Dłoń rwała tak potwornie, że Ned potrafił myśleć tylko o bólu. Wkładał rękę do lodowatej wody i smarował masłem, ale ani jedno, ani drugie nie pomagało. Wreszcie, za dziesięć dziesiąta w ten poniedziałkowy wieczór, poszedł do pobliskiej apteki – zdążył tuż przed zamknięciem. Od razu skierował się tam, gdzie stały lekarstwa na poparzenia. Wybrał kilka, które wydawały mu się najbardziej odpowiednie.
Stary pan Brown, właściciel, szykował się już do zamykania. Poza nim pracowała tu tylko Peg, kasjerka, wścibska baba kochająca plotki. Ned nie chciał, żeby zobaczyła jego rękę, więc włożył lekarstwa do jednego z koszyków stojących przy wejściu, przewiesił go sobie przez lewe ramię, a w lewej dłoni trzymał naszykowane pieniądze. Prawą rękę ukrył w kieszeni. Bandaż wyglądał tragicznie, chociaż tego dnia był zmieniany już dwa razy.
W kolejce stało kilka osób. Czekając, Ned przestępował z nogi na nogę. Cholerna ręka. Gdyby nie sprzedał domu w Greenwood Lake i nie stracił wszystkich pieniędzy, nie sparzyłby się w rękę i Annie by nie umarła. Kiedy nie myślał o Annie, nie przywoływał w pamięci tych ostatnich minut – jak płakała, uderzając go w pierś zaciśniętymi pięściami, a następnie wybiegła z domu i zaraz usłyszał zgrzyt miażdżonej przez śmieciarkę blachy – wtedy myślał o ludziach, których znienawidził, i o tym, co im zrobi. Harnikowie, pani Schafley, pani Morgan, Lynn Spencer i Carley DeCarlo.
Kiedy ogień liznął mu palce, wcale tak bardzo nie bolało, ale potem spuchły i teraz najlżejsze dotknięcie było torturą. Jeśli nic się nie zmieni, trudno mu będzie utrzymać strzelbę, a nawet pociągnąć za cyngiel.
Poprzedni klient zabrał kupione lekarstwa. Ned postawił koszyk na ladzie i położył obok banknot dwudziestodolarowy. Kiedy Peg obliczała należność, zapatrzył się w przestrzeń i pogrążył w myślach.
Powinien iść na pogotowie i pokazać oparzenie jakiemuś lekarzowi, ale się bał. Na pewno zaczną mu zadawać pytania: „Co się stało?” i „Dlaczego tak długo pan zwlekał?”. Nie chciał na nie odpowiadać.
Gdyby powiedział, że leczył go doktor Ryan ze Świętej Anny, spytaliby na pewno, dlaczego tam nie wrócił od razu, skoro kuracja nie pomagała. W końcu postanowił zgłosić się po pomoc gdzieś indziej, na przykład w Queens czy w New Jersey albo może w Connecticut.
– Hej, Ned, pobudka.
Spojrzał na kasjerkę. Nigdy nie lubił Peg. Miała oczy za blisko nosa, grube czarne brwi i zbyt czarne włosy z szarymi odrostami. Przypominała mu wiewiórkę. Była zła, bo nie zauważył, że spakowała już jego lekarstwa do torebki i przygotowała resztę z dwudziestu dolarów. Trzymała ją w dłoni, w drugiej ręce miała torbę z lekarstwami. Zmarszczyła czoło.
Sięgnął po torebkę lewą ręką, a prawą, odruchowo, wyjął z kieszeni i wyciągnął po pieniądze. Wtedy zobaczył, jak Peg gapi się na bandaż.
– Dobry Boże, Ned, co ci się stało? Okropnie to wygląda. Powinieneś iść do lekarza.
Przeklął sam siebie za nieuwagę.
– Oparzyłem się przy gotowaniu – burknął. – Jak Annie żyła, nie musiałem tego robić. Byłem u lekarza w tym szpitalu, gdzie pracowała. Powiedział, żebym się pokazał za tydzień. Tydzień mija jutro.
I natychmiast zdał sobie sprawę, co zrobił. Właśnie powiedział Peg, że był u lekarza w zeszły wtorek, a z tym wcale nie miał zamiaru się zdradzać.
Annie często rozmawiała z Peg przy okazji zakupów w aptece. Jej zdaniem Peg nie była wścibska, tylko zwyczajnie po przyjacielsku ciekawa. Annie, wychowana w niewielkiej miejscowości niedaleko Albany, mawiała czasem, że w jej rodzinnym miasteczku pracowała w aptece kasjerka, która o wszystkich wszystko wiedziała. Peg przypominała jej tamtą kobietę.
Co jeszcze Annie powiedziała Peg? O utracie domu w Greenwood Lake? O zainwestowaniu wszystkich pieniędzy w Gen-stone? O tym, jak Ned zawiózł Annie pod posiadłość Spencerów w Bedford i obiecał kupić jej taki dom?
Teraz Peg przyglądała mu się uważnie.
– Pokaż rękę panu Brownowi – zaproponowała. – Znajdzie ci coś lepszego niż to, co wziąłeś.
Odpowiedział jej twardym spojrzeniem.
– Powiedziałem przecież, że rano idę do lekarza.
Peg miała dziwny wyraz twarzy. Zupełnie taki sam jak Harnik i pani Schafley. To był strach. Peg się go przelękła. Czy przypomniała sobie wszystko, co Annie jej powiedziała na temat domu i pieniędzy oraz jeżdżenia obok posiadłości Spencerów? Czy połączyła to wszystko w całość i domyśliła się, kto podłożył ogień?
Wydawała się podekscytowana.
– To dobrze – stwierdziła. A potem dodała: – Szkoda, że Annie już nie przychodzi. Wyobrażam sobie, jak musisz za nią tęsknić. – Przeniosła wzrok na kogoś za jego plecami. – Wybacz, ale muszę obsłużyć Garreta.
Ned zdał sobie sprawę, że za nim stoi jakiś młody człowiek.
– Jasne, nie ma sprawy – rzucił i odsunął się, robiąc mu miejsce.
Trzeba wyjść. Nie mógł tak stać. Ale też musiał coś zrobić.
Wyszedł, wsiadł do samochodu, od razu sięgnął na tylne siedzenie i wyjął spod koca strzelbę. Położył ją na podłodze i czekał. Z miejsca gdzie zaparkował, miał doskonały widok na wnętrze apteki. Jak tylko ten cały Garret wyszedł, Peg opróżniła kasę i oddała recepty panu Brownowi. Potem obeszła wnętrze, gasząc światła.
Jeżeli miała zamiar zawiadomić gliny, to pewnie dopiero z domu. Może nawet najpierw obgada sprawę z mężem.
Pan Brown i Peg wyszli z apteki razem. Pan Brown powiedział „dobranoc” i poszedł za róg. Peg szybkim krokiem ruszyła w odwrotną stronę, do przystanku. Ned widział nadjeżdżający autobus. Peg śpieszyła się, podbiegła niezgrabnie, ale i tak nie zdążyła.
Stała na przystanku sama.
Podjechał, wysiadł i otworzył drzwi od strony pasażera.
– Wsiadaj, podwiozę cię.
Znowu zobaczył na jej twarzy tamten wcześniejszy grymas. Tym razem Peg była wręcz przerażona.
– Nie trzeba, poczekam. Zaraz będzie następny. – Rozejrzała się dookoła, ale nie miała kogo zawołać na pomoc.
Chwycił ją mocno i zatkał jej usta, żeby nie krzyczała. Dłoń zabolała go jak wszyscy diabli, ale jakoś wytrzymał. Lewą ręką wykręcił jej ramię, gwałtownie wepchnął ją do wozu, aż uderzyła głową o deskę rozdzielczą. Zablokował drzwi i wsiadł z drugiej strony.
– Ned, o co ci chodzi? Co ty robisz? – szlochała, skulona na podłodze. Jedną ręką podniósł strzelbę. Wycelował ją w Peg.
– Nie będziesz nikomu opowiadała, że się bawiłem zapałkami.
– Oczywiście, że nie będę! – Rozpłakała się.
Pojechał do piknikowej części parku miejskiego.
Czterdzieści minut później był już w domu. Rzeczywiście, i palec, i cała dłoń bardzo bolały przy pociąganiu za spust, ale nie chybił. Miał rację. To było zupełnie jak strzelanie do wiewiórek.