Przyjście policjantów zakończyło naszą rozmowę, nie zajmowałam już czasu Allanowi Desmondowi. Gdy zbliżali się do stolika, przy którym siedziałam z ojcem Vivian, oboje się obawialiśmy, że przynoszą smutne wieści. Na szczęście nadal pozostała nam nadzieja.
Zostali z nami kilka minut i staraliśmy się umiejscowić wydarzenia w czasie. Vivian najwyraźniej uciekła do domu przyjaciółki, skąd wzięła samochód. Przynajmniej tam dotarła bezpiecznie.
Zatelefonowała do mnie w poniedziałek około czwartej, ponieważ domyśliła się, kto wziął zapiski od doktora Brodericka. Z tego, co mówił Allan Desmond, jej siostra, Jane, próbowała się do niej dodzwonić tego wieczora około dziesiątej. Nie zastała Vivian w domu, więc założyła… miała nadzieję, że siostra zaczęła się z kimś widywać. Wcześnie rano sąsiad wyprowadzający psa zauważył otwarte drzwi.
Zapytałam policjantów, czy ich zdaniem Vivian mogła usłyszeć albo zobaczyć kogoś na tyłach domu i wtedy uciekła frontowymi drzwiami, w pośpiechu potrącając stół, przewracając go i zrzucając lampę.
Shapiro uznał, iż wszystko jest możliwe, także wersja, którą w pierwszym odruchu uznał za najbardziej prawdopodobną: że zniknięcie Vivian zostało sfingowane. Zgodnie z tym scenariuszem fakt zniknięcia samochodu sąsiadki nic nie zmieniał.
Komentarz policjanta doprowadził Allana Desmonda do furii, ale ojciec Vivian milczał. Podobnie jak małżeństwo Bikorskych, którzy cieszyli się, że ich córeczka może dożyć do następnej Gwiazdki, tak i on wdzięczny był losowi, że być może jego córka pojechała gdzieś z własnej woli. Żywa.
Podświadomie oczekiwałam wiadomości od pani Broderick albo recepcjonistki jej męża, pani Ward, bym nie przyjeżdżała do Caspien, ale ponieważ takiej informacji nie dostałam, zaczęłam się zbierać. Zostawiłam Allana Desmonda z policjantami, uzgadniając, że pozostaniemy w kontakcie.
Annette Broderick była przystojną kobietą po pięćdziesiątce o czarnych włosach przyprószonych siwizną. Układały się naturalnie w miękkie fale, nieco łagodząc kanciaste rysy twarzy. Od razu zaprosiła mnie na piętro, do mieszkania nad gabinetem lekarskim.
Dom był rzeczywiście piękny. Pokoje przestronne, sufity wysokie, gzymsy ze sztukateriami w kształcie liści bluszczu oraz lśniące dębowe posadzki. Usiadłyśmy w bibliotece. Słońce podkreślało ciepło wnętrza, gdzie ściany zniknęły za półkami pełnymi książek. Usiadłyśmy na kanapie z wysokim oparciem.
Przez ostatni tydzień stale spotykałam się z ludźmi, przeżywającymi ciężkie chwile i przerażonymi tym, co przyniosło im życie. Państwo Bikorsky, Vivian Powers i jej ojciec, pracownicy Gen-stone, których nadzieje legły w gruzach… wszyscy żyli w ogromnym stresie. Nie mogłam o nich nie myśleć.
Uświadomiłam sobie wtedy, że jedyna osoba, która przede wszystkim powinna mi przyjść na myśl w trakcie tej wyliczanki, stanowczo nie pasowała do takiego obrazu. Moja przyszywana siostra Lynn Spencer.
Pani Broderick zaproponowała mi kawę, za którą podziękowałam, oraz wodę, na którą chętnie przystałam. Sobie także nalała.
– Philip czuje się coraz lepiej – oznajmiła. – Na pewno jeszcze długo będzie odczuwał skutki wypadku, ale wróci do zdrowia.
Nie zdążyłam jej powiedzieć, jak się cieszę, bo już ciągnęła dalej:
– Z początku, gdy sugerowała pani, że to nie wypadek, skłonna byłam zarzucać pani przesadę. Teraz już nie mam takiej pewności.
– Dlaczego? – spytałam z zapartym tchem.
– Przepraszam, chyba zbyt mocno się wyraziłam – wycofała się szybko. – Ale jak tylko wyszedł ze śpiączki, próbował mi coś powiedzieć. Niewiele z tego zrozumiałam, lecz na pewno mówił: „ten wóz zawrócił”. Rzeczywiście, zdaniem policji, samochód, który uderzył Philipa, jechał w przeciwną stronę i zakręcił o sto osiemdziesiąt stopni.
– Innymi słowy policja także uważa, iż pani mąż padł ofiarą celowego działania?
– Nie, nie. Ich zdaniem kierowca był pijany. Mamy tutaj kłopoty z nastolatkami, prowadzącymi po alkoholu albo pod wpływem narkotyków. Policja przypuszcza, że kierowca jechał w złą stronę i w pewnym momencie zawrócił, a nie zauważył Philipa. Proszę mi powiedzieć, dlaczego pani nie przekonuje wersja o wypadku?
Słuchała uważnie, gdy opowiadałam jej o zaginionym liście od Caroline Summers do Nicka Spencera, o kradzieży wyników badań jej córki, nie tylko ze szpitala w Caspien, lecz także w Ohio.
– Ktoś uwierzył w istnienie cudownego leku? – zapytała z niebotycznym zdumieniem.
– Nie potrafię tego stwierdzić na pewno – zastrzegłam się. – Ale ktoś uznał, że wczesne zapiski doktora Spencera są na tyle obiecujące, iż warto je ukraść, a pani mąż potrafiłby rozpoznać tę osobę. Przy całym szumie, jaki powstał wokół Nicholasa Spencera, stanowiłby poważne zagrożenie.
– W Caspien skradziono zdjęcia rentgenowskie, a w Ohio wyniki badania rezonansem magnetycznym. Czy w obu wypadkach zrobiła to ta sama osoba?
– Pracownicy szpitali nie pamiętają tego mężczyzny, mogą jedynie powiedzieć, że ów ktoś podający się za męża Caroline Summers niczym się nie wyróżniał. A pani mąż dokładnie pamiętał człowieka, który zabrał od niego zapiski doktora Spencera.
– Byłam wtedy w domu i przypadkiem zerknęłam w okno, akurat kiedy ten człowiek wracał do samochodu.
– Więc pani też go widziała! Pani mąż o tym nie wspomniał. Rozpoznałaby pani tego mężczyznę?
– Z całą pewnością nie. Był listopad, a ten człowiek podniósł kołnierz płaszcza. Ale im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej nabieram pewności, że miał na włosach brązoworudą płukankę. Wie pani, w słońcu daje taki pomarańczowy połysk.
– O tym także pani mąż mi nie wspomniał.
– I nic dziwnego. Mężczyźni rzadko zwracają uwagę na podobne szczegóły.
– Czy mówił coś o samym wypadku?
– Ciągle jest pod wpływem środków przeciwbólowych i uspokajających, ale kiedy odzyskuje przytomność umysłu, pyta, co się z nim stało. Chyba nie ma żadnych wspomnień dotyczących samego zdarzenia, tyle tylko, co usłyszałam, kiedy wychodził ze śpiączki.
– Wspólnie z doktorem Spencerem przeprowadzał badania laboratoryjne i właśnie dlatego Nick zostawił pod jego opieką wczesne zapiski ojca. Jak wyglądała współpraca pani męża i ojca Nicka?
– Philip, jak przypuszczam, nie rozwodził się szczególnie na ten temat, a rzeczywiście był ogromnie zainteresowany badaniami doktora Spencera, miał go za geniusza. Była to jedna z przyczyn, dla których Nick zostawił mu zapiski ojca. Mąż zamierzał kontynuować niektóre wątki badań. Szybko jednak uświadomił sobie, że trudno mu będzie znaleźć na to czas, ponieważ zagadnienia, które dla doktora Spencera były prawdziwą obsesją, dla niego stanowiły jedynie hobby. Proszę też pamiętać, że Nick w tym czasie planował karierę na rynku dostaw medycznych, a nie w dziedzinie badań. Dopiero gdy zaczął czytać dokumenty zostawione przez ojca, zdał sobie sprawę, że mogą one do czegoś doprowadzić, może nawet do wynalezienia leku na raka. Z tego, co mąż mi powiedział, testy przedkliniczne były wyjątkowo obiecujące, podobnie jak faza doświadczeń na zdrowych osobnikach. Dopiero późniejsze eksperymenty nagle przestały przynosić oczekiwane rezultaty. Co prowadzi do pytania, po co ktokolwiek miałby kraść zapiski doktora Spencera. – Pokręciła głową. – Ja jestem szczęśliwa, że mój mąż żyje.
– Ja także – przyznałam żarliwie.
Nie chciałam mówić tej przemiłej kobiecie, że jeśli doktor Broderick rzeczywiście padł ofiarą przestępstwa, byłam za to w jakiejś części odpowiedzialna. Po rozmowie z nim ruszyłam prosto do biura Gen-stone w Pleasantville i zaczęłam rozpytywać o mężczyznę z rudawymi włosami, a zaraz następnego dnia doktor Broderick znalazł się w szpitalu. Splot wydarzeń zbyt logiczny, żeby go uznać za przypadek.
Czas kończyć wizytę. Podziękowałam pani Broderick za poświęcony mi czas, upewniłam się, czy ma moją wizytówkę z numerem telefonu komórkowego. Opuszczałam ją, nadal nie do końca przekonaną, że jej mąż stał się celem jakiegoś zamachu, i chyba na szczęście. Miał pozostać w szpitalu jeszcze przynajmniej kilka tygodni, tam na pewno jest bezpieczny. A zanim wyjdzie, ja dotrę do kilku ważnych informacji.
Jeżeli nastrój w Gen-stone wydawał się ponury w czasie mojej poprzedniej wizyty, to dzisiaj panowała tutaj prawdziwa żałoba. Recepcjonistka o mało nie płakała. Powiedziała mi, że pan Wallingford prosił, bym zajrzała na chwilę, zanim porozmawiam z którymś z pracowników. Telefonicznie zawiadomiła sekretarkę, że można mnie już zapowiedzieć. Poczekałam, aż odłoży słuchawkę.
– Jest pani w fatalnym nastroju – zagadnęłam. – Mam nadzieję, że kłopoty szybko się skończą.
– Dziś rano dostałam wymówienie – odrzekła. – Po południu firma kończy działalność.
– Fatalnie.
Zadzwonił telefon, recepcjonistka podniosła słuchawkę. Pewnie zgłosił się jakiś dziennikarz, bo powiedziała, że nie wolno jej niczego komentować, i prosiła o skontaktowanie się z prawnikiem spółki.
Zanim skończyła rozmowę, pojawiła się sekretarka Wallingforda. Chętnie bym zamieniła z recepcjonistką jeszcze kilka słów, ale mi się nie udało.
– Pani Rider, prawda? – przywitałam się, zadowolona, że pamiętam jej nazwisko.
Była to kobieta, którą moja babcia określiłaby „prosta Marysia”. Miała na sobie granatowy kostium, cieliste pończochy i brązowe buty na niskim obcasie, zresztą w tym samym kolorze co krótko przycięte włosy. I ani śladu makijażu. Uśmiechnęła się grzecznie, ale bez cienia wesołości.
– Tak, proszę pani.
Drzwi do kolejnych pokoi biurowych wzdłuż korytarza stały otworem, po drodze zajrzałam chyba w każde. Żywej duszy. Cały budynek opustoszał i miałam wrażenie, że gdybym krzyknęła, odpowiedziałoby mi echo. Spróbowałam wciągnąć sekretarkę do rozmowy.
– Przykro mi, że firma kończy działalność. Czy już pani wie, gdzie będzie pani pracowała?
– Nie wiem – ucięła krótko.
Prawdopodobnie Wallingford ostrzegł ją, żeby nic nie mówiła, przez co rozmowa z nią wydała mi się znacznie bardziej interesująca.
– Długo pani pracuje u pana Wallingforda? – Bardzo się starałam, żeby pytanie było rzucone od niechcenia.
– Dziesięć lat.
– O, to jeszcze w spółce meblowej.
– Tak.
Drzwi do jego gabinetu były zamknięte. Udało mi się rzucić jeszcze dwa zdania, kolejną przynętę w łowieniu informacji.
– To pewnie zna pani jego synów? Ich zdaniem nie powinien był sprzedawać rodzinnego interesu.
– Tak czy inaczej, nie mieli prawa pozwać go do sądu! – odparła z nieskrywanym oburzeniem, stukając do drzwi jedną ręką, a otwierając je drugą.
Piękna wiadomość! Synowie pozwali Wallingforda do sądu! Ciekawe, dlaczego.
Charles Wallingford bardzo wyraźnie nie pałał chęcią widzenia się ze mną, ale też starał się tego nie okazywać. Gdy podniósł się na moje powitanie, zobaczyłam, że nie jest sam. Naprzeciw niego, po drugiej stronie biurka siedział jeszcze jeden mężczyzna. On także wstał i odwrócił się do mnie, gdy Wallingford mnie witał. Odniosłam wrażenie, że zostałam oszacowana od stóp do głów. Ja oceniłam go na jakieś czterdzieści pięć lat i metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. Miał siwiejące włosy i orzechowe oczy. Podobnie jak Wallingforda oraz Adriana Garnera otaczała go aura władzy, więc wcale się nie zdziwiłam, gdy został mi przedstawiony jako Lowell Drexel, członek zarządu Gen-stone.
Lowell Drexel… Słyszałam to nazwisko, i to całkiem niedawno. Aha! Już wiedziałam, gdzie. W czasie wspólnego lunchu Wallingford żartował sobie z Adrianem Garnerem, że akcjonariusz, który twierdził, że widział Nicka Spencera w Szwajcarii, prosił o pracę właśnie Drexela!
– O ile mi wiadomo – odezwał się Drexel głosem pozbawionym wszelkiego ciepła – pani praca, stanowczo niegodna pozazdroszczenia, polega na zbieraniu materiałów do artykułu o Gen-stone dla „Wall Street Weekly”.
– Pomagam w zbieraniu materiałów – skorygowałam go. – Pracujemy nad tym we troje. – Spojrzałam na Wallingforda. – Usłyszałam właśnie, że zamyka pan firmę. To przykre.
Pokiwał głową.
– Tym razem przynajmniej nie muszę się martwić, w co zainwestować – oznajmił ponuro. – Jest mi ogromnie żal pracowników i akcjonariuszy, ale jednocześnie liczę na ich zrozumienie, że nie jestem wrogiem, choć mamy rozbieżne interesy.
– Nasze spotkanie w sobotę nadal jest aktualne?
– Ależ oczywiście! – Gestem ręki odsunął absurdalną sugestię, iż mógłby je odwołać. – Muszę pani wyjaśnić ważną kwestię: poza kilkoma wyjątkami, takimi jak recepcjonistka czy pani Rider, daliśmy naszym pracownikom wybór. Mogli tu zostać lub pójść do domu. Większość z nich wolała wyjść i uczynili to od razu.
– Rozumiem. Nie kryję, że jestem rozczarowana, ale spróbuję porozmawiać z tymi, którzy jeszcze są na miejscu. – Chyba nie było po mnie widać zaciekawienia, czy nagle zamknięcie firmy nie wiązało się przypadkiem z moją prośbą o pozwolenie na przeprowadzenie wywiadów.
– Może ja odpowiem na pani pytania? – zaproponował Drexel.
– Spróbujmy. O ile mi wiadomo, pracuje pan w Garner Pharmaceuticals.
– Jestem tam szefem działu prawnego. Jak pani zapewne wie, gdy firma, w której pracuję, zdecydowała się zainwestować miliard dolarów w Gen-stone, uzależniając to oczywiście od udzielenia szczepionce aprobaty przez Instytut Żywności i Leków, pan Garner został poproszony o wejście do zarządu spółki. W takich wypadkach zawsze deleguje on któregoś ze swoich bliskich współpracowników.
– Pan Garner wydaje się zaniepokojony faktem, iż Garner Pharmaceuticals straci renomę z powodu złej prasy Gen-stone.
– Jest tym bardzo mocno zaniepokojony i prawdopodobnie w najbliższym czasie podejmie kroki mające na celu przeciwdziałanie takiemu obrotowi spraw. Na razie jednak nie jestem upoważniony do dyskusji na ten temat.
– A jeśli nic nie zrobi?
– Aktywa Gen-stone zostaną sprzedane – uczynił dłonią okrągły gest, który miał mi dać do zrozumienia, że ma na myśli budynek wraz z wyposażeniem – a uzyskane środki przekazane wierzycielom.
– Czy prosząc o fory dla mojej gazety, miałabym zbyt wielką nadzieję? – zapytałam.
– Owszem, droga pani. – Lekki uśmiech był jednoznaczny z zamknięciem mi drzwi przed samym nosem.
Lowell Drexel i Adrian Garner stanowili doskonale dobraną parę gór lodowych. Jedynie Wallingford okazywał przynajmniej śladowe ilości ludzkich uczuć.
Skinęłam głową Drexelowi, podziękowałam Charlesowi Wallingfordowi, po czym wyszłam z gabinetu za panią Rider. Starannie zamknęła za mną drzwi.
– Zostało kilka telefonistek i maszynistek, jest też parę osób z działu konserwacji – powiedziała. – Od kogo chce pani zacząć?
– Chyba od maszynistek – zdecydowałam.
Chciała pójść przodem, ale dotrzymałam jej kroku.
– Czy mogę porozmawiać z panią?
– Wolałabym nie być cytowana w prasie.
– Nie skomentuje pani nawet zniknięcia Vivian Powers?
– Zniknięcia czy ucieczki?
– Pani zdaniem Vivian sfingowała swoje zniknięcie?
– Moim zdaniem podejrzane jest, że została tutaj po katastrofie samolotu. Widziałam również, jak w zeszłym tygodniu wynosiła z biura jakieś dokumenty.
– Po co zabrała je do domu?
– Bo chciała zyskać absolutną pewność, że nie będzie w nich nic, co pozwoliłoby dociec, gdzie się podziały, pieniądze. – W przeciwieństwie do zapłakanej recepcjonistki, pani Rider była wściekła. – Teraz pewnie już jest w Szwajcarii razem ze Spencerem i śmieje nam się w nos. Droga pani, straciłam nie tylko dochody. Ja także jak ostatni głupiec zainwestowałam w akcje tej firmy większą część życiowych oszczędności. Wolałabym, żeby Nick Spencer naprawdę zginął w katastrofie lotniczej. Już by się smażył w piekle za całe zło, jakie nam wyrządził.
Jeśli szukałam żywiołowej reakcji pracowników, to właśnie ją znalazłam.
Pani Rider gwałtownie poczerwieniała na twarzy.
– Mam nadzieję, że pani tego nie wydrukuje – powiedziała. – Syn Nicka Spencera, Jack, czasami przychodził tutaj z ojcem. Zawsze przystawał przy moim biurku, aby zamienić kilka słów. Dosyć już wycierpiał, nie musi czytać takich opinii o swoim ojcu, chociaż to człowiek godny pogardy.
– Co pani sądziła o Nicholasie Spencerze, zanim wyszła na jaw cała afera?
– To, co wszyscy inni: że jest jak święty. Że będzie czynił cuda. Taki sam komentarz usłyszałam od Allana Desmonda, gdy opisywał opinię Vivian na temat szefa. Sama też tak o nim myślałam.
– A tak całkiem prywatnie, co pani myśli o Vivian Powers?
– Nie jestem głupia, widziałam, że między nimi coś się kroi. Kto wie, może byli w biurze tacy, którzy się tego domyślili wcześniej niż on sam. Ale też co on widział w tej kobiecie, z którą się ożenił, tego nigdy nie pojmę. Niech pani mi tego nie weźmie za złe, wiem, że jest pani jej przybraną siostrą, ale zawsze kiedy się tu pojawiała – na szczęście niezbyt często – traktowała nas, jakbyśmy w ogóle nie istnieli. Mijała mnie i wchodziła prosto do gabinetu pana Wallingforda, zupełnie jakby miała pełne prawo mu przeszkadzać, niezależnie od tego, co akurat robił.
No właśnie. Czyli jednak naprawdę coś między nimi było.
– A pan Wallingford nie irytował się, kiedy mu przeszkadzała?
– Raczej był zawstydzony. To naprawdę wyjątkowo dystyngowany mężczyzna, a ona potrafiła potargać mu włosy albo cmoknąć go w czubek głowy, a kiedy prosił, żeby tego nie robiła, tylko się śmiała. Trudno było z nią wytrzymać. Jednych ignorowała, drugim wchodziła na głowę…
– Czy miała pani okazję obserwować relacje Vivian Powers z Nicholasem Spencerem?
Pani Rider, skoro już raz zaczęła mówić, zmieniła się w marzenie dziennikarza.
– Biuro miał w innym skrzydle, więc nieczęsto ich widywałam razem. Ale kiedyś zdarzyło się, że wychodząc do domu, miałam ich przed sobą, odprowadzał Vivian do samochodu. Jedno zetknięcie dłoni, jedno spojrzenie wystarczyło, żebym się domyśliła, że coś się szykuje. Wtedy pomyślałam sobie: „To dobrze. On zasługuje na lepszą kobietę niż tamta Królowa Śniegu”.
Byłyśmy już przy wejściu. Recepcjonistka przekrzywiła głowę, jak gdyby próbowała pochwycić strzępki naszej rozmowy.
– Nie będę pani dłużej zatrzymywała – pożegnałam się. – Obiecuję, że to, co pani powiedziała, zostanie między nami. Proszę zdradzić mi jeszcze jedno: teraz jest pani przekonana, że Vivian Powers została w firmie, by zatrzeć ślady po wyprowadzeniu pieniędzy z kont. Czy zaraz po katastrofie samolotu wyglądała na pogrążoną w żałobie?
– Wszyscy byliśmy wtedy smutni. Płakaliśmy rzewnymi łzami i mówiliśmy, jaki cudowny człowiek był z tego Nicka Spencera. Wszyscy też spoglądaliśmy na nią, bo podejrzewaliśmy, że zostali kochankami. A ona nic nie powiedziała. Wstała i poszła do domu. Może nie miała pewności, czy zdoła przed nami odegrać przekonującą scenkę. – Nagle odwróciła się ode mnie. – Zresztą, co za różnica. Jedna szajka. – Wskazała recepcjonistkę. – Betty panią oprowadzi.
Jak się okazało, w biurze nie pozostał nikt, z kim chciałabym porozmawiać. Ci, którzy byli w moim zasięgu, nie mogli nic wiedzieć o liście Caroline Summers do Nicholasa Spencera, napisanym w listopadzie. Zapytałam recepcjonistkę o laboratorium.
– Czy też jest już zamknięte?
– Nie, nie. Doktor Celtavini i doktor Kendall z asystentami na pewno będą tam jeszcze jakiś czas.
– Doktor Celtavini i doktor Kendall są teraz w laboratorium? – upewniłam się.
– Tylko doktor Kendall. – Recepcjonistka trochę straciła pewność siebie. Doktor Kendall najwyraźniej nie figurowała na jej liście osób, z którymi mogłam przeprowadzić wywiad, mimo to Betty do niej zadzwoniła.
– Nie wiem, czy pani zdaje sobie sprawę, jak trudno jest uzyskać aprobatę dla nowego leku? – spytała doktor Kendall. – Tylko jedna na pięćdziesiąt tysięcy mieszanek chemikaliów, wymyślona przez naukowców, trafia na rynek. Badania nad lekarstwem na nowotwór trwają od dziesiątków lat. Na początku istnienia tej firmy doktor Celtavini był wyjątkowo zainteresowany wynikami eksperymentów prowadzonych przez doktora Spencera. Był tak pełen entuzjazmu, że zrezygnował z pracy w jednym z najbardziej prestiżowych laboratoriów badawczych w kraju – i przyłączył się do Nicka Spencera. Tak samo postąpiłam ja, przyznaję.
Siedziałyśmy w jej gabinecie nad laboratorium. Gdy poznałam doktor Kendall w zeszłym tygodniu, zapamiętałam ją jako nieszczególnie atrakcyjną kobietę, ale teraz, gdy patrzyła mi prosto w twarz, zdałam sobie sprawę, że miała nieodparty urok, emanujący gdzieś spod powierzchni lodu, ledwie widoczny… poprzednio go nie zauważyłam. Zwróciłam uwagę na zarys podbródka, zdradzający silny charakter, ale umknęły mi równo obcięte ciemne włosy wsunięte za uszy i przegapiłam szarozielone oczy. W zeszłym tygodniu odniosłam wrażenie, że rozmawiam z wyjątkowo inteligentną kobietą. Teraz zdałam sobie sprawę, iż jest także atrakcyjna.
– Pracowała pani w laboratorium czy w firmie farmaceutycznej? – spytałam.
– W Hartness Research Center.
Byłam pod wrażeniem. Nie ma firmy o lepszej renomie. Zastanowiłam się, co skłoniło panią doktor do porzucenia tak korzystnej posady. Przecież sama powiedziała, że tylko jeden na pięćdziesiąt tysięcy nowych leków trafia na rynek.
– Nicholas Spencer był najbardziej przekonującym człowiekiem, jakiego znałam – odpowiedziała na moje niezadane pytanie. – Równie skutecznym w rekrutowaniu personelu, jak w zdobywaniu pieniędzy.
– Od dawna pani tu pracuje?
– Nieco ponad dwa lata.
Dzień bogaty w wydarzenia. Podziękowałam doktor Kendall, że znalazła dla mnie czas, i wyszłam. Jeszcze przystanęłam w recepcji, aby podziękować Betty i życzyć jej powodzenia. Zapytałam przy okazji, czy utrzymuje prywatnie kontakt z którąś z maszynistek.
– Pat mieszka niedaleko mnie – zastanowiła się. – Ale odeszła rok temu. Edna i Charlotte… raczej trzymały się we dwie. Gdyby pani chciała porozmawiać z Laurą, to wystarczy o nią spytać doktor Kendall. Laura jest jej siostrzenicą.