48

Do Armonk dotarłam trochę za wcześnie, więc jakiś czas siedziałam w samochodzie przed domem Holdena, czekając na Kena Page’a. W pewnej chwili jak automat wystukałam na komórce numer Lynn w Bedford. Chciałam ją zapytać prosto z mostu, dlaczego przekonała Nicka, żeby nie zabierał syna do Portoryko, a potem sama też zrezygnowała z podróży. Czyżby ktoś jej dał znać, że bezpieczniej będzie nie wsiadać do tego samolotu?

Albo wyszła, albo nie miała ochoty odbierać telefonu. Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że tak jest lepiej. Chętnie zobaczę na własne oczy jej reakcję na takie pytanie. Wykorzystała małżeństwo mojej matki z jej ojcem, zapewniając sobie bezpłatnego rzecznika prasowego w mojej osobie. Odgrywała rolę wdowy pogrążonej w żałobie, troskliwej macochy i zdradzonej żony oszusta. Prawda natomiast wyglądała zupełnie inaczej. Lynn miała w nosie Nicka Spencera, kompletnie jej nie obchodził Jack i na dodatek pewnie cały czas kręciła z Charlesem Wallingfordem.

Podjechał Ken. Zaparkował tuż za moim wozem; wysiadłam i poszliśmy razem. Holden mieszkał w ładnie położonym budyneczku w stylu elżbietańskim. Dom otaczały kosztowne krzewy, kwitnące drzewa oraz aksamitne trawniki, świadczące o tym, że właściciel był zdolnym inżynierem lub pochodził z bogatej rodziny.

Ken zadzwonił i od razu nam otworzono. Na progu stał szczupły mężczyzna o chłopięcej twarzy, krótko przyciętych brązowych włosach i ciepłych piwnych oczach.

– Nazywam się Dennis Holden – powiedział. – Zapraszam.

W środku dom był równie atrakcyjny jak z zewnątrz. Gospodarz zaprowadził nas do salonu, gdzie przed kominkiem stały naprzeciwko siebie dwie kremowe kanapy. Stary dywan lśnił cudownym połączeniem kolorów: były tam różne odcienie czerwieni, niebieskiego, złota i purpury. Siadłam na jednej z kanap, obok Kena i wtedy przez głowę przemknęła mi myśl, że kilka miesięcy temu Dennis Holden wyszedł stąd, jak sądził, po raz ostatni. Co czuł, wracając do domu? Trudno było sobie wyobrazić, jakie emocje nim wtedy targały.

Ken wręczył mu wizytówkę. Poszperałam chwilę w torebce, znalazłam swoją i także podałam Holdenowi. Obejrzał je obie z uwagą.

– Doktor Page… – odwrócił się do Kena. – Czy pan praktykuje?

– Nie. Zajmuję się pisaniem o badaniach medycznych.

Holden przeniósł spojrzenie na mnie.

– Marcia DeCarlo. Czy to pani prowadzi kącik porad finansowych?

– Tak, to ja.

– Moja żona z przyjemnością czyta tę kolumnę.

– Bardzo mi miło.

– Doktorze – zwrócił się znowu do Kena – przez telefon powiedział pan, że zbierają państwo materiał do artykułu o Nicholasie Spencerze. Czy pana zdaniem przeżył on katastrofę samolotu, czy też myli się człowiek, który twierdzi, że widział go w Szwajcarii?

Ken popatrzył na mnie, potem znowu na Holdena.

– Carley rozmawiała z rodziną Spencera. Może niech ona odpowie. Opowiedziałam Holdenowi o wizycie u państwa Barlowe i spotkaniu z Jackiem.

– Z tego co słyszałam o Nicku Spencerze, nigdy nie opuściłby syna. Był z gruntu dobry i całkowicie oddany poszukiwaniom leku na raka.

– To prawda. – Holden pochylił się, oparł ręce na kolanach i złączył czubki palców. – Nick nie był zdolny do sfingowania własnej śmierci. Cóż, uznałem, że jego odejście zwalnia mnie z obietnicy… Czekałem na odnalezienie ciała, ale od katastrofy minął już prawie miesiąc… Może nigdy nie wypłynie.

– Jaką obietnicę pan złożył? – zapytał cicho Ken.

– Obiecałem nie zdradzić nikomu, że jako pacjent hospicjum dostałem od Nicholasa Spencera szczepionkę antyrakową.

Oboje mieliśmy nadzieję, oboje się spodziewaliśmy, że Dennis Holden otrzymał szczepionkę i że nam o tym powie. Gdy jednak rzeczywiście usłyszeliśmy te słowa padające z jego ust, poczuliśmy się jak na ostatniej prostej kolejki górskiej w wesołym miasteczku. Patrzyliśmy na niego osłupiali. Był szczupły, ale nie chudy. Skórę miał zdrową, o różowym zabarwieniu. Raptem pojęłam, dlaczego ma takie krótkie włosy: dopiero mu odrastały.

Holden wstał, podszedł do kominka i wziął w dłoń ramkę leżącą na gzymsie fotografią do dołu. Podał ją Kenowi, spojrzeliśmy razem.

– To zdjęcie żona zrobiła w czasie kolacji, która miała być moim ostatnim posiłkiem w domu.

Mizerny. Kruchy. Łysy. Siedział przy stole, uśmiechając się słabo. Rozpięta pod szyją koszula wisiała na nim jak na wieszaku. Policzki miał zapadnięte, ręce jak szkielet.

– Schudłem do trzydziestu pięciu kilogramów – powiedział. – Teraz ważę prawie siedemdziesiąt. Miałem raka okrężnicy, byłem operowany, ale nastąpiły przerzuty. Choroba opanowała cały mój organizm. Lekarze uważają za cud, że w ogóle żyję. To rzeczywiście cud. Sprawił go Bóg przez swego posłańca, Nicka Spencera.

Ken nie mógł oderwać oczu od zdjęcia.

– Czy lekarze wiedzą, że dostał pan szczepionkę?

– Nie. I oczywiście nie mają powodu niczego się domyślać. Są po prostu zdumieni, że w ogóle jeszcze chodzę po tym świecie. Pierwszy skutek szczepionki był banalny – żyłem. Potem wróciło uczucie głodu, więc zacząłem jeść. Nick odwiedzał mnie co kilka dni, prowadził szczegółowy dziennik. Jeden egzemplarz miałem ja, drugi on. Tak czy inaczej, kazał mi przysiąc, że będę milczał. Miałem nigdy nie dzwonić do niego do biura i nie zostawiać mu żadnych wiadomości. Jedynie doktor Clintworth, dyrektor hospicjum, domyśla się prawdy i chociaż zaprzeczałem, raczej mi nie uwierzyła.

– Czy lekarze robili panu prześwietlenia promieniami Roentgena albo badanie rezonansem magnetycznym? – spytał Ken.

– Tak. Doszli do wniosku, że nastąpiła u mnie jedna na trylion spontaniczna remisja. Kilka osób napisało na mój temat prace naukowe. Kiedy pan dzisiaj zadzwonił, w pierwszym odruchu chciałem panu odmówić. Z drugiej strony… regularnie co tydzień czytam „Wall Street Weekly”. Niedobrze mi się robi, kiedy media obrzucają błotem Nicka. Uznałem, że już dość. Nie wiem, czy szczepionka pomoże każdemu, ale mnie wróciła do życia.

– Czy pozwoli nam pan przeczytać ten dziennik?

– Zrobiłem dla was kopię. Z zapisków wyraźnie wynika, że szczepionka zaatakowała komórki zmienione nowotworowo, izolując je i niszcząc. Jednocześnie zainicjowała rozrost zdrowych komórek. Poszedłem do hospicjum dziesiątego lutego. Nick pracował tam jako wolontariusz. Byłem wtedy nieźle zorientowany w możliwościach leczenia nowotworów. Doskonale wiedziałem, kim jest Nick, czytałem o jego eksperymentach. Błagałem go, żeby zechciał wypróbować na mnie szczepionkę. Wstrzyknął mi ją dwunastego lutego. Dwudziestego wróciłem do domu. Od tamtej pory minęło ponad dwa i pół miesiąca. Nie mam raka.

Godzinę później, gdy już mieliśmy wychodzić, otworzyły się drzwi. Weszły piękna kobieta i dwie dziewczynki, ledwie rozkwitające nastolatki. Wszystkie trzy miały cudownie rude włosy. Domyśliłam się w nich żony i córek Holdena. Od razu do niego podeszły.

– Cześć, dziewczyny – powitał je z uśmiechem. – Wcześnie wróciłyście. Zabrakło wam funduszy?

– Nie, nie. Nie zabrakło – odparta żona, biorąc go za rękę. – Stęskniłyśmy się za tobą.


* * *

Ken odprowadził mnie do samochodu. W drodze zamieniliśmy jeszcze kilka zdań.

– Musimy przyjąć, że istotnie mogła to być jedna na trylion samoistna remisja – stwierdził.

– Daj spokój.

– Carley, wszelkie lekarstwa i szczepionki mają różny wpływ na konkretne organizmy.

– Ja wiem tylko, że ten człowiek wyzdrowiał.

– To dlaczego testy laboratoryjne nie dają pozytywnych rezultatów?

– Ken, nie pytasz mnie, tylko siebie. I odpowiedź dostaniesz tę samą: ktoś chciał, żeby szczepionka okazała się nieskuteczna.

– Owszem, brałem pod uwagę taką możliwość i doszedłem do wniosku, że Nicholas Spencer podejrzewał rozmyślną manipulację testami szczepionki. To by tłumaczyło tworzenie nowych laboratoriów w Europie. Holden miał dotrzymać tajemnicy i pod żadnym pozorem nie dzwonić do Nicka, nie zostawiać dla niego wiadomości w biurze. Spencer nie ufał nikomu.

– Ufał Vivian Powers – odrzekłam. – Pokochał ją. Moim zdaniem nie powiedział jej o Holdenie ani o swoich podejrzeniach, bo domyślał się, że ta wiedza może być niebezpieczna. I, jak się okazuje, miał rację. Ken, pojedź ze mną do Vivian Powers, do szpitala, sam ją obejrzyj. Ta dziewczyna nie udaje, a ja zaczynam się domyślać, co się z nią stało.


* * *

Ojciec Vivian Powers, Allan Desmond, siedział w poczekalni tuż obok OIOM-u.

– Zmieniamy się z Jane – powiedział. – Chcemy, żeby zawsze któreś z nas było przy Vivian, kiedy odzyskuje przytomność. Nadal nie bardzo wie, co się z nią dzieje, i jest przestraszona, ale dojdzie do siebie.

– Wróciła jej pamięć? – spytałam.

– Nie. Ciągle ma się za szesnastolatkę. Lekarze przestrzegają, że może nigdy nie przypomnieć sobie zgubionych lat. Będzie musiała pogodzić się z tym faktem, kiedy wydobrzeje na tyle, by go pojąć. Najważniejsze jednak, że żyje. Niedługo będzie mogła wrócić do domu. Tylko to się liczy.

Wyjaśniłam, że Ken razem ze mną zbiera materiały do publikacji o Spencerze i że jest lekarzem.

– Chcielibyśmy zobaczyć Vivian – powiedziałam. – To ważne. Próbujemy odgadnąć, co się z nią działo.

– Dobrze, będzie pan mógł ją zobaczyć, doktorze.

Zaledwie po kilku minutach weszła do poczekalni pielęgniarka.

– Pana córka odzyskuje przytomność.

Ojciec Vivian był przy niej, gdy otworzyła oczy.

– Tatusiu – odezwała się cicho.

– Jestem, kochanie. – Ujął w ręce jej dłonie.

– Co mi się stało? Miałam wypadek?

– Tak, słoneczko, ale wszystko będzie dobrze.

– Marcowi nic się nie stało?

– Nie, nic.

– Za szybko prowadził. Mówiłam mu, że jedzie za szybko.

Oczy jej się zamknęły. Allan Desmond spojrzał na mnie i Kena.

– Vivian jako szesnastolatka uczestniczyła w wypadku samochodowym – szepnął. – Odzyskała przytomność na oddziale pierwszej pomocy.


* * *

Szłam obok Kena szpitalnym parkingiem.

– Znasz kogoś, kogo by można popytać o leki, wpływające na pracę mózgu? – zapytałam.

– Wiem, do czego zmierzasz… Tak, znam kogoś takiego, popytam. Od lat trwa wyścig firm farmaceutycznych, szukających leku choćby na chorobę Alzheimera, na poprawienie pamięci. Skutkiem tych wysiłków jest na razie rosnąca wiedza o niszczeniu pamięci. Tajemnicą poliszynela jest, że już prawie od sześćdziesięciu lat używa się takich środków do pozyskiwania wiadomości od schwytanych szpiegów. Dzisiaj te leki są nieskończenie bardziej wyrafinowane. Wystarczy wspomnieć o pigułkach zwanych „pomocnikami gwałciciela”. Są bezwonne i bez smaku.

Pozwoliłam sobie wyrazić podejrzenie, które już od jakiegoś czasu formowało mi się w głowie.

– Ken, posłuchaj mnie uważnie i spróbuj wykazać nieścisłości. Moim zdaniem Vivian Powers w panice uciekła do domu sąsiadki, ale nawet stamtąd bała się wezwać pomoc. Wzięła cudzy samochód, nie zdołała jednak uciec. Została naszpikowana lekami niszczącymi pamięć krótkotrwałą, bo ktoś chciał się dowiedzieć, czy Nick Spencer przeżył katastrofę. W biurze sporo ludzi zdawało sobie sprawę z łączącej ich więzi. Porywacz oczekiwał, że Nick, jeśli żyje, odpowie na telefon Vivian. Ponieważ się nie odezwał, zaaplikowano jej specyfik usuwający najświeższe wspomnienia i zostawiono w samochodzie niedaleko domu.


* * *

Godzinę później znalazłam się w domu i od razu włączyłam telewizor. Neda Coopera nadal nie złapano. Jeżeli rzeczywiście pojechał w okolice Bostonu, może tam udało mu się znaleźć jakąś kryjówkę. Odniosłam wrażenie, że szuka go każdy policjant w stanie Massachusetts.

Zadzwoniła mama. Była wyraźnie zmartwiona.

– Carley, ostatnie dwa tygodnie prawie nie rozmawiałyśmy, to do ciebie niepodobne. Biedny Robert także nie ma właściwie żadnych wiadomości od Lynn, ale to u nich nie taka znowu nowość. Czy stało się coś złego, kochanie?

Mnóstwo, mamusiu, pomyślałam. Na szczęście nie między nami.

Oczywiście nawet się nie zająknęłam na temat prawdziwej przyczyny moich niepokojów. Zasłaniałam się brakiem czasu, tłumacząc, że zbieranie materiałów okazało się zajęciem przynajmniej na dwa równoległe etaty. Mało z krzesła nie spadłam, gdy zaproponowała, żebyśmy w któryś weekend przyjechały obie z Lynn, w ramach rodzinnej sielanki.

Kiedy się rozłączyłyśmy, zrobiłam sobie kanapkę z masłem orzechowym i zaparzyłam kubek herbaty. Postawiłam go na tacy i usiadłam przy biurku, na którym piętrzyły się zapiski o Nicholasie Spencerze oraz wycinki z gazet na temat katastrofy samolotu. Pracowałam kilka godzin. Wreszcie zebrałam wszystkie materiały, uporządkowałam i schowałam do teczki. Dla odmiany zajęłam się ulotkami informacyjnymi, które zabrałam z Garner Pharmaceuticals. Uznałam, że warto się przekonać, czy są jakieś odniesienia do Gen-stone. Mniej więcej w środku stertki zrobiło mi się gorąco z wrażenia. Widziałam to w recepcji, zostało mi w podświadomości.

Długi czas, może nawet pół godziny, siedziałam nad drugim kubkiem herbaty, popijając ją małymi łyczkami, choć dawno wystygła.

Miałam w ręku klucz do wszystkich wydarzeń. Czułam się zupełnie tak, jakbym po otwarciu sejfu znalazła w nim wszystko, czego szukałam.

Albo jakbym właśnie ułożyła trudny pasjans. Może to lepsze porównanie, bo w kartach jest joker i w większości gier ma znacznie większe prawa niż jakakolwiek inna karta. W talii używanej do tej rozgrywki jokerem była Lynn, której pojawienie się zmieniło i jej życie, i moje.

Загрузка...