47

Przez całe rano miałam włączony telewizor, ale przykręciłam dźwięk i nastawiałam głośniej tylko wówczas, kiedy pojawiały się nowe informacje na temat Neda Coopera albo jego ofiar. Wyjątkowo wzruszający był reportaż o jego żonie, Annie. Kilka osób pracujących razem z nią w szpitalu opowiadało o jej zadziwiającej energii, miłym podejściu do pacjentów, o tym, że zawsze brała nadgodziny, jeśli była potrzebna.

Ze wzrastającym współczuciem słuchałam, jak potoczyły się jej losy. Pięć albo sześć dni w tygodniu pracowała w szpitalu, a potem wracała do wynajętego mieszkania w nieciekawej okolicy, gdzie mieszkała z niezrównoważonym mężem. Jedyną i ogromną radością jej życia był domek w Greenwood Lake.

– Annie zawsze wiosną nie mogła się doczekać, kiedy zacznie pracować w ogrodzie – mówiła jedna z pielęgniarek. – Przynosiła zdjęcia… Rzeczywiście, co roku było w tym ogrodzie inaczej i zawsze pięknie. Czasem sobie z niej żartowaliśmy, że się marnuje w szpitalu. Powinna pracować w cieplarni.

Nikomu w szpitalu nie zdradziła, że Ned sprzedał dom. Jakiś czas później na ekranie ukazał się sąsiad, któremu Ned się przechwalał, że jest właścicielem akcji Gen-stone i niedługo kupi Annie taką willę, jaką ma szef Gen-stone w Bedford.

Po tym komentarzu znowu chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do Judy z prośbą, by mi przysłała kopię tego wywiadu, łącznie z kopią mojego. Miałam kolejny dowód na bezpośredni związek Neda Coopera z pożarem w Bedford.

Wysyłając pocztą elektroniczną materiał do niedzielnego kącika porad, stale myślałam o Annie. Policja na pewno odwiedzała biblioteki, pokazując wszystkim zdjęcie Neda Coopera, sprawdzając, czy to on wysłał do mnie e-maile. Jeżeli tak, to właściwie się przyznał, że był na miejscu podpalenia. Postanowiłam zatelefonować do detektywa Clifforda z policji w Bedford. W zeszłym tygodniu z nim właśnie rozmawiałam o listach elektronicznych.

– Właśnie miałem do pani dzwonić – odrzekł Clifford. – Bibliotekarze potwierdzili nam, że Ned Cooper korzystał z publicznych komputerów. Bardzo poważnie traktujemy jego ostrzeżenie, żeby się pani przygotowała na dzień sądu. W jednym z pozostałych dwóch listów wspomniał, że nie odpowiedziała pani na pytanie jego żony, skierowane do kącika porad. Przykro mi to mówić, ale naszym zdaniem jest pani w niebezpieczeństwie.

Nie była to najradośniejsza nowina.

– Proszę rozważyć, czy nie powinna pani wystąpić o ochronę policyjną do czasu, aż złapiemy tego faceta – podsunął mi detektyw Clifford. – Z drugiej strony, godzinę temu kierowca ciężarówki zauważył czarną toyotę z kierowcą przypominającym Coopera na przydrożnym parkingu w Massachusetts. Samochód miał nowojorską rejestrację, tego szofer jest pewien, choć nie zapamiętał numerów. Można to potraktować jako dobrą wiadomość o świeżym tropie.

– Nie potrzebuję ochrony – odparłam szybko. – Ned Cooper nie wie, gdzie mieszkam, a zresztą dzisiaj i jutro prawie nie będę wychodziła.

– Na wszelki wypadek zostawiliśmy wiadomość pani Spencer. Oddzwoniła z Bedford, ma tam pozostać do czasu, gdy schwytamy Neda Coopera. Jest mało prawdopodobne, żeby się pojawił na terenie posiadłości, ale mimo wszystko obserwujemy drogi w sąsiedztwie.

Na koniec obiecał dać znać, gdyby zyskał jakieś nowe wieści o Cooperze.

Zabrałam na weekend do domu opasłą tekę z wszelkimi informacjami na temat Nicka Spencera, więc gdy tylko odłożyłam słuchawkę, wzięłam się do przeglądania papierów. Tym razem interesowały mnie sprawozdania z katastrofy lotniczej i to począwszy od krzykliwych nagłówków po skromne napomknięcia wplecione gdzieś w artykuły na temat bezwartościowych udziałów i szczepionki.

Czytając, zaznaczałam fragmenty tekstu markerem. Wyszło mi co następuje: w piątek, czwartego kwietnia, o godzinie czternastej, Nicholas Spencer, doświadczony pilot, wystartował swoim prywatnym samolotem z lotniska Westchester County, kierując się do San Juan w Portoryko. Miał tam wziąć udział w weekendowym seminarium poświęconym sprawom firmy i wrócić w niedzielę po południu. Prognozy pogody zapowiadały umiarkowane opady w okolicach San Juan. Żona Spencera podrzuciła go na lotnisko.

Kwadrans przed lądowaniem samolot Nicholasa Spencera zniknął z ekranów radaru. Nic nie wskazywało na to, żeby miał jakiekolwiek kłopoty, jedynie deszcz przeszedł w gwałtowną burzę. Przypuszczano, że samolot został trafiony piorunem. Następnego dnia fale zaczęły wyrzucać na brzeg fragmenty wraku.

Mechanik, który sprawdzał maszynę tuż przed startem, nazywał się Dominick Salvio. Po wypadku powiedział, że Nicholas Spencer był doskonałym pilotem, który latał już nieraz w najtrudniejszych warunkach, ale przyznał też, że uderzenie pioruna mogło spowodować katastrofę.

Po wybuchu skandalu pojawiły się w prasie pytania dotyczące lotu. Dlaczego Spencer nie skorzystał z samolotu firmowego, którym zwykle latał na spotkania służbowe? Dlaczego liczba połączeń, zarówno odbieranych, jak i wybieranych z jego telefonu komórkowego drastycznie spadła w ciągu kilku tygodni przed katastrofą? Potem, gdy nie odnaleziono ciała, pytania uległy zmianie. Czy katastrofa została spowodowana celowo? Czy Nicholas Spencer był na pokładzie maszyny, gdy ta uległa zniszczeniu? Zawsze jeździł na lotnisko sam. W dniu podróży do Portoryko zawiozła go żona. Dlaczego?

Zadzwoniłam na lotnisko. Dominick Salvio był w pracy, przełączono mnie do niego od razu. Dowiedziałam się, że kończy zmianę o drugiej. Niechętnie, lecz zgodził się poświęcić mi kwadrans, umówiliśmy się w terminalu.

– Nie dłużej niż kwadrans – zaznaczył. – Mój dzieciak gra dzisiaj w małej lidze, muszę być na meczu.

Zerknęłam na zegarek. Za piętnaście dwunasta, a ja ciągle w szlafroku. Jednym z wielkich luksusów sobotniego poranka, nawet jeśli pracowałam, był brak pośpiechu. Ten jeden dzień w tygodniu nie musiałam biegiem lecieć pod prysznic i ubierać się galopem. W tej sytuacji jednak czas ruszył z kopyta. Nie miałam pojęcia, jaki będzie ruch, więc chciałam sobie zostawić pełne półtorej godziny na drogę do Westchester.

Piętnaście minut później zadzwonił telefon. Mało brakowało, a byłabym go nie usłyszała, bo akurat suszyłam włosy. Zdążyłam odebrać. To był Ken Page.

– Znalazłem twojego pacjenta z rakiem – oznajmił. – Kto to?

– Nazywa się Dennis Holden, ma trzydzieści osiem lat, jest inżynierem i mieszka w Armonk.

– Jak się czuje?

– Nie chciał się spowiadać przez telefon. Niespecjalnie też miał ochotę umawiać się na spotkanie, ale go przekonałem i w końcu zaprosił mnie do siebie.

– A co ze mną? – spytałam. – Obiecałeś mi…

– Spokojnie! Trochę się musiałem wytężyć, ale jedziesz ze mną. Mamy wybór: albo dzisiaj, albo jutro o trzeciej. Który termin ci pasuje? Mnie wszystko jedno, mogę się dostosować. Mam do niego zaraz oddzwonić.

Na jutro byłam umówiona z Lynn, akurat na trzecią. Nie chciałam tego zmieniać.

– Dzisiaj – zdecydowałam.

– Na pewno oglądałaś wiadomości o Cooperze. Pięć osób straciło życie, bo akcje Gen-stone szlag trafił.

– Sześć – skorygowałam. – Jego żona także była ofiarą.

– Masz rację, ona też. Dobrze, zatelefonuję do Holdena i powiem mu, że widzimy się o trzeciej. Dowiem się, jak tam dojechać, i oddzwonię.

Odezwał się znowu po dziesięciu minutach. Zapisałam adres Dennisa Holdena i numer jego telefonu, dokończyłam suszyć włosy, zrobiłam szybki makijaż i ubrałam się w stalowoniebieski kostium, też kupiony na wyprzedaży posezonowej zeszłego lata. Gotowe.

Pamiętając wszystko, czego się dowiedziałam o Nedzie Cooperze, otworzywszy drzwi budynku, rozejrzałam się wyjątkowo uważnie. W tych starych domach do wejścia prowadzą strome, zwykle dość wąskie schody, innymi słowy, gdyby ktoś chciał wziąć mnie na cel, miałby stosunkowo łatwe zadanie. Tymczasem ulica tętniła życiem jak zwykle. Chodnikiem walił tłum, nie zauważyłam też, żeby ktoś siedział w samochodzie zaparkowanym w pobliżu. Chyba nic mi nie groziło.

Mimo to schody pokonałam biegiem, a trzy przecznice dzielące mnie od garażu przebyłam w ekspresowym tempie. Na dodatek od czasu do czasu skręcałam raptownie, kryjąc się to za tym, to za tamtym spokojnie idącym przechodniem. I cały czas miałam poczucie winy. Bo jeśli Ned Cooper rzeczywiście się na mnie uwziął, to wystawiałam tych ludzi na niebezpieczeństwo.


* * *

Lotnisko Westchester County leżało na obrzeżach Greenwich, miasteczka, w którym byłam niecałe dwadzieścia cztery godziny temu i gdzie miałam ponownie zjawić się jutro, z Caseyem, na przyjęciu u jego przyjaciół. Zaczęło się od rzadko używanego pasa startowego, stworzonego dla wygody bogatych mieszkańców najbliższej okolicy. Z czasem trzeba było zbudować całkiem niemały terminal, a pośród tysięcy korzystających z niego podróżnych byli i tacy, którzy niekoniecznie należeli do tych z lepszymi chodami.

Dominick Salvio odnalazł mnie w holu cztery minuty po drugiej. Okazał się mocno zbudowanym mężczyzną o brązowych, budzących zaufanie oczach i szerokim, szczerym uśmiechu. Robił wrażenie faceta, który dokładnie wiedział, kim jest i czego chce. Podałam mu wizytówkę i od razu wyjaśniłam, że wolę, jak ludzie nazywają mnie Carley.

– No tak – uśmiechnął się mechanik. – Skoro Marcia DeCarlo to Carley, niech Dominick Salvio będzie Sal. Na tej samej zasadzie.

Ponieważ wiedziałam, że czas ucieka, przeszłam od razu do sedna. Byłam całkowicie szczera. Powiedziałam, że przygotowuję materiały do artykułu na temat Nicka Spencera, i że go kiedyś poznałam. Potem krótko wyjaśniłam swoje powiązania z Lynn. Przyznałam się, że nie wierzę, by Nick Spencer przeżył katastrofę i ukrył się w Szwajcarii, wypinając się na cały świat.

W tym momencie Sal wpadł mi w słowo:

– Nick Spencer to był święty facet – oznajmił z przekonaniem. – Ze świecą szukać lepszego. Jakbym dorwał tych łgarzy, co z niego robią złodzieja… Jęzory bym im powyrywał!

– Tu się zgadzamy – odparłam – ale chciałabym się dowiedzieć, jakie wrażenie zrobił na tobie Nick w dniu katastrofy. Bo widzisz, chociaż miał dopiero czterdzieści dwa lata, to nie sposób zaprzeczyć, że przez ostatnie tygodnie żył w ogromnym napięciu. Nawet bardzo młodemu człowiekowi może się zdarzyć atak serca, wykluczający jakąkolwiek reakcję.

– Co fakt, to fakt – zgodził się Sal. – Wszystko jest możliwe. Mnie tylko złości, że oni wszyscy robią taką wrzawę, jakby Nick Spencer był niedzielnym pilotem. A on był dobry, cholernie dobry i do tego niegłupi. W niejednej burzy już latał i wiedział, jak sobie radzić przy złej pogodzie. No, chyba że trafił go piorun, wtedy już niewiele można zrobić.

– Widziałeś Spencera przed startem? A może z nim rozmawiałeś?

– Zawsze sam sprawdzałem jego maszynę, więc widziałem go, ale z nim nie rozmawiałem.

– Wiem, że podrzuciła go tu żona. Widziałeś ją?

– Taaa… Jakiś czas siedzieli w kafejce, tej blisko prywatnych hangarów. Odprowadziła go do samolotu.

– Jakie sprawiali wrażenie? – Zawahałam się, po czym wyjaśniłam szczerze: – Sal, chciałabym wiedzieć, w jakim nastroju Nick Spencer usiadł za stery. Jeżeli na przykład był zdenerwowany, mogło to mieć wpływ na jego kondycję fizyczną albo na koncentrację.

Sal zapatrzył się w przestrzeń za moimi plecami. Wyraźnie szukał najlepszych słów, ale nie dla ostrożności, tylko po to, by powiedzieć całą prawdę. Spojrzał na zegarek. Mój czas kończył się zbyt szybko.

Wreszcie się odezwał.

– Carley, co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem: ci dwoje nigdy nie byli szczęśliwi.

– A tamtego dnia zauważyłeś w ich zachowaniu coś szczególnego? – naciskałam.

– Najlepiej porozmawiaj z Marge. Z kelnerką, która ich obsługiwała.

– Jest dzisiaj w pracy?

– Tak, bierze zwykle długie weekendy, od piątku do poniedziałku. – Ujął mnie pod ramię i poprowadził przez terminal do kawiarenki. – To jest Marge. – Wskazał mi kobietę po sześćdziesiątce, o babcinym wyglądzie. Zobaczywszy nas, od razu podeszła, szeroko uśmiechnięta.

Gdy Sal wyjaśnił, o co chodzi, uśmiech znikł jej z twarzy.

– Pan Spencer był najmilszym człowiekiem na świecie – oznajmiła. – A jego pierwsza żona, sama słodycz. Nie wiedzieć po co się ożenił z tą oślizgłą górą lodową. W dzień katastrofy musiała mu porządnie zaleźć za skórę. Muszę jej przyznać, że chyba go przepraszała, ale i tak był zły jak osa. Nie słyszałam dokładnie, co mówili, coś mi się tylko obiło o uszy, że zmieniła zdanie i postanowiła jednak nie lecieć z nim do Portoryko. On powiedział na to, że gdyby wiedział wcześniej, zabrałby ze sobą Jacka. Jack to syn pana Spencera.

– Jedli coś albo pili? – spytałam.

– Oboje wypili mrożoną herbatę. Wie pani co, dobrze, że ani ona, ani Jack nie polecieli tym samolotem. Szkoda tylko, że pan Spencer nie miał tyle szczęścia.

Podziękowałam Marge i wróciłam z Salem do terminalu.

– Na pożegnanie odegrała przed wszystkimi wielką scenę zakończoną słodkim całusem – powiedział mechanik – więc myślałem, że przynajmniej z żoną mu się poukładało. No, ale potem Marge opowiedziała mi to samo co tobie. Więc myślę, że mógł być zły i może faktycznie popełnił jakiś błąd. To się zdarza najlepszym. Pewnie nigdy się nie dowiemy.

Загрузка...