W sobotę spałam aż do ósmej i obudziłam się w dużo lepszym stanie, niż zasnęłam. Miałam za sobą bardzo pracowity tydzień, potrzebowałam odpoczynku. W głowie mi się rozjaśniło, ale to akurat nie poprawiło mi samopoczucia, bo przerażały mnie nieuniknione wnioski. Dochodziłam do konkluzji, która powodowała, że z całego serca chciałam się mylić.
Parząc kawę, włączyłam telewizor, żeby złapać najnowsze wiadomości, i usłyszałam zapowiedź informacji o pięciu osobach zastrzelonych w ciągu ostatnich kilku dni.
A potem obiło mi się o uszy słowo Gen-stone i od tego momentu z rosnącym przerażeniem słuchałam szczegółów tragedii. Ned Cooper, mieszkaniec Yonkers, sprzedał swój dom w Greenwood Lake bez wiedzy żony, a pieniądze zainwestował w firmę Nicholasa Spencera. Pani Cooper zginęła w wypadku samochodowym, w dniu gdy rozeszła się wieść o bankructwie spółki, a jej akcje straciły wartość.
Na ekranie pokazało się zdjęcie Coopera.
Znam go! pomyślałam. Ja go znam! Gdzieś go widziałam, całkiem niedawno. Na spotkaniu akcjonariuszy? Możliwe, ale niekoniecznie.
Spiker powiedział, że żona Coopera pracowała w szpitalu Świętej Anny w Mount Kisco, a sam Cooper był od lat pod opieką psychiatry w przyszpitalnej klinice.
Szpital Świętej Anny. Tam go widziałam! Tylko kiedy? Byłam w tym szpitalu trzy razy: najpierw dzień po wybuchu pożaru, drugi raz po kilku dniach i wreszcie kiedy rozmawiałam z dyrektor hospicjum.
Teraz patrzyłam na ogrodzone żółtą taśmą miejsce zbrodni w Greenwood Lake.
– Dom Coopera stał pomiędzy domami państwa Harników i pani Schafley – mówił reporter. – Sąsiedzi twierdzą, że dwa dni temu Ned Cooper pojawił się tutaj, obwiniając wszystkich troje o spisek, o to, że chcąc się go pozbyć, zadbali, by jego żona nie dowiedziała się wcześniej o planowanej sprzedaży domu, której by z pewnością nie pochwaliła.
Na ekranie ukazało się miejsce zbrodni w Yonkers.
– Pogrążony w smutku syn Elvy Morgan wyznał policji, iż jego matka bała się Neda Coopera. Wymówiła mu mieszkanie od pierwszego czerwca.
Przez cały czas fotografia Coopera widniała w rogu kadru. Patrzyłam na nią w skupieniu. Kiedy ja go widziałam?
Głos ze studia komentował:
– Trzy dni temu Cooper był przedostatnim klientem w aptece pana Browna. Według Williama Garreta, studenta, który stał za nim w kolejce do kasy, Cooper kupił środki dezynfekujące i maści na poparzoną prawą rękę. Wyraźnie się zirytował, gdy kasjerka, Peg Rice, zwróciła na to uwagę. Garret jest pewien, iż wychodząc z apteki punktualnie o godzinie dwudziestej drugiej, widział Coopera w zaparkowanym nieopodal samochodzie.
Poparzona prawa ręka! Cooper miał poparzoną prawą rękę!
Dzień po wybuchu pożaru byłam w szpitalu u Lynn. Wychodząc, udzieliłam krótkiego wywiadu kanałowi czwartemu. I właśnie wtedy widziałam Coopera. Stał na zewnątrz i przyglądał mi się. Oczywiście!
Poparzona prawa ręka!
Coś mi mówiło, że widziałam go jeszcze kiedyś, ale teraz było to mało ważne. Znałam w czwórce jedną z producentek, Judy Miller. Zadzwoniłam do niej.
– Judy, głowę daję, że widziałam Coopera przed szpitalem Świętej Anny w dzień po podpaleniu domu Spencerów. Mogłabyś sprawdzić ujęcia pozaplanowe z mojego wywiadu z dwudziestego drugiego kwietnia? Może gdzieś na nich będzie Cooper.
Zaraz potem skontaktowałam się z biurem prokuratora w Westchester County i poprosiłam o połączenie z detektywem Crestem z działu podpaleń. Wyjaśniłam mu, z czym dzwonię.
– Sprawdzaliśmy zgłoszenia na oddziale pierwszej pomocy szpitala Świętej Anny. Nikt tam nie widział Coopera, chociaż dobrze go znają – powiedział policjant. – Może nie zgłosił się akurat tam. Damy pani znać, jeśli się czegoś dowiemy.
Przeskakiwałam z kanału na kanał, wyłapując różne informacje na temat Coopera i jego żony, Annie. Podobno rozpaczała, kiedy sprzedał dom w Greenwood Lake. Ciekawe, czy wieść o bankructwie Gen-stone miała coś wspólnego z wypadkiem, w którym owa kobieta straciła życie. Czy to przypadek, że ta wiadomość pojawiła się w dniu jej śmierci?
O wpół do dziesiątej oddzwoniła Judy.
– Carley, miałaś rację. Kamera złapała Neda Coopera przed szpitalem podczas wywiadu z tobą.
Pół godziny później odezwał się detektyw Crest.
– Doktor Ryan, lekarz ze Świętej Anny, rozmawiał z Cooperem na szpitalnym korytarzu, we wtorek rano, dwudziestego drugiego. Zauważył na jego dłoni poważne oparzenie. Cooper twierdził, że sparzył się o rozgrzany piekarnik. Dostał od Ryana receptę na maść.
Żal mi było ofiar Coopera, lecz jednocześnie współczułam jemu samemu. On i jego żona także ucierpieli na skutek upadku Gen-stone. Jednej osobie można było jeszcze pomóc.
– Marty Bikorsky nie podpalił domu Spencerów – powiedziałam Crestowi.
– Nieoficjalnie mogę pani zdradzić, że wznawiamy śledztwo – wyznał detektyw. – Za parę godzin wydamy oświadczenie.
– Niech pan to powie całkiem oficjalnie – burknęłam. – Niech pan to wreszcie powie głośno i wyraźnie: Martin Bikorsky nie podłożył ognia.
Od razu zadzwoniłam do Marty’ego. Oglądał najświeższe wiadomości i już był po rozmowie z prawnikiem. W jego ożywionym głosie brzmiała nadzieja.
– Ten świr ma poparzoną rękę! W najgorszym razie na moim procesie pojawią się przynajmniej uzasadnione wątpliwości. Tak twierdzi adwokat. Carley, czy ty wiesz, co to znaczy?
– Tak, wiem.
– Bardzo nam pomogłaś, ale jedno ci powiem: cieszę się, że nie posłuchałem twojej rady i nie przyznałem się glinom, że w noc pożaru byłem w Bedford. Mój adwokat nadal uważa, że w ten sposób sam bym się podłożył.
– Ja też się z tego cieszę – wyznałam szczerze.
Nie powiedziałam natomiast, dlaczego. Chciałam sobie uciąć pogawędkę z Lynn, zanim wyjdzie na jaw kwestia samochodu zaparkowanego na terenie posiadłości.
Uzgodniliśmy, że będziemy w kontakcie, i w końcu zdobyłam się na zadanie pytania, którego się obawiałam.
– Jak się czuje Maggie?
– Ma lepszy apetyt, więc przybywa jej sił. Kto wie, może zostanie z nami dłużej, niż przewidywali lekarze. Modlimy się o cud.
– Będę się modliła z wami.
– Bo widzisz, ciągle mamy nadzieję, że doczeka dnia, gdy pojawi się skuteczny lek.
– Trzeba w to wierzyć.
Odłożyłam słuchawkę, podeszłam do okna i wyjrzałam. Trudno powiedzieć, żebym miała fantastyczny widok: jedynie rząd domów po drugiej stronie ulicy. Tym razem ich nie dostrzegłam. Głowę miałam pełną obrazów czteroletniej Maggie i strasznych myśli, że przez podłą chciwość ktoś opóźnia badania nad szczepionką na raka.