ROZDZIAŁ 9

– Mam zamiar zdjąć warstwę poparzonego, martwego naskórka – rzekł lekarz, delikatnie badając jakimś tępym narzędziem rozległą ranę na jego piersi. – Powinien się pan zgodzić przynajmniej na niewielką dawkę środka przeciwbólowego.

– Nie, dziękuję – odparł Lanigan.

Siedział na łóżku, całkiem nagi, podczas gdy wokół niego krzątał się lekarz, dwie pielęgniarki i ten sam portorykański sanitariusz, Luis.

– Ale to z pewnością będzie bolało.

– Nie takie rzeczy już przeszedłem. Poza tym, gdzie chciałby pan wkłuć igłę? – zapytał, pokazując przedramię gęsto pokryte czerwonymi i fioletowymi krwiakami, pozostałościami intensywnej „kuracji narkotykowej”, jaką zaaplikował mu brazylijski doktorek. Zresztą niemal całe ciało miał pokryte siniakami i zadrapaniami. – Nie chcę więcej żadnych narkotyków.

– Rozumiem. Jak pan sobie życzy.

Patrick usadowił się wygodniej i zacisnął dłonie na poręczach przy łóżku. Pielęgniarki przy pomocy Luisa unieruchomiły mu nogi w kolanach i lekarz przystąpił do zdejmowania grubej warstwy żółtego, spękanego naskórka, pokrywającego oparzelinę trzeciego stopnia. Zręcznie operując skalpelem, podważył, a później odciął wielki strup.

Pacjent siedział z zamkniętymi oczyma i tylko krzywił się z bólu.

– Nadal nie chce pan nic na złagodzenie cierpienia?

– Nie – syknął Patrick przez zęby.

Skalpel znów poszedł w ruch, martwa skóra spadała płatami.

– Ta rana całkiem ładnie się goi. Nie jestem wcale pewien, czy trzeba będzie robić przeszczepy skóry.

– To dobrze – mruknął Lanigan, zaciskając zęby.

Cztery spośród dziewięciu dużych ran okazały się na tyle głębokie, by je zaliczyć do oparzelin trzeciego stopnia: dwie na piersiach, jedna na prawym udzie i ostatnia na lewej łydce. Groźnie wyglądały też otarcia od nylonowych linek na kostkach nóg, nadgarstkach oraz łokciach, nadal trzeba było je opatrywać.

Doktor zakończył działalność po upływie pół godziny i wyjaśnił, że pacjent wciąż powinien wiele odpoczywać, przy czym nie wolno mu wkładać ubrania ani czymkolwiek zakrywać ran. Posmarował oparzelinę jakimś przyjemnie chłodnym środkiem dezynfekcyjnym i po raz kolejny zaproponował leki przeciwbólowe. Ale Patrick znowu stanowczo odmówił. Wreszcie wyszedł z pokoju wraz z pielęgniarkami. Luis udawał, że poprawia pościel, w końcu zamknął drzwi i opuścił żaluzje. Odchylił połę fartucha i z kieszeni spodni wyjął miniaturowy aparat kodaka z wbudowaną lampą błyskową.

– Stań tam – rzekł Lanigan, wskazując miejsce w nogach łóżka. – Najpierw zrób mi zdjęcie w pościeli tak, żeby było widać całą twarz.

Luis uniósł aparat do oczu, obrócił się nieco, oddalił o krok, wreszcie nacisnął spust migawki. Flesz błysnął oślepiająco.

– A teraz z tej strony – polecił Patrick.

Sanitariusz posłusznie zrobił zdjęcie pod innym kątem. Początkowo w ogóle nie chciał słyszeć o udzieleniu więźniowi pomocy, zasłaniając się perspektywą srogiej kary ze strony przełożonych. W trakcie pobytu na pograniczu brazylijsko-paragwajskim Patrick nie tylko biegle opanował portugalski, ale nauczył się też trochę hiszpańskiego. Rozumiał wszystko, co mówi Luis, chociaż sanitariuszowi musiał każdą rzecz tłumaczyć po kilka razy.

Zadecydowała wizja sowitej zapłaty. Skuszony obietnicą dostania pięciuset dolarów amerykańskich, Luis zgodził się w końcu wystąpić w roli fotografa. Zainwestował nawet swoje pieniądze w zakup trzech tanich, automatycznych aparatów, za pomocą których wykonał prawie sto fotografii. Miał zamówić odbitki w punkcie usługowym, po czym ukryć je do czasu, aż będą potrzebne.

Patrick nie miał przy sobie nawet jednego dolara, zdołał jednak przekonać Portorykańczyka, że wbrew pozorom jest człowiekiem uczciwym i przyśle mu obiecane pieniądze, kiedy tylko wróci do domu.

Luis nie był wprawnym fotografem, nie umiał się też specjalnie obchodzić z aparatami, toteż Patrick musiał mu bez przerwy udzielać szczegółowych instrukcji. Polecił zrobić dokładne zbliżenia rozległych oparzeń na piersiach i udzie, wielkich siniaków na nogach i rękach, jak również zdjęć całego obnażonego ciała pod różnymi kątami. Działali w pośpiechu, żeby nikt ich nie przyłapał. Mimo to skończyli dopiero tuż przed przerwą na lunch, kiedy z korytarza zaczął dolatywać coraz głośniejszy gwar zmieniających się na dyżurze pielęgniarek.

Luis, jak zawsze, wyszedł ze szpitala podczas przerwy i oddał filmy do wywołania w pobliskim punkcie usługowym.


Tymczasem w Rio de Janeiro Osmar zdołał przekonać jedną z najgorzej opłacanych sekretarek, aby przyjęła tysiąc dolarów w zamian za udostępnienie wszelkich plotek krążących po biurze, w którym pracowała Eva. Niewiele mu to dało, gdyż współwłaściciele firmy adwokackiej zachowywali daleko posuniętą dyskrecję. Niemniej spis połączeń telefonicznych ujawnił, że ostatnio dwukrotnie dzwoniono do biura aż z Zurychu. W Waszyngtonie Guy zdołał sprawdzić, iż podany numer należy do hotelu, nie uzyskał jednak żadnych bliższych informacji. Szwajcarscy pracownicy recepcji nie chcieli w ogóle rozmawiać na temat hotelowych gości.

Prawnicy z biura zaczynali się coraz bardziej niepokoić zniknięciem Mirandy. W końcu zwołali zebranie, aby ustalić, jak dalej postępować. Zaraz po wyjeździe Eva dwukrotnie dzwoniła w jednodniowych odstępach, ale później słuch o niej zaginął. O tajemniczym kliencie, z którym miała się jakoby spotkać w Europie, także nikt nie słyszał. Tymczasem Brazylijczycy, których sprawami się do tej pory zajmowała, formułowali już jawne pogróżki pod adresem firmy. Zarzucali, że się ich lekceważy.

Ostatecznie prawnicy zdecydowali się na razie odebrać Mirandzie prowadzone przez nią sprawy i rozmówić się z nią ostro po powrocie.

Tymczasem Osmar i jego ludzie do tego stopnia nękali ojca Evy, że biedny profesor nie mógł spać po nocach. Bez przerwy obserwowali jego mieszkanie i jeździli za nim po zatłoczonych ulicach Ipanemy. Rozpatrywali nawet ewentualność porwania go i zmuszenia do wyznania prawdy, ale mężczyzna zachowywał wzmożoną czujność i zawsze starał się przebywać w czyimś towarzystwie.


Dopiero za trzecim razem Lance zastał otwarte drzwi sypialni. Po cichu wszedł do środka z fiolką valium oraz butelką ich ulubionej irlandzkiej wody gazowanej, za którą musieli płacić po cztery dolary od sztuki. Usiadł na brzegu łóżka Trudy i bez słowa wyciągnął proszki w jej stronę. Połknęła je w milczeniu, chociaż była to już druga porcja w ciągu godziny, po czym popiła lekarstwo wodą.

Wóz policyjny z wścibskim fotoreporterem odjechał godzinę wcześniej. Dwaj gliniarze kręcili się po domu przez jakieś dwadzieścia minut, zadając różne pytania. Nie byli szczególnie skłonni do spisania protokołu, bo choć zaszedł wypadek wdarcia się na teren prywatny, a dziennikarzom wcześniej nakazano trzymać się z dala od domu Trudy Lanigan, to jednak chodziło tym razem o łowcę sensacji z daleka, z głębi kraju, zasłaniającego się nieświadomością. Policjanci z uśmiechami, lecz i z respektem wysłuchali relacji Lance’a z przebiegu wydarzeń. Zapisali nazwisko adwokata Trudy na wypadek, gdyby bezczelny dziennikarz chciał złożyć skargę. Na koniec Lance zagroził, że wystąpi na drogę sądową, jeśli ich spokój będzie dalej zakłócany.

Po odjeździe policji Trudy dostała ataku wściekłości. Z taką furią zaczęła ciskać poduchami z sofy w stronę kominka, że opiekunka ledwie zdążyła uciec z sześcioletnią Ashley Nicole z salonu. Później obrzuciła Lance’a wulgarnymi przekleństwami, tylko dlatego, że nawinął jej się pod rękę. Miała już wszystkiego dosyć: nieoczekiwanego zmartwychwstania Patricka, pozwania jej do sądu przez towarzystwo ubezpieczeniowe, ciągłego napięcia, hordy dziennikarskich sępów przed domem oraz brutalności, z jaką Lance potraktował wścibskiego fotoreportera.

W końcu jednak się uspokoiła. On także zażył valium, odetchnąwszy z ulgą, że wszystko wróciło do normy. Bardzo chciał jakoś pocieszyć Trudy, przytulić ją czy chociażby położyć dłoń na jej kolanie i powiedzieć coś miłego, ale wiedział aż nazbyt dobrze, iż takie gesty odnoszą wręcz przeciwny skutek, kiedy jest zdenerwowana. A jakikolwiek fałszywy ruch mógł spowodować nawrót wściekłości. Trudy musiała mieć czas na odzyskanie równowagi, a było to możliwe tylko na jej własnych warunkach.

Leżała na wznak, z zamkniętymi oczyma i dłonią przytkniętą do czoła. W sypialni panował półmrok, podobnie jak w całym domu – żaluzje i zasłonki zaciągnięte, światła zgaszone bądź przyciemnione. Na ulicy przed domem kręciło się ze sto osób czekających na sposobność zrobienia jakiegoś zdjęcia, którym dałoby się okrasić kolejny pikantny artykuł na temat Patricka. W południowych wiadomościach pokazany został ich dom, a na jego tle jakaś brzydka komentatorka o pożółkłej cerze i wielkich zębach wyliczała rytmicznie, że Lanigan zrobił to i popełnił tamto, dlatego też jego żona tego ranka wystąpiła z pozwem rozwodowym.

Żona Patricka Lanigana! Trudy za żadne skarby nie mogła się z tym pogodzić. Wszak od czterech i pół roku nie była już jego żoną. Pochowała męża jak przystało, po czym usilnie starała się o nim zapomnieć, korzystając z dobrodziejstw wypłaconego jej odszkodowania. I nawet jeszcze zanim dostała należne pieniądze, Patrick bez śladu zniknął z jej pamięci.

Jedyną bolesną chwilą, jaką przeżyła od tamtej pory, była krótka rozmowa z Ashley Nicole, podówczas dwuletnią, kiedy to próbowała jej wytłumaczyć, że tatusia już nigdy z nimi nie będzie, że poszedł do nieba, gdzie powinien zaznać wieczystego szczęścia. Mała tylko przez parę dni chodziła naburmuszona, szybko jednak odzyskała dobry nastrój. Od tamtej pory nikomu w jej obecności nie wolno było wymieniać imienia Patricka. Należało chronić dziecko przed niepotrzebnym stresem – jak powtarzała Trudy. A ponieważ dziewczynka nie pamiętała ojca, w ogóle nie powinno się jej o nim przypominać.

Wyłączywszy ten drobny epizod, Trudy znosiła swoje wdowieństwo z wyjątkową wręcz pogodą ducha. Robiła zakupy w Nowym Orleanie, zamawiała zdrową żywność z Kalifornii, pociła się obficie po dwie godziny dziennie podczas aerobiku i nie żałowała sobie najlepszych kosmetyków. Najęła opiekunkę do dziecka, by móc wraz z Lance’em swobodnie podróżować. Oboje lubili wypoczywać na Karaibach, a zwłaszcza w Saint Barts słynącym z plaż dla nudystów, gdzie z dumą udawali parę Francuzów.

Boże Narodzenie spędzali w nowojorskim hotelu „Plaza”, w styczniu zazwyczaj wyjeżdżali do Vail, gdzie mogli się obracać w gronie najbogatszych, w maju zaś robili wycieczki do Europy, Paryża lub Wiednia. Marzyli o zakupie własnego odrzutowca, bo przecież tylko takimi środkami podróżowali ludzie ze śmietanki towarzyskiej. Przymierzali się już nawet do nabycia niewielkiego używanego leara za milion dolarów, ale teraz trzeba było zapomnieć o tych planach.

Co prawda Lance przysiągł, że zapewni im środki na godziwe życie, ale ona z niepokojem przyjmowała perspektywę jego zaangażowania się w przemytniczy proceder. Doskonale wiedziała, iż w tajemnicy szmugluje narkotyki z Meksyku, ale dotychczas przewoził jedynie małe ilości trawy, co nie wiązało się z większym ryzykiem. Z drugiej strony nadzwyczaj potrzebowali teraz pieniędzy, a nie byłoby także źle, gdyby Lance co jakiś czas znikał na parę dni z domu.

Nie czuła nienawiści do Patricka, ale tylko dlatego, że dotąd uważała go za zmarłego. Nienawidziła natomiast samej myśli o tym, iż pojawił się jak grom z jasnego nieba, wręcz zmartwychwstał, aby jej skomplikować życie. Spotkali się po raz pierwszy na przyjęciu w Nowym Orleanie, kiedy ona musiała na pewien czas zapomnieć o spotkaniach z Lance’em i poszukać sobie kogoś innego, najlepiej bogatego i atrakcyjnego. Miała wówczas dwadzieścia siedem lat, cztery lata wcześniej zakończyła rozwodem nieudane małżeństwo i bardzo zależało jej na osiągnięciu stabilnej pozycji społecznej. A trzydziestotrzyletni Lanigan był wciąż kawalerem i także pragnął się ożenić. Od niedawna pracował w obiecującej kancelarii adwokackiej w Biloxi, gdzie ona właśnie szczęśliwym trafem mieszkała. Po czterech miesiącach żarliwych uniesień pobrali się na Jamajce. Trzy tygodnie po zakończeniu miesiąca miodowego, kiedy Patrick wyjechał w podróż służbową, Lance po raz pierwszy wśliznął się do małżeńskiej sypialni.

Trudy za żadne skarby nie mogła pozwolić, aby odebrano jej majątek. Adwokat musiał znaleźć jakiś kruczek prawny bądź lukę w przepisach, dzięki czemu reszta odszkodowania pozostałaby jej własnością. Ostatecznie za to brał grube pieniądze. A już w ogóle Trudy nie umiała sobie wyobrazić, iż towarzystwo ubezpieczeniowe mogłoby zająć jej dom, meble, samochody, ubrania czy motorówkę, wszystkie te wspaniałe rzeczy, na które wydała forsę z odszkodowania. To było nie do pomyślenia. Przecież Patrick się zabił, a ona go pochowała. Od czterech lat była wdową. Czyż to nie miało żadnego znaczenia?

Nie było przecież jej winy w tym, iż wszystkich oszukał.

– Chyba zdajesz sobie sprawę, że będziemy musieli go zabić – mruknął Lance.

Przeniósł się na fotel stojący między łóżkiem a oknem, oparłszy bose stopy na skraju otomany.

Trudy nie drgnęła nawet, wciąż leżała nieruchomo i dopiero po kilkusekundowym namyśle odparła:

– Nie gadaj bzdur.

Powiedziała to jednak bez przekonania.

– Zrozum, że nie mamy innego wyjścia.

– I bez tego spadło na nas wystarczająco wiele kłopotów.

Oddychała płytko, oczy miała nadal zamknięte, dłoń przytykała do czoła. W duchu cieszyła się, że to on poruszył ten temat. Jej bowiem pomysł zabójstwa przyszedł do głowy już wcześniej, gdy się dowiedziała, że Patrick żyje i został ujęty. Zdążyła rozpatrzyć parę różnych scenariuszy, przy czym nieodmiennie wychodziła z założenia, że jeśli chce zatrzymać pieniądze, musi wyprawić męża na tamten świat. Bo w końcu jej dostatek zapewniało odszkodowanie z jego polisy na życie.

Ale ona nie mogła go zabić, od początku uważała takie rozwiązanie za śmiesznie głupie. Pamiętała jednak, iż Lance ma wielu podejrzanych przyjaciół.

– Chyba chcesz zatrzymać te pieniądze, prawda? – zapytał w półmroku.

– W tej chwili mam pustkę w głowie, Lance. Porozmawiamy później.

Raczej niedługo – dodała w myślach. Wolała nie okazywać swego zapału, żeby nie zarazić nim Lance’a. Zamierzała jak zwykle wciągnąć go w intrygę i tak popchnąć do działania, aby niepostrzeżenie znalazł się w sytuacji bez wyjścia.

– Nie możemy jednak zwlekać zbyt długo, kochanie. Do diabła, towarzystwo ubezpieczeniowe już nas złapało w sidła.

– Proszę, daj mi spokój, Lance.

– Naprawdę nie mamy wyboru. Jeśli chcesz zachować ten dom, pieniądze i wszystko, co mamy, Patrick musi umrzeć.

Nie odpowiedziała. Przez dłuższy czas leżała bez ruchu, delektując się brzmieniem jego głosu. Odznaczał się wieloma wadami i nie był szczególnie bystry, lecz tylko jego naprawdę kochała. Dobrze wiedziała, że potrafi się odpowiednio zająć Patrickiem, nie była tylko pewna, czy wystarczy mu sprytu, żeby nie dać się złapać.


Agent FBI nazywał się Brent Myers, pochodził z Biloxi i na polecenie Cuttera przyleciał do Portoryko, by roztoczyć opiekę nad więźniem. Przedstawił się od drzwi i pokazał swą odznakę, lecz Lanigan tylko przelotnie rzucił na nią spojrzeniem, nie odrywając wzroku od ekranu telewizora.

– Miło mi – mruknął, podciągając wyżej prześcieradło, którym był przykryty do pasa.

– Specjalnie przyleciałem tu z Biloxi – rzekł uprzejmie agent, próbując nawiązać bliższy kontakt z Laniganem.

– Tak? A gdzie to jest? – burknął tamten z kamienną twarzą.

– No cóż, myślałem, że porozmawiamy chwilę i choć trochę się poznamy. Zapewne będziemy się często widywali w ciągu kilku najbliższych miesięcy.

– Nie byłbym tego taki pewien.

– Czy ma pan adwokata?

– Jeszcze nie.

– Ale zamierza pan kogoś wynająć?

– To nie pański interes.

Myers w żadnej mierze nie był tak wygadany jak Patrick, doświadczony prawnik. Stanął więc w nogach łóżka, położył ręce na poręczy i przez chwilę wpatrywał się tępo w więźnia, zbierając myśli.

– Lekarze mówią, że za dwa dni będzie pan mógł odbyć podróż samolotem – zakomunikował w końcu.

– Mogę lecieć już dzisiaj.

– W Biloxi czeka na pana dość liczne grono wierzycieli.

– Widziałem – odparł Lanigan, ruchem głowy wskazując telewizor.

– Domyślam się, że nie zechce pan odpowiedzieć na żadne pytania.

Patrick tylko się skrzywił i parsknął pogardliwie.

– No właśnie – bąknął Myers, cofając się do drzwi. – W każdym razie to ja będę pana eskortował. – Rzucił swą wizytówkę na łóżko. – Zapisałem numer telefonu pokoju hotelowego na wypadek, gdyby zechciał pan jednak porozmawiać.

– Lepiej proszę nie czekać przy aparacie.

Загрузка...