że wojna rodzi dziwaczne sojusze, a podobnie jest z upadającą firmą. Jednocześnie byłam tutaj najwyraźniej nie tylko po to, by pomóc Lynn ukazać światu jej pozycję bezradnej ofiary niewierności i złodziejstwa męża. Wszyscy troje chcieli się dowiedzieć, jaki kierunek przybiera nasze dziennikarskie śledztwo.

– Panie Wallingford – odezwałam się uprzejmie.

Podniósł dłoń. Oczywiście zaraz mnie poprosi, żebym się do niego zwracała po imieniu. Poprosił. Usłuchałam.

– Charles, doskonale się orientujesz, że mnie interesuje wyłącznie aspekt ludzki upadku Gen-stone i zniknięcia Nicholasa Spencera. O ile mi wiadomo, rozmawiałeś z moim kolegą, Donem Carterem.

– Tak. We współpracy z naszymi księgowymi umożliwiliśmy osobom prowadzącym śledztwo pełen wgląd we wszystkie księgi.

– Ukradł tyle pieniędzy – odezwała się Lynn – a nie chciał obejrzeć ze mną domu w Darien, chociaż to była doskonała okazja! Tak bardzo się starałam dbać o nasze małżeństwo, a on nie rozumiał, że nie chcę mieszkać w domu innej kobiety.

Szczerze mówiąc, tu akurat ją rozumiałam. Też nie chciałabym mieszkać w domu poprzedniej żony mojego męża. Przez głowę przeleciała mi myśl, że jeśli wyjdę za Caseya, ten problem mi nie grozi.

– Doktor Page zyskał swobodny dostęp do naszego laboratorium i wgląd we wszystkie wyniki przeprowadzonych badań – podjął Wallingford. – Na nasze nieszczęście, rezultaty najwcześniejszych eksperymentów wydawały się obiecujące. Nie jest to niczym wyjątkowym, jeśli chodzi o poszukiwania leku mającego spowolnić lub zatrzymać rozrost komórek nowotworowych. Zbyt często dochodzi do upadku firm i utraty nadziei, ponieważ wczesne sukcesy po prostu się nie potwierdzają. To samo wydarzyło się także w Gen-stone. Pewnie nigdy się nie dowiemy, dlaczego Nick zaczął okradać własną firmę. A kiedy zrozumiał, że szczepionka nie ma szans powodzenia i wartość spółki zacznie wkrótce gwałtownie spadać, nie miał już sposobu na pokrycie debetu. Prawdopodobnie wówczas postanowił zniknąć.

Każdy dziennikarz od samego początku uczy się zadawać pięć podstawowych pytań: kto, co, dlaczego, gdzie i kiedy. Wybrałam środkowe.

– Dlaczego – spytałam – pakował się w to coraz głębiej?

– Początkowo zapewne po to, by zyskać więcej czasu na badania – wyjaśnił Wallingford. – Potem, gdy się zorientował, że szczepionka nie jest cudownym lekiem i że będzie musiał sfałszować wyniki, mógł uznać, iż ma tylko jedną możliwość: nakraść tyle, by mu wystarczyło do końca życia, i zniknąć. Więzienia federalne to jednak nie ekskluzywne kluby, wbrew temu, co twierdzą media.

Ciekawa byłam, czy rzeczywiście ktokolwiek byłby skłonny uważać więzienie federalne za rodzaj ekskluzywnego klubu. Wallingford i Garner, w skrócie rzecz ujmując, powiedzieli mi, że dowiodłam swojej wierności wobec Lynn. Nadszedł czas, by uzgodnić najlepszy sposób ukazania jej niewinności, a potem mogłabym jeszcze pomóc odbudować jej wiarygodność – poprzez to, w jaki sposób napiszę swoją część sprawozdania ze śledztwa dziennikarskiego.

Nadszedł czas, by raz jeszcze wyłożyć kawę na ławę, choć jak sądziłam, powinni byli się nią już udławić.

– Muszę powtórzyć to, z czego już zdajecie sobie sprawę, jak sądzę – zaczęłam.

W tej chwili pojawiły się nasze przystawki, więc musiałam poczekać z dalszą częścią swojego odkrywczego stwierdzenia. Kelner zaproponował mielony pieprz. Tylko Adrian Garner i ja skorzystaliśmy z oferty. Gdy znów zostaliśmy we czworo, powiedziałam im, że napiszę tę historię tak, jak ją widzę, a by napisać ją dobrze i zgodnie z prawdą, będę chciała umówić się na spotkanie zarówno z Charlesem Wallingfordem, jak i z panem Garnerem, który – co sobie właśnie uświadomiłam – nie przeszedł jednak ze mną na ty.

Obaj zgodzili się na moją propozycję. Niezbyt chętnie? To już trudno stwierdzić z całą pewnością.

W zasadzie zakończyliśmy interesy. Lynn wyciągnęła do mnie ręce przez stół. Zmuszona byłam odpowiedzieć na ten gest, dotknęłam więc czubków jej palców.

– Carley, taka jesteś dla mnie dobra – oznajmiła z głębokim westchnieniem. – Ogromnie się cieszę, że uznałaś, iż moje ręce, choć osmalone, są czyste.

Nasunęły mi się na myśl słynne słowa Poncjusza Piłata o zmywaniu z rąk krwi tego niewinnego człowieka.

Tymczasem Nick Spencer, niezależnie od tego, jak szczere miał motywy, był jednak winny kradzieży i zdrady, prawda?

Na to, w każdym razie, zdawały się wskazywać dowody.

Czy aby na pewno?

Загрузка...