6

Następnego ranka przed jedenastą wjechałam na parking dla gości Gen-stone w Pleasantville w stanie Nowy Jork. Pleasantville to sympatyczne miasteczko w Westchester, które zostało umieszczone na mapie przed wielu laty, gdy „Reader’s Digest” ulokowało tutaj swoją redakcję wydań międzynarodowych.

Gen-stone znajduje się jakiś kilometr od siedziby „Reader’s Digest”.

Znów mieliśmy piękny kwietniowy dzień. Kiedy szłam ścieżką do wejścia do budynku, przypomniał mi się fragment jakiegoś wiersza, który uwielbiałam jako dziecko. „Och, gdyby tak być w Anglii teraz, gdy wrócił tam kwiecień!”. Nazwisko sławnego poety wypadło mi z głowy. Było bardzo prawdopodobne, że odkryję je na przykład w środku nocy.

Przed głównym wejściem stał strażnik. Mało tego, musiałam jeszcze wcisnąć guzik domofonu i przedstawić się, zanim recepcjonistka mnie wpuściła.

Przyjechałam kwadrans wcześniej i bardzo dobrze. Lepiej się rozejrzeć i złapać oddech przed spotkaniem, zamiast spóźniać się, biec w pośpiechu i przepraszać. Powiedziałam recepcjonistce, że czekam na kolegów, i spokojnie usiadłam.

Poprzedniego wieczora po kolacji posurfowałam trochę po Internecie i odrobiłam pracę domową na temat dwóch mężczyzn, z którymi mieliśmy rozmawiać: Charlesa Wallingforda oraz doktora Celtaviniego. Dowiedziałam się, że Charles Wallingford był szóstym z rzędu właścicielem i szefem rodzinnej sieci sklepów meblowych. Wszystko zaczęło się dawno temu od jakiegoś zapyziałego składu na Delancey. Interes rozrósł się, przeniósł na Piątą Aleję, a nazwisko Wallingford zyskało renomę znaku firmowego.

Objąwszy rodzinne przedsiębiorstwo, niezbyt dobrze radził sobie z zalewem rynku przez sieci oferujące meble z przeceny oraz z zapaścią ekonomiczną. Dorzucił do oferty tańsze propozycje, modyfikując w ten sposób wizerunek firmy, część sklepów zamknął, zmienił charakter pozostałych, lecz w końcu zmuszony był zgodzić się na wykup udziałów przez jedną ze spółek brytyjskich. To było jakieś dziesięć lat temu.

Dwa lata później Charles Wallingford poznał Nicholasa Spencera, który wtedy akurat rozwijał nową firmę, Gen-stone. Wallingford zainwestował w nią poważną sumę i przyjął stanowisko prezesa zarządu.

Ciekawe, czy nie żałował, że odszedł od mebli.

Doktor Milo Celtavini ukończył college i studia we Włoszech. Przez większą część spędzonego tam życia prowadził najróżniejsze badania immunologiczne, po czym przyjął zaproszenie na członka zespołu badawczego Sloan-Kettering w Nowym Jorku. W krótkim czasie przeniósł się do laboratorium Gen-stone, ponieważ był przekonany, że spółka znajduje się na najlepszej drodze do rewelacyjnych odkryć medycznych.

Kiedy tak przeglądałam notatki, weszli Ken i Don. Recepcjonistka spytała ich o nazwiska i już kilka chwil później wszyscy troje zostaliśmy zaprowadzeni do gabinetu Charlesa Wallingforda.

Siedział za osiemnastowiecznym mahoniowym biurkiem. Perski dywan na podłodze wyblakł akurat na tyle, by czerwone, niebieskie i złote barwy z jego wzoru mieniły się ciepłym blaskiem. Na lewo od drzwi ustawiono skórzaną kanapę i kilka foteli od kompletu. Ściany wyłożono orzechową boazerią. Wąskie ciemnoniebieskie story służyły raczej jako element ozdobny niż do zasłaniania okien. W rezultacie gabinet zalany był naturalnym dziennym światłem, a przecudny ogród za oknem wydawał się żywym arcydziełem. Było to wnętrze urządzone przez człowieka o nieskazitelnym guście.

Co potwierdzało wrażenie, jakie ten mężczyzna wywarł na mnie na poniedziałkowym spotkaniu udziałowców. Choć z całą pewnością żył ostatnio w ogromnym napięciu, gdy tłum zaczął go wygwizdywać, zachowywał się dostojnie.

Teraz wstał zza biurka i powitał nas uprzejmym uśmiechem.

Przedstawiliśmy się sobie wzajemnie, po czym Wallingford zaproponował:

– Usiądźmy tam. – Wskazał komplet mebli wypoczynkowych. – Będzie nam wygodniej.

Usadowiłam się na kanapie, Don Carter obok mnie. Ken zajął jeden z foteli, natomiast Wallingford przysiadł na krawędzi drugiego i opierając lekko łokcie o podłokietniki, złączył opuszki palców obu dłoni.

Nasz spec od interesów, Don, podziękował Wallingfordowi za zgodę na spotkanie i zaczął mu zadawać trudne pytania. Chciał między innymi wiedzieć, jak to możliwe, że tak znaczna suma pieniędzy rozpłynęła się w powietrzu, a prezes oraz reszta członków zarządu niczego nie podejrzewali.

Zdaniem Wallingforda rzecz sprowadzała się do tego, że właściciel Garner Pharmaceuticals, firmy, która miała zainwestować w Gen-stone niebagatelną sumę, poczuł się zaniepokojony niepowodzeniami kolejnych badań. Spencer od wielu już lat musiał defraudować wpływy ze spedycji produktów medycznych. Zrozumiawszy, że Instytut Żywności i Leków nie zaaprobuje szczepionki i że nie sposób dłużej ukrywać tych oszustw, postanowił zniknąć.

– I tu najprawdopodobniej wtrącił się przypadek – zakończył Wallingford. – W drodze do Portoryko samolot Nicka uległ katastrofie.

– Jak pan sądzi, czy Nicholas Spencer zaoferował panu współudział w firmie oraz stanowisko prezesa zarządu z powodu pańskiego bogatego doświadczenia w prowadzeniu spółki, czy też doceniał pańskie umiejętności podejmowania trafnych decyzji? – spytał Don.

– Przypuszczam, że z obu tych powodów.

– Nie wszyscy jednak byli pod wrażeniem pańskich poczynań w rodzinnej firmie, jeśli wolno mi to tak ująć. – Don przeczytał kilka wyjątków z publikacji finansowych, które zdawały się sugerować, iż Wallingford rozłożył rodzinny interes.

Charles Wallingford odparował, że sprzedaż detaliczna mebli spadała stale już od dłuższego czasu, wzrastały natomiast koszty pracy oraz problemy z dostawami i gdyby zwlekał dłużej, spółka z całą pewnością skończyłaby jako bankrut. Wskazał jeden z wycinków w dłoni Cartera.

– Potrafię przytoczyć co najmniej tuzin artykułów napisanych przez tego dziennikarza, na dowód, jaki z niego znawca – oświadczył ironicznie.

Zdawał się nie przejmować implikacją, że mylił się, nadając rodzinnej firmie taki, a nie inny kierunek.

Z własnych poszukiwań w sieci wiedziałam, że ma czterdzieści dziewięć lat, dwóch dorosłych synów, a dziesięć lat temu się rozwiódł. Dopiero kiedy Carter spytał, czy to prawda, że nie jest w najlepszych stosunkach z własnymi dziećmi, zacisnął szczęki.

– Rzeczywiście, z przykrością przyznaję, że jesteśmy poróżnieni – odparł. – I aby zapobiec jakimkolwiek nieporozumieniom, od razu wyjaśnię, na czym rzecz polega. Moi synowie nie życzyli sobie, bym sprzedał rodzinną firmę. Stworzyli sobie nierealne wyobrażenia na temat jej przyszłości. Odradzali mi również inwestowanie w Gen-stone. Jak widać, tym razem, niestety, mieli rację.

Następnie wyjaśnił nam, jak poznał Nicholasa Spencera.

– Wiadomo było ogólnie, że rozglądam się za okazją do dobrej inwestycji. Spółki doradcze sugerowały rozważenie kupna akcji Gen-stone. Poznałem Nicka Spencera, który zrobił na mnie doskonałe wrażenie, co nie było czymś wyjątkowym, jak się państwo zapewne orientują. Zaproponował mi spotkanie z kilkoma najlepszymi mikrobiologami. Oczywiście mieli nieskazitelne listy uwierzytelniające. W opinii tych wszystkich naukowców Spencer był na najlepszej drodze do wynalezienia szczepionki zapobiegającej rakowi i powstrzymującej rozrost komórek nowotworowych. Zorientowałem się w możliwościach Gen-stone. Potem Nick podał mi pod rozwagę propozycję objęcia funkcji prezesa zarządu. Miałem zarządzać spółką. On chciał zostać szefem zespołu badawczego oraz kreować wizerunek publiczny firmy.

– Zdobywać kolejnych inwestorów – podsunął Don.

Wallingford uśmiechnął się krzywo.

– Był w tym bardzo dobry. Latał regularnie do Włoch i Szwajcarii, dawał do zrozumienia, że jego wiedza może rywalizować, a kto wie, czy nie przewyższa wykształceniem wielu badaczy zajmujących się biologią molekularną.

– Ile w tym prawdy?

Wallingford pokręcił głową.

– Jest inteligentny, ale nie pozjadał wszystkich rozumów.

Ale mnie zdołał ogłupić, pomyślałam, przypominając sobie, jak Nick Spencer emanował wiarygodnością, kiedy opowiadał mi o szczepionce, nad którą pracował.

Już wiedziałam, dokąd zmierza Don Carter. Jego zdaniem Charles Wallingford rozłożył własną rodzinną firmę, lecz mimo to Nick Spencer uważał, że będzie osobą tworzącą doskonały wizerunek jego spółki. Wyglądał i zachowywał się jak typowy biały przedstawiciel klasy średniej i łatwo nim było manipulować. Następne pytanie potwierdziło moje domysły.

– Czy zgodzi się pan ze mną, że zarząd spółki to ludzie dobrani według trudnego do określenia klucza?

– Niezupełnie rozumiem.

– Wszyscy pochodzą z wyjątkowo bogatych rodzin, ale nikt z nich nie ma prawdziwego doświadczenia w interesach.

– To moi dobrzy znajomi, zasiadają także w zarządach własnych firm.

– Co niekoniecznie musi świadczyć o ich rozeznaniu w sprawach finansowych, dostatecznie dużym, by zarządzać taką spółką jak ta.

– Nigdzie nie znajdzie pan grupy ludzi mądrzejszych i bardziej godnych szacunku – oświadczył Wallingford. Ton głosu miał lodowaty, za to twarz czerwoną.

Moim zdaniem niewiele brakowało, żeby nas pożegnał, ale akurat w tej chwili rozległo się pukanie do drzwi i wszedł doktor Celtavini.

Był to mężczyzna stosunkowo niski, konserwatywnie ubrany. Na oko dobiegał siedemdziesiątki i mówił z lekkim akcentem włoskim. Powiedział nam, że gdy przyjął funkcję szefa laboratorium Gen-stone, był całkowicie przekonany o ogromnych szansach powodzenia badań nad szczepionką zapobiegającą nowotworom. Z początku rezultaty doświadczeń przeprowadzanych na myszach z genetycznymi komórkami rakowymi były zachęcające, ale potem zaczęły się problemy. Nie mógł powtórzyć wczesnych wyników obiecujących sukces. Zanim pozwoli sobie na jakiekolwiek dalsze konkluzje, musi przeprowadzić kolejne szczegółowe testy.

– Przełom pojawi się z czasem – powiedział. – Wielu ludzi pracuje nad tym zagadnieniem.

– Co pan sądzi o Nicholasie Spencerze? – spytał Ken Page.

Doktor Celtavini poszarzał na twarzy.

– Przychodząc do Gen-stone, szczyciłem się nienaganną reputacją zdobytą w ciągu czterdziestu lat pracy. Teraz jestem postrzegany jako osoba zamieszana w upadek tej spółki. Moja odpowiedź brzmi: gardzę Nicholasem Spencerem.


* * *

Ken poszedł do laboratorium z doktorem Celtavinim. a Don i ja wynieśliśmy się z Gen-stone na dobre. Don był umówiony z akcjonariuszami spółki na Manhattanie. Ja zamierzałam pojechać do Caspien w Connecticut, miasteczka, gdzie dorastał Nicholas Spencer. Zgodziliśmy się, że aby przedstawić tę historię, zanim ostygnie, musimy działać szybko.

Mimo to skręciłam na północ, zamiast na południe. Nieprzezwyciężona ciekawość kazała mi pojechać do Bedford, aby na własne oczy zobaczyć zniszczenia dokonane przez ogień, który omal nie zabił Lynn.

Загрузка...