Dobrze przespana noc oznacza, że wszystkie części mojego mózgu budzą się w tym samym czasie. Nie zdarza się to często, ale miałam tyle szczęścia, że pierwszego maja wstałam z jasnym umysłem i świeża, co w miarę upływu czasu okazywało się coraz bardziej przydatne.
Wzięłam prysznic i ubrałam się w jasnoszary kostium w cieniuteńkie paseczki, który kupiłam pod koniec zeszłego sezonu. Nie mogłam się doczekać, kiedy go nareszcie włożę. Otworzyłam okno szeroko, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza, a przy okazji sprawdzić temperaturę na zewnątrz. Był to cudowny wiosenny dzień, ciepły i z lekkim wiaterkiem. Na parapecie u moich sąsiadów kiełkowały kwiaty w doniczce, a po błękitnym niebie dryfowały pierzaste obłoczki.
Kiedy byłam mała, co roku pierwszego maja w Ridgewood, w miejscowym kościele pod wezwaniem Naszej Pani z Mount Carmel, obchodziliśmy święto, podczas którego koronowaliśmy kwiatami Najświętszą Matkę. Teraz, gdy stanęłam przed lustrem, żeby nałożyć odrobinę cienia do powieki i różu na policzki, przypomniały mi się słowa hymnu śpiewanego zawsze przy tej okazji:
O Mario, przyjmij dzisiaj kwietną koronę,
Królowo aniołów, Królowo maja…
Doskonale wiedziałam, dlaczego ta melodia wróciła do mnie akurat teraz. Mając dziesięć lat, zostałam wybrana do ukoronowania figurki Matki Boskiej Przenajświętszej wieńcem z kwiatów. Co roku ten zaszczyt przypadał raz dziesięcioletniej dziewczynce, a raz dziesięcioletniemu chłopcu.
W przyszłym tygodniu Patrick skończyłby dziesięć lat.
Dziwna sprawa, jak długo po tym, gdy już człowiek pogodzi się ze smutkiem po stracie kogoś bliskiego i naprawdę wróci do życia, od czasu do czasu coś znienacka wyskakuje z przeszłości, jak gdyby wołając: „a kuku!”. I wtedy przez kilka chwil blizna znów się otwiera, znowu krwawi serce.
Dosyć tego. Zdecydowanie wyrzuciłam z głowy podobne myśli.
Do pracy poszłam piechotą, przy biurku znalazłam się o ósmej czterdzieści. Nalałam sobie kawy i zajrzałam do dziupli Kena, gdzie już siedział Don Carter. Nie zdążyłam jeszcze podnieść kubka do ust, gdy zaczęło się dziać.
Najpierw zadzwonił detektyw Clifford z policji w Bedford, a miał nam do przekazania zaskakujące wiadomości. Słuchaliśmy we trójkę, Ken, Don i ja, skupieni przy telefonie z włączonym głośnikiem. Clifford poinformował nas, że policja już wie, skąd wysłano do mnie listy elektroniczne, w tym także ten, którego nie zostawiłam, a tylko o nim powiedziałam. Ten, w którym kazano mi się przygotować na dzień sądu.
Wszystkie trzy wysłano z Westchester County. Pierwsze dwa – z biblioteki w Hastings, trzeci z biblioteki w Croton. Nadawca posłużył się Hotmailem, darmowym serwisem internetowym, ale wprowadził żądane informacje na swój temat, najprawdopodobniej fałszywe.
– Co to daje? – zapytał Ken.
– Nadawca przedstawił się jako Nicholas Spencer i podał adres Spencerów w Bedford, dokładnie tego domu, który spłonął w zeszłym tygodniu.
Nicholas Spencer! Wszyscy wstrzymaliśmy oddech, popatrzyliśmy po sobie z niedowierzaniem. Czy to możliwe?
– Chwileczkę – odezwał się Ken. – W gazetach ostatnio bez przerwy ukazują się zdjęcia Nicholasa Spencera. Czy pokazaliście je bibliotekarzom?
– Jak najbardziej. Na żywo nikt go tam nie widział. Nie korzystał z publicznych komputerów.
– A co z hasłem? – spytał Don. – Nawet na Hotmailu trzeba jakieś podać.
– Nadawca wybrał imię żeńskie. Annie.
Pobiegłam do swojego biurka i przeczytałam ostatni list:
– „Moja żona napisała do ciebie w zeszłym roku, a ty nie raczyłaś jej odpowiedzieć. Teraz już nie żyje. Nie taka znowu z ciebie mądrala. Wymyśliłaś, kto był w domu Lynn Spencer przed pożarem?”. Założę się o wszystko, że żona tego faceta miała na imię Annie – dodałam.
– Odkryliśmy jeszcze jeden interesujący szczegół – powiedział detektyw Clifford. – Bibliotekarka z Hastings przypomina sobie niewyraźnie jakiegoś niechlujnie wyglądającego mężczyznę, z poważnie poparzoną dłonią, który korzystał z komputera. Nie ma pewności, czy to on wysłał te listy, ale nie sposób go było nie zauważyć.
Zanim się rozłączył, jeszcze zapewnił nas, że policja rozszerzyła obszar poszukiwań i zaalarmowała biblioteki w innych miastach w całym Westchester, prosząc o zwracanie uwagi na mężczyznę po pięćdziesiątce, wzrostu około stu osiemdziesięciu centymetrów, prawdopodobnie o zaniedbanym wyglądzie i z poparzoną prawą dłonią.
Miał poparzoną dłoń! W tym momencie zyskałam pewność, że ten z poparzoną dłonią oraz nadawca e-maili twierdzący, iż widział kogoś na podjeździe domu Spencerów, to jedna i ta sama osoba. Doskonała wiadomość.
Marty i Rhoda Bikorsky mają prawo do odrobiny nadziei. Zadzwoniłam do nich.
Boże, gdybyśmy tak zawsze zdawali sobie sprawę, co jest w życiu naprawdę ważne!
Państwo Bikorsky, usłyszawszy, że nadawca listów elektronicznych przedstawił się jako Nick Spencer oraz miał poparzoną dłoń, osłupieli,
– Znajdą go, prawda, Carley? – upewniał się Marty.
– Może się okazać, że to tylko jakiś świr – ostudziłam go trochę. – Ale tak, znajdą go na pewno. Mieszka gdzieś niedaleko.
– Dostaliśmy ostatnio jeszcze inną dobrą wiadomość – powiedział Marty. – Mało nie pospadaliśmy z krzeseł, jak to usłyszeliśmy. Guz w głowie Maggie w zeszłym miesiącu rósł znacznie wolniej. Ciągle jest, niestety, i na pewno nam ją zabierze, ale jeśli znowu nie przyśpieszy, prawie na pewno spędzimy razem przynajmniej jeszcze jedną Gwiazdkę. Rhoda już zaczęła planować święta.
– Ogromnie się cieszę. – Przełknęłam wielką gulę dławiącą mnie w gardle. – Będziemy w kontakcie.
Chciałam przez kilka chwil posiedzieć spokojnie, napawając się radością, jaką słyszałam w głosie Marty’ego Bikorsky’ego, ale musiałam zadzwonić w jeszcze jedno miejsce, a wiedziałam, że ta rozmowa natychmiast zmieni mi nastrój. Numer ojca Vivian Powers, Allana Desmonda, znajdował się w książce telefonicznej Cambridge w Massachusetts.
Zadzwoniłam.
Podobnie jak Marty Bikorsky, tak i Desmondowie pozwalali automatycznej sekretarce przefiltrować dzwoniących.
– Dzień dobry, nazywam się Carley DeCarlo – zaczęłam – pracuję w „Wall Street Weekly”. Rozmawiałam z Vivian w dniu jej zniknięcia. Bardzo chciałabym się z panem spotkać albo przynajmniej zamienić kilka słów. Jeżeli zechce pan…
I tak samo jak Marty, odebrali, zanim się rozłączyłam. Usłyszałam kliknięcie podnoszonej słuchawki.
– Mówi siostra Vivian, Jane – odezwał się napięty, ale dźwięczny głos. – Ojciec chętnie z panią porozmawia. Mieszka w Hilton Hotel w White Plains. Może pani teraz do niego zatelefonować. Przed chwilą do niego dzwoniłam.
– Odbierze telefon?
– Proszę mi podać swój numer. Powtórzę tacie, żeby się z panią skontaktował.
Nie minęły trzy minuty, a mój telefon rzeczywiście się odezwał. Po drugiej stronie był Allan Desmond. Głos miał bardzo znużony.
– Proszę pani, zgodziłem się na konferencję prasową, to już dosłownie za moment. Czy moglibyśmy porozmawiać później?
Dokonałam w myślach szybkich obliczeń. Dochodziła dziewiąta trzydzieści. Musiałam zadzwonić jeszcze w kilka miejsc, a o trzeciej trzydzieści powinnam być w Gen-stone w Pleasantville, porozmawiać z pracownikami.
– Czy znajdzie pan czas na filiżankę kawy około jedenastej? – spytałam.
– Znajdę.
Uzgodniliśmy, że zadzwonię do niego z holu Hiltona. Raz jeszcze obliczyłam czas. Z Allanem Desmondem porozmawiam czterdzieści minut, może godzinę. Nie więcej. Jeżeli wyjadę z Hiltona o dwunastej, na pierwszą będę w Caspien. Miałam przeczucie, że czas podjąć próbę przekonania pani Broderick, by zechciała ze mną zamienić dwa słowa.
Wystukałam numer gabinetu doktora Brodericka, uspokajając siebie, że w najgorszym wypadku żona lekarza nie będzie chciała ze mną rozmawiać.
Recepcjonistka, pani Ward, pamiętała mnie i potraktowała wyjątkowo serdecznie.
– Doktor ma się lepiej z dnia na dzień – powiedziała z nieskrywaną radością. – Zawsze dbał o formę, był silnym mężczyzną, teraz to procentuje. Pani Broderick też jest już dobrej myśli.
– Bardzo się cieszę. Czy pani Broderick jest w domu?
– Nie, pojechała do szpitala, ale po południu na pewno będzie. Teraz, kiedy pan doktor ma się lepiej, pani Broderick znów, jak przedtem, pracuje po kilka godzin dziennie.
– Proszę pani, jadę do Caspien i bardzo bym chciała porozmawiać z panią Broderick. O wypadku jej męża. Wolałabym teraz nie mówić więcej. Planuję zajrzeć do państwa około drugiej, gdyby zechciała poświęcić mi kwadrans, byłabym ogromnie wdzięczna, a ona pewnie także nie uzna tego czasu za stracony. Dałam jej swego czasu numer mojej komórki, ale chciałabym panią prosić o zapisanie go jeszcze raz, na wszelki wypadek. I byłabym serdecznie zobowiązana, gdyby pani mnie zawiadomiła, jeśli pani Broderick stanowczo odmówi mojej prośbie.
Zadzwoniłam jeszcze do Manuela i Rosy Gomez. Znalazłam ich w domu córki, w Queens.
– Słyszeliśmy o zniknięciu pani Powers – powiedział Manuel. – Bardzo się o nią niepokoimy.
– Rozumiem, że nie wierzą państwo w jej ucieczkę do Szwajcarii?
– Nie, proszę pani. Ale kim ja jestem, żeby coś mówić…
– Pamięta pan brukowany chodniczek prowadzący do stawu, który zaczyna się tuż przy lewym filarze obok bramy?
– Oczywiście.
– Czy ktoś kiedyś parkował w tym miejscu?
– Pan Spencer regularnie stawiał tam samochód.
– Spencer!
– Zwłaszcza latem. Bywało, że pani Spencer przyjmowała gości nad basenem, a on, w drodze z Nowego Jorku do Connecticut, zaglądał na kilka chwil do Jacka. Wtedy parkował właśnie tam, ponieważ nie chciał, by ktoś zauważył jego samochód. Potem bez przeszkód szedł się przebrać na górę.
– Nie mówiąc nic pani Spencer?
– Mogła znać jego plany, ale pan Spencer uważał, że jeśli pokaże się gościom, trudno mu będzie opuścić towarzystwo.
– Jakim samochodem jeździł pan Spencer?
– Czarnym sedanem marki BMW.
– Czy ktoś inny, któryś z przyjaciół Spencerów parkował na tym chodniczku?
Zapadła cisza. Wreszcie Manuel odezwał się spokojnie.
– Nie za dnia, proszę pani.