ROZDZIAŁ 37

– Przed laty, zaraz po rozpoczęciu pracy w kancelarii, prowadziłem sprawę dotyczącą wypadku samochodowego. Kraksa zdarzyła się na szosie numer czterdzieści dziewięć, w okręgu Stone, niedaleko miasteczka Wiggins. Nasz klient jechał na północ, kiedy niespodziewanie tuż przed nim z bocznej drogi wyjechała na autostradę ciężarówka z naczepą. Kierowca nie zdążył wyhamować, zginął na miejscu. Jego żona odniosła bardzo poważne obrażenia, a dziecko jadące na tylnym siedzeniu złamało nogę. Ciężarówka należała do dużej firmy przetwórstwa papieru, ta zaś była wysoko ubezpieczona, zarysowała się więc szansa wywalczenia dużego odszkodowania. Byłem nowy w kancelarii, kiedy więc dostałem tę sprawę, zabrałem się do niej z zapałem. Nie było najmniejszych wątpliwości, że to kierowca ciężarówki spowodował wypadek, ten jednak, wyszedłszy cało ze zderzenia, zasłaniał się tym, że samochód osobowy pędził z nadmierną szybkością. Zatem najważniejsze stało się ustalenie, z jaką rzeczywistą prędkością jechał wóz osobowy. Według przeprowadzonej przeze mnie rekonstrukcji wydarzeń mogła ona wynosić najwyżej sto kilometrów na godzinę, co nie byłoby jeszcze takie złe. Na autostradzie obowiązuje ograniczenie do dziewięćdziesięciu, lecz wszyscy jeżdżą co najmniej dziewięćdziesiąt pięć na godzinę. Ale mój klient zamierzał odwiedzić rodzinę w Jackson i pewne fakty wskazywały na to, że się śpieszył. Firma papiernicza także wynajęła specjalistę z zakresu ruchu drogowego i ten ocenił, że samochód osobowy musiał pędzić co najmniej z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Sam rozumiesz, że gdyby okazało się to prawdą, mógłbym zapomnieć o jakimkolwiek odszkodowaniu. Każdy skład przysięgłych musiałby wziąć pod uwagę, że kierowca jechał o trzydzieści kilometrów na godzinę powyżej dopuszczalnej prędkości. Znalazłem więc świadka, staruszka, który jako drugi lub trzeci zjawił się na miejscu wypadku. Nazywał się Clovis Goodman, miał osiemdziesiąt jeden lat, był ślepy na jedno oko, a na drugie niewiele widział.

– Mówisz poważnie? – zdumiał się Sandy.

– Może trochę przesadziłem, w każdym razie nie miał najlepszego wzroku. Nadal jednak prowadził samochód i tamtego dnia jechał swoim półciężarowym chevroletem autostradą, kiedy wyprzedził go wóz mojego klienta. No i kawałek dalej, po minięciu szczytu wzgórza, Clovis zobaczył tragiczny wypadek. Był bardzo wrażliwym człowiekiem starej daty, mieszkał sam, zapomniany i porzucony, nie miał najbliższej rodziny, toteż widok zmasakrowanego auta dogłębnie go poruszył. Usiłował jakoś pomóc ofiarom, kręcił się przez pewien czas wokół wraku, wreszcie odjechał. Nic nikomu nie powiedział, był za bardzo wstrząśnięty. Dopiero znacznie później wyznał mi, że nie mógł spać przez tydzień. Wróćmy jednak do sprawy. Otóż dostałem poufną wiadomość, że ktoś z podróżnych zarejestrował kamerą wideo miejsce zdarzenia, tyle że nieco później, gdy były tam już wozy patrolowe, strażackie i karetki pogotowia. Wstrzymano cały ruch, ludzie czekali zniecierpliwieni, zatem nic dziwnego, że ktoś z nudów sięgnął po kamerę. Udało mi się pożyczyć kasetę, a jeden z aplikantów przeanalizował zapis i zanotował mi numery rejestracyjne stojących pojazdów. Zacząłem wydzwaniać kolejno do właścicieli aut, usiłując znaleźć świadka. W ten sposób trafiłem do Clovisa. Bąknął przez telefon, że dokładnie widział wrak, ale jest tak wzburzony, że nie chce o tym rozmawiać. Zapytałem więc, czy mogę mu złożyć wizytę, a on się zgodził.

Mieszkał na odludziu, parę kilometrów za Wiggins, w niewielkim drewnianym domku, który postawił własnymi rękoma jeszcze przed wojną. Jego żona zmarła wiele lat temu, syn zszedł na złą drogę i zginął tragicznie. Clovis miał dwoje wnucząt, z których jedno mieszkało w Kalifornii, a drugie gdzieś w okolicach Hattiesburga, ale żadne z nich nie utrzymywało z nim kontaktu. Tyle się dowiedziałem w ciągu pierwszej godziny rozmowy. Jak każdy starszy człowiek, był początkowo nieufny, wręcz opryskliwy, jakby chciał mi dać do zrozumienia, iż uważa każdą rozmowę z prawnikiem za stratę czasu. Lody szybko jednak stopniały i wkrótce nastawił wodę, zrobił dwie kawy rozpuszczalne i zaczął opowiadać o rodzinnych sekretach. Siedzieliśmy na werandzie, w fotelach na biegunach, a wokół nas kręciło się kilkanaście zdziczałych kotów. Rozmawialiśmy o wszystkim, tylko nie o wypadku. Na szczęście była to sobota, mogłem więc sobie pozwolić na trochę odpoczynku i zapomnieć o innych sprawach. Clovis okazał się wyśmienitym gawędziarzem, najbardziej lubił wracać wspomnieniami do czasów wielkiego kryzysu i drugiej wojny światowej. Dopiero po kilku godzinach nieśmiało nawiązałem do kraksy, on zaś poinformował mnie smętnym głosem, że do tej pory nawet bał się wspomnieć tamto zdarzenie. Oznajmił, iż wie coś ważnego w sprawie wypadku, ale nie może jeszcze teraz o tym mówić. Zapytałem go, jak szybko jechał, kiedy wóz osobowy go wyprzedził. Odparł, że nigdy nie przekracza osiemdziesiątki. Spytałem więc, czy dałby radę ocenić prędkość tamtego auta, lecz tylko pokręcił głową.

Dwa dni później odwiedziłem go znowu późnym popołudniem i znów spędziliśmy ileś czasu na werandzie, podczas gdy Clovis opowiadał o swoich wojennych przygodach. Punktualnie o osiemnastej oświadczył, że jest głodny i ma ochotę na smażoną rybę, po czym zapytał, czy nie zjadłbym z nim obiadu. Wtedy byłem jeszcze kawalerem, toteż z ochotą podjąłem się zawieźć go do miasta. Przez całą drogę także rozmawialiśmy. Kupiłem dwie olbrzymie porcje smażonego dorsza za sześć dolarów. Wystarczyło, żeby się najeść do syta. Stary delektował się rybą, siedział z nosem zwieszonym nisko nad talerzem i wciąż opowiadał, nawet z pełnymi ustami. Kelnerka przyniosła rachunek i położyła go na skraju stolika, lecz Clovis nawet na niego nie spojrzał. Rachunek leżał w tym samym miejscu przez dziesięć minut. Co zrozumiałe, szybko doszedłem do wniosku, że warto staremu zafundować obiad, jeśli rzeczywiście wie o czymś, co może się przydać w sądzie. Kiedy wyszliśmy z baru i ruszyliśmy w drogę powrotną, mruknął, że chętnie by się napił piwa, żeby przepłukać nerki. A tak się złożyło, że dojeżdżaliśmy właśnie do supermarketu. Skręciłem na parking. Clovis nawet się nie ruszył, zatem wysiadłem i kupiłem kilka puszek. Popijaliśmy, jadąc dalej, kiedy oświadczył niespodziewanie, iż chciałby mi pokazać, gdzie się wychowywał. Miało to być gdzieś niedaleko. Skręciłem w jedną boczną drogę, potem w następną i po dwudziestu minutach całkowicie straciłem orientację. Jak się okazało, niedowidzący Clovis także ją stracił, za to miał ochotę na dalsze przepłukiwanie nerek. Zapytałem więc o drogę w wiejskim sklepiku i pojechaliśmy dalej. Znów zaczął mną kierować, aż w końcu dotarliśmy do miasteczka Necaise Crossing w okręgu Hancock. Wtedy oznajmił, że skoro już znaleźliśmy tę dziurę, to możemy wracać, bo on nie ma ochoty odgrzebywać wspomnień z dzieciństwa. Otworzył sobie trzecie piwo, a ja musiałem dalej rozpytywać o drogę w mijanych wioskach. Dopiero w okolicy jego domu odzyskałem orientację w terenie i zacząłem wówczas natarczywiej pytać o wypadek, którego był świadkiem. Mruknął jednak, że nadal są to dla niego zbyt bolesne wspomnienia, żeby je teraz przywoływać. Pomogłem mu wysiąść z samochodu i wprowadziłem do domu. Klapnął ciężko na sofę i natychmiast zapadł w drzemkę. Dochodziła już pomoc.

Tak mniej więcej wyglądały nasze spotkania przez miesiąc. Kawa w fotelach na werandzie, smażony dorsz we wtorki i piwo podczas jazdy, w celu przepłukania nerek. Polisa ubezpieczeniowa firmy papierniczej była wystawiona na dwa miliony dolarów. Naszym klientom należało się takie odszkodowanie w całości, a zeznania starego, chociaż nie miał o tym pojęcia, mogły mieć w sądzie kluczowe znaczenie. Zapewniał mnie, że nikt inny się z nim nie kontaktował w sprawie wypadku, a wiec tym bardziej zależało mi na poznaniu jego wersji, dopóki jeszcze nie odnaleźli go przedstawiciele towarzystwa ubezpieczeniowego.

– Ile czasu minęło od tragicznego wypadku? – zapytał Sandy.

– Cztery lub pięć miesięcy. W końcu postanowiłem go przycisnąć. Powiedziałem, że nasze wystąpienie sądowe znalazło się w ślepym zaułku i już najwyższa pora, by ujawnił wszystko, czego był świadkiem. Odparł, że jest gotów o tym rozmawiać. Zapytałem go ponownie, z jaką prędkością jechał nasz klient, kiedy go wyprzedził na autostradzie, na co Clovis odparł ze łzami w oczach, iż widok poranionych i zakrwawionych ludzi uwięzionych w rozbitym aucie był dla niego wielkim wstrząsem. Minutę później powtórzyłem pytanie, prosząc o ocenę prędkości tamtego samochodu. On zaś bąknął, że bardzo chciałby pomóc poszkodowanej rodzinie. Wtrąciłem, że byłoby to bardzo mile widziane. A Clovis popatrzył mi prosto w oczy i rzekł w zamyśleniu: „Twoim zdaniem, jak szybko mógł jechać ten samochód?” Odparłem, że prawdopodobnie nie szybciej niż dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, a on na to: „I mnie się tak zdaje. Jechał dziewięćdziesiątką. Ja na pewno trzymałem się poniżej osiemdziesiątki, a tamci mnie dość powoli wyprzedzili”.

W końcu doszło do rozprawy i Clovis Goodman okazał się najlepszym świadkiem, jakiego miałem w dotychczasowej karierze. Sprawiał wrażenie starego niedołęgi, ale był sprytny i mówił pewnie, przekonująco. Przysięgli zlekceważyli wszelkie naukowe wywody świadków strony przeciwnej i oparli wyrok na zeznaniach Clovisa. Wywalczyliśmy dwa miliony trzysta tysięcy dolarów odszkodowania.

Pozostaliśmy w kontakcie. Jakiś czas potem spisałem jego testament. Niewiele miał, tylko ten stary dom, sześć akrów ziemi i siedem tysięcy na koncie w banku. Chciał, aby po jego śmierci cały majątek został sprzedany, a pieniądze przekazane na rzecz Stowarzyszenia Cór Konfederacji. W testamencie nawet nie wspomniał o swoich najbliższych. Mieszkający w Kalifornii wnuk nie dawał znaku życia od dwudziestu lat, od wyjazdu z Missisipi, a z wnuczką z Hattiesburga widział się po raz ostatni w sześćdziesiątym ósmym roku na rozdaniu matur w tamtejszej szkole średniej. On zresztą również nie próbował odnowić kontaktów. Bardzo rzadko wspominał o swoich wnuczętach, wiedziałem jednak dobrze, jak bardzo brak mu jakichkolwiek kontaktów z rodziną i jak czuje się samotny.

Później rozchorował się ciężko. Nie dawał sobie sam rady, toteż załatwiłem mu miejsce w domu opieki społecznej w Wiggins. Później sprzedałem dom oraz ziemię i zaopiekowałem się funduszem. Byłem wówczas jego jedynym przyjacielem. Wysyłałem mu kartki i drobne upominki, a ilekroć musiałem jeździć do Hattiesburga bądź Jackson, odwiedzałem go w domu opieki. Co najmniej raz w miesiącu zabierałem do miasta na smażonego dorsza, po czym wyruszaliśmy na przejażdżkę, z nieodłącznym piwem, a Clovis wciąż raczył mnie swymi opowieściami. Któregoś dnia zabrałem go na ryby. Spędziliśmy we dwóch osiem godzin w łodzi i muszę przyznać, że chyba nigdy się tak dobrze nie ubawiłem.

W listopadzie dziewięćdziesiątego pierwszego roku Clovis złapał zapalenie płuc i ledwie wyszedł z życiem. Przestraszył się nie na żarty i polecił mi przerobić testament. Postanowił przekazać część pieniędzy na rzecz miejscowego kościoła, a resztę na fundusz stowarzyszenia. Wybrał sobie miejsce na cmentarzu i zawarł w ostatniej woli zalecenia dotyczące pogrzebu. Bardzo mu przypadł do gustu mój pomysł, aby dodać też specjalną klauzulę, w której nie życzył sobie specjalnego utrzymywania przy życiu przez aparaturę medyczną. Uparł się przy tym, abym to ja został wykonawcą tego punktu, rzecz jasna w porozumieniu z jego lekarzem. Wtedy miał już dosyć przebywania w domu opieki, sprzykrzyła mu się ciągła samotność, był zmęczony życiem. Powtarzał, że jest gotów się pogodzić z wyrokiem boskim i odejść, kiedy tylko zostanie wezwany.

W styczniu następnego roku wystąpił ostry nawrót zapalenia płuc. Załatwiłem przeniesienie Clovisa do szpitala w Biloxi, żeby łatwiej się nim opiekować. Odwiedzałem go codziennie, nikt inny do niego nie zaglądał. Nie miał przyjaciół ani krewnych, nie chciał nawet widzieć kapelana; nikogo oprócz mnie. Leki niewiele skutkowały, wkrótce stało się jasne, że Clovis już z tego nie wyjdzie. Zapadł w śpiączkę i został podłączony do respiratora, lecz jakiś tydzień później opiekujący się nim lekarz oznajmił, że mózg Goodmana już obumarł. Zwołałem więc małe konsylium i w obecności trzech lekarzy odczytałem stosowny punkt z testamentu, po czym wspólnie odłączyliśmy Clovisa od respiratora.

– Kiedy to było? – spytał pospiesznie Sandy.

– Szóstego lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku.

McDermott głośno wciągnął powietrze, a po chwili zamknął oczy i ze zrozumieniem pokiwał smętnie głową.

– Clovis nie życzył sobie kościelnej ceremonii pogrzebowej, gdyż wiedział, że nikt na nią nie przyjdzie. Został pochowany na wiejskim cmentarzyku na przedmieściu Wiggins. Zgodnie z jego wolą odprowadziłem go w tę ostatnią drogę. W pogrzebie uczestniczyły ponadto trzy stare wdowy z miasteczka, które opłakiwały zmarłego, odniosłem jednak wrażenie, że tak samo opłakiwały każdego chowanego tam w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Poza tym nad grobem stanął miejscowy ksiądz, grabarz z czterema pomocnikami i jakichś dwóch nie znanych mi mężczyzn, czyli w sumie dwanaście osób. Po krótkiej żałobnej modlitwie trumna została złożona do grobu.

– Podejrzewam, że była wyjątkowo lekka. Zgadza się?

– Owszem.

– A gdzie w tym czasie Clovis był naprawdę?

– Jego dusza dołączała do anielskich zastępów.

– Pytałem o ciało.

– Spoczywało w zamrażarce, na tyłach mojego domku myśliwskiego.

– Ty zboczony łajdaku!

– Nikogo nie zabiłem, Sandy. Stary Clovis naprawdę był już w niebie, kiedy jego zwłoki płonęły we wraku mego auta. Nie sądzę, aby miał mi to za złe.

– Ty chyba naprawdę masz gotowe wytłumaczenie na wszystko, czego dokonałeś, prawda?

Patrick nie odpowiedział. Podłożył sobie ręce pod uda, siedział na krawędzi łóżka i delikatnie wymachiwał nogami kilka centymetrów nad podłogą.

McDermott wstał, przeszedł w drugi koniec izolatki i oparł się ramieniem o ścianę. Wiadomość, że jego przyjaciel w rzeczywistości nikogo nie zabił, prawie wcale nie przyniosła mu ulgi. Z obrzydzeniem myślał o tym, że we wraku samochodu spłonęły zwłoki starego człowieka.

– W takim razie przedstaw mi już wszystko do końca – odezwał się po chwili. – Nie wątpię, że od dawna masz przygotowany plan wyjścia z tej opresji.

– To prawda. Miałem sporo czasu na to, żeby przemyśleć najdrobniejsze szczegóły.

– No więc zamieniam się w słuch.

– W kodeksie karnym Missisipi jest paragraf dotyczący rabowania grobów, ale on w moim wypadku nie będzie miał zastosowania, gdyż nie wykradłem ciała Clovisa z mogiły. Wcześniej zwyczajnie wyjąłem je z trumny. Jest też inny paragraf, dotyczący profanacji zwłok. I tylko na jego podstawie Parrish będzie mógł mnie oskarżyć. Za profanację grozi najwyżej rok więzienia. A ponieważ tylko ten jeden zarzut będzie wchodził w grę, Parrish na pewno zażąda dla mnie najwyższej kary.

– Nie przypuszczałeś chyba, że pozwoli ci się wykręcić sianem?

– Nie, to jasne. Ale i temu można zaradzić. Prokurator nic nie wie na temat Clovisa, będę musiał jednak wyznać mu prawdę, aby uwolnił mnie od zarzutu morderstwa. Nie zapominaj, że złożenie zeznań a występowanie przed sądem to dwie zupełnie różne sprawy. Mogę odmówić składania zeznań przed ławą przysięgłych, jeśli zostanę oskarżony o profanację zwłok. Z drugiej strony Parrish stanie na głowie, aby mnie postawić przed sądem, gdyż, jak sam powiedziałeś, nie może mi pozwolić wykręcić się sianem. Stąd też, nawet gdyby doszło do procesu, uzyskanie wyroku skazującego jest bardzo wątpliwe, gdyż tylko ja znam prawdę, nie ma żadnych świadków i nie da się udowodnić, że to właśnie zwłoki Clovisa spłonęły w rozbitym aucie.

– I Parrish zostanie zapędzony w ślepy zaułek.

– Zgadza się. Teraz, gdy wycofano wszelkie zarzuty władz federalnych, a pod jego nosem wybuchnie ta bomba, poczuje się zobligowany do tego, żeby oskarżyć mnie o cokolwiek, bo w przeciwnym razie będę miał spore szanse na wyrok uniewinniający.

– Więc jaki masz plan?

– Bardzo prosty. Trzeba uwolnić prokuratora od tej niesamowitej presji i dać mu szansę zachowania twarzy. Skontaktujesz się z wnukami Goodmana, opowiesz im prawdę i zaproponujesz jakąś skromną rekompensatę. Przy okazji napomkniesz także, iż w tej sytuacji mają pełne prawo wystąpić przeciwko mnie z pozwem cywilnym. Gotów jestem się założyć, że to zrobią. W rzeczywistości ich roszczenia będą niewiele warte, gdyż przez wiele lat żadne z nich nawet się nie zainteresowało losem dziadka, ale na początku trzeba tak pokierować sprawą, aby złożyli pozew. Gdy już tak się stanie, zaproponujemy polubowne wypłacenie odszkodowania w zamian za wywarcie nacisku na Parrisha, aby zrezygnował z oskarżenia karnego.

– Jesteś przebiegłym łobuzem.

– Dziękuję za uznanie. Dostrzegasz jakieś słabe punkty tego planu?

– Parrish może doprowadzić do procesu mimo żądań rodziny zmarłego.

– Nie zrobi tego, bo szanse na wyrok skazujący są znikome. Z jego punktu widzenia najgorsze byłoby postawienie mnie przed sądem i przegranie sprawy. Parrish nie jest głupi i na pewno dojdzie do wniosku, że znacznie bezpieczniej będzie się wycofać tylnymi drzwiami, zasłaniając się stanowczymi żądaniami rodziny Clovisa, a tym samym uniknąć bardzo kłopotliwej sytuacji, w jakiej by się znalazł wobec uniewinniającego wyroku w procesie o profanację zwłok.

– Nad tym właśnie planem rozmyślałeś przez ostatnie cztery lata?

– No cóż, nie będę kłamał, że nie poświęciłem mu trochę czasu.

Sandy zamyślił się głęboko i ruszył powoli w drugi koniec pokoju. Usilnie starał się znaleźć słaby punkt w sposobie rozumowania swego klienta.

– Sądzę, że byłoby lepiej dać Parrishowi jakąś namiastkę zwycięstwa – mruknął, jakby sam do siebie.

– Znacznie bardziej martwi mnie mój los niż jego dobre samopoczucie – odrzekł Patrick.

– Nie chodzi mi o samego Parrisha, ale o cały wymiar sprawiedliwości. Gdyby twój plan się powiódł, wyglądałoby to dokładnie tak, że się wykupiłeś od więzienia. Wszyscy wyszliby na głupców oprócz ciebie.

– Właśnie dlatego, że myślę głównie o sobie.

– To naturalne. Zakładasz jednak, że uda ci się wymierzyć wszystkim solidnego prztyczka w nos, a następnie uniknąć kary i swobodnie odjechać w dal.

– W końcu nikt nie poganiał Parrisha, żeby czym prędzej formułował oskarżenie o morderstwo z premedytacją. Równie dobrze mógł zaczekać parę dni. Nikt też go nie poganiał z organizowaniem konferencji prasowej. Nie spodziewasz się chyba, że zacznę wylewać nad nim łzy?

– Nie o to mi chodzi. Wydaje mi się jednak, Patricku, że narzucasz zbyt twarde reguły gry.

– W porządku, złagodzę swoje stanowisko. Zgodzę się przyznać do profanacji zwłok, jeśli on odstąpi od żądania kary więzienia. Nie chcę ani jednego dnia za kratkami. Niech dojdzie do procesu, a ja się przyznam i zapłacę stosowną grzywnę, żeby zapewnić Parrishowi poczucie dobrze spełnionego obowiązku, lecz zaraz potem odzyskam wolność.

– Ale wtedy znajdziesz się w gronie skazanych przestępców.

– I co z tego? Ważne, że odzyskam wolność. Kogo w Brazylii będą obchodziły wpisy do rejestru karnego?

McDermott zatrzymał się nagle i po chwili przysiadł na łóżku obok przyjaciela.

– A więc zamierzasz wrócić do Brazylii?

– Oczywiście. Tam jest mój dom, Sandy.

– I czeka dziewczyna?

– Owszem. Będziemy mieli dziesięcioro lub jedenaścioro dzieci. Ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła.

– Ile pieniędzy ci zostało?

– Miliony. Musisz mi pomóc z tego wyjść, Sandy. Czeka na mnie całkiem nowe życie.

Rozległo się pukanie do drzwi. Pielęgniarka zajrzała do środka, włączyła światło i powiedziała:

– Już jedenasta, Patty. Pora odwiedzin dawno minęła. – Podeszła do łóżka i położyła pacjentowi dłoń na ramieniu. – Dobrze się czujesz, skarbie?

– Tak, doskonale.

– Niczego ci nie trzeba?

– Nie, dziękuję.

Kiedy wyszła, Sandy sięgnął po swoją aktówkę.

– Patty? – spytał zdumionym tonem.

Lanigan tylko wzruszył ramionami.

– Skarbie?

Odpowiedzią był taki sam gest.

McDermott uśmiechnął się szeroko i ruszył do wyjścia. Przystanął przed drzwiami, obrócił się i rzekł:

– Jeszcze tylko jedno pytanie. Gdzie był Clovis, kiedy zjeżdżałeś samochodem z autostrady?

– W tym samym miejscu, gdzie pozostał: przypięty pasami bezpieczeństwa do fotela pasażera. Wstawiłem mu puszkę piwa między nogi i pożegnałem się z nim serdecznie. Miał na wargach tajemniczy uśmieszek.

Загрузка...