ROZDZIAŁ 14

Na podróż samolotem Patrick wybrał zielony strój chirurgiczny, podniszczony i bardzo obszerny, nie chciał bowiem urazić swoich świeżych ran. Chociaż mieli lecieć bezpośrednio do Biloxi, to i tak czekała ich ponad dwugodzinna podróż, wolał więc zapewnić sobie maksymalnie komfortowe warunki. Lekarz, na wszelki wypadek, zaopatrzył go w fiolkę środków przeciwbólowych, wręczył też kartę chorobową. Patrick uprzejmie podziękował mu za opiekę. Serdecznie uścisnął dłoń Luisowi i pożegnał się z wszystkimi pielęgniarkami.

Przed drzwiami czekał na niego agent Myers w towarzystwie czterech umundurowanych żandarmów.

– Mam dla ciebie propozycję, Patricku – rzekł. – Jeśli obiecasz, że nie będziesz próbował żadnych sztuczek, nie założę ci teraz kajdanków i nie skuję nóg. Ale tak czy inaczej po wylądowaniu będę musiał to zrobić.

– Dzięki – mruknął Lanigan, ruszając korytarzem w stronę wyjścia.

Nogi wciąż go bolały, od czubków palców aż do bioder, w dodatku nadwerężone kolana uginały się pod jego ciężarem. Mimo to kroczył z dumnie uniesionym czołem, skinieniem głowy żegnając napotkany personel szpitala. Zjechali windą do holu. Na podjeździe stała granatowa furgonetka z dwoma następnymi żandarmami w środku, uzbrojonymi i tępo rozglądającymi się po pustych samochodach na parkingu. Korzystając z pomocy żołnierzy, Patrick wgramolił się do auta i zajął miejsce w środkowym rzędzie foteli. Jeden z żandarmów podał mu tanie, plastikowe, ciemne okulary.

– Przydadzą się panu – rzekł. – Słońce praży jak cholera.

Furgonetka nie wyjechała poza teren bazy. Kierowca bez pośpiechu skierował wóz wąskim pasem błyszczącego jak szkło asfaltu, minął budkę wartowniczą i nie rozpędzając auta powyżej pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, pojechał na pas startowy. Podczas krótkiej podróży nie padło ani jedno słowo. Patrick bez zainteresowania spoglądał poprzez ciemne okulary i przydymione szyby na szeregi identycznych baraków, wśród których wyróżniał się budynek administracyjny, a na samym końcu duży hangar. Byłem tu nie więcej niż cztery dni – rozmyślał – może nawet tylko trzy. I tego nie był pewien, otępiony narkotykami stracił rachubę czasu. Dmuchawa w furgonetce pracowała pełną mocą, dzięki czemu w środku dało się wytrzymać. Mocniej zacisnął palce na szarej kopercie z kartą chorobową, jakby była to dla niego jedyna realna rzecz.

Wrócił wspomnieniami do Ponta Porã, które nauczył się już traktować jak rodzinne miasto. Ciekawiło go, co tam się teraz dzieje. Czy przeszukano jego dom? Czy gospodyni wciąż utrzymywała w nim porządek? Chyba nie. A jego samochód, mały czerwony „garbus”, którego tak bardzo polubił? Zdążył poznać zaledwie garstkę mieszkańców miasteczka. Ciekawe, co teraz o nim mówili. Pewnie nic.

Zresztą jakie to miało znaczenie? Bez względu na rodzaj plotek krążących w Ponta Porã pewne było to, że w Biloxi aż od nich huczy. Oto powracał syn marnotrawny, bodaj najsłynniejszy mieszkaniec tego miasta w historii. Jak go tam powitają? Na pewno kajdankami i plikiem wezwań sądowych. A nie mogliby go wsadzić do odkrytego auta i przewieźć triumfalnie autostradą numer dziewięćdziesiąt, biegnącą wzdłuż wybrzeża, żeby w ten sposób uczcić jego sukces? Ostatecznie umieścił Biloxi na mapach, rozsławił je na cały świat. Bo czyż ktokolwiek inny był na tyle sprytny, żeby zwędzić dziewięćdziesiąt milionów dolarów?

Omal nie roześmiał się w głos z własnej głupoty.

Ciekawe też, gdzie go umieszczą. Pracując w kancelarii, zdążył poznać wszystkie okoliczne zakłady karne: areszt miejski w Biloxi, więzienie okręgu Harrison, a nawet areszt federalny w bazie lotniczej Keeslera. Musiałby mieć jednak wiele szczęścia, żeby tam się znaleźć.

Zaczął się też zastanawiać, czy będzie w celi sam, czy umieszczą go wraz z pospolitymi złodziejami i bandziorami. Po chwili zaświtał mu pewien pomysł. Szybko otworzył szarą kopertę i spojrzał na zalecenia lekarskie. Wyróżniało się wśród nich napisane drukowanymi literami zdanie:


PACJENT POWINIEN POZOSTAĆ W SZPITALU

CO NAJMNIEJ PRZEZ TYDZIEŃ.


Dzięki Bogu! Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? To pewnie przez narkotyki. W ciągu ostatniego tygodnia jego biedny organizm musiał przyjąć więcej środków odurzających niż w całym dotychczasowym życiu. Luki w pamięci i trudności z kojarzeniem faktów na pewno były efektem działania farmaceutyków.

Należało jak najszybciej przesłać kopię owych zaleceń Sandy’emu, aby w Biloxi przygotowano dla niego stosowny pokój, gdzie będą się nim mogły troskliwie zaopiekować pielęgniarki. Wszak o taki rodzaju aresztu chodziło. Niech sobie gliniarze siedzą przed drzwiami, to już nie miało większego znaczenia. Koniecznie trzeba było wykorzystać okazję zapewnienia sobie w miarę komfortowych warunków, z dala od pospolitych przestępców.

– Muszę zadzwonić – oznajmił głośno, pochylając się w stronę kierowcy.

Ten jednak nie odpowiedział.

Zatrzymali się przy olbrzymim hangarze, obok transportowego odrzutowca stojącego przed otwartymi wrotami. Żandarmi zostali przy samochodzie, w pełnym słońcu, podczas gdy Myers zaprowadził Patricka do niewielkiego pokoiku. Głośno wyrażał swe wątpliwości, czy powszechnie znane prawo więźnia do skontaktowania się z adwokatem dotyczy również możliwości przesyłania faksem jakichkolwiek dokumentów.

Wystarczyło jednak, że Lanigan tylko wspomniał o ewentualnej skardze przeciwko łamaniu podstawowych praw obywatelskich, i już kilka minut później spisane na karcie zalecenia lekarza zostały przefaksowane do biura McDermotta w Nowym Orleanie.

Po dłuższym pobycie w ubikacji Patrick dołączył wreszcie do swojej eskorty i bez pośpiechu wdrapał się na pokład wojskowego transportowca.


Wylądowali w bazie lotniczej Keeslera dwadzieścia minut przed dwunastą. Patrick doznał drobnego rozczarowania, nie czekały na nich bowiem tłumy gapiów. Nie było ani ekip telewizyjnych, ani rzeszy dziennikarzy. Nie pojawili się też dawni przyjaciele, żeby zaoferować mu swą pomoc w tej trudnej chwili.

Zgodnie z rozkazem dowódcy bazy lotnisko zostało zamknięte na kilka godzin. Dziennikarzom odmówiono prawa wstępu. Dlatego też grupa fotoreporterów musiała pozostać przed główną bramą, dwa kilometry od pasa startowego, skąd na wszelki wypadek sfotografowano moment lądowania wojskowego transportowca. Przedstawiciele prasy również doznali zawodu.

W głębi serca Lanigan bardzo liczył na to, że jego pojawienie się w drzwiach samolotu, ubranego w obszerny kaftan chirurgiczny, i powolne zejście po schodkach na ziemię z nogami skrępowanymi łańcuchem oraz rękoma skutymi kajdankami będzie miało wielu uważnych świadków. Sądził, że stosowne fotografie opublikowane w prasie także zrobią odpowiednie wrażenie na potencjalnych sędziach przysięgłych.

Jak należało się spodziewać, lokalne gazety umieściły wiadomość o jego pozwie przeciwko FBI na pierwszych kolumnach, okraszając ją reprodukcjami dwóch kolorowych zdjęć. Tylko w najbardziej zatwardziałych sercach ta publikacja nie obudziła współczucia. Jego przeciwników, czyli przedstawicieli władz, prokuratury i policji, również musiała nieco ostudzić w zapędach. Lecz mimo to nadszedł dzień triumfu całego wymiaru sprawiedliwości, oto powracał bowiem jeden z najsłynniejszych oszustów, w dodatku dyplomowany prawnik! A jednak w miejscowej siedzibie FBI telefony zostały odłączone, nikt nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. Jedynie Cutter wychylił nos na zewnątrz, choć i tak wymknął się tylnym wyjściem. Uważał jednak za swój obowiązek osobiście powitać Lanigana na lotnisku.

Czekał w towarzystwie szeryfa Sweeneya, dwóch oficerów lotnictwa oraz Sandy’ego McDermotta.

– Jak się masz, Patricku. Witaj w domu – rzekł szeryf.

Ten wyciągnął przed siebie skute kajdankami ręce.

– Witaj, Raymondzie – odparł z uśmiechem.

Znali się doskonale, gdyż prowadzenie praktyki adwokackiej zmusza do częstych kontaktów z biurem szeryfa. A przed dziewięcioma laty, kiedy Lanigan rozpoczynał karierę w Biloxi, Sweeney był już zastępcą szeryfa.

Cutter wystąpił do przodu i przedstawił się uprzejmym tonem, ale na brzmienie skrótu „FBI” Patrick natychmiast odwrócił się do Sandy’ego. Nieopodal czekała na nich granatowa furgonetka, dokładnie taka sama, jaką podstawiono pod szpital na Portoryko. Wszyscy wsiedli do środka, Lanigan znalazł się na tylnym siedzeniu obok swojego adwokata.

– Dokąd jedziemy? – zapytał szeptem.

– Do szpitala na terenie bazy – wyjaśnił Sandy. – Z oczywistych powodów.

– Dobra robota.

Powoli dojechali na skraj lotniska i minęli budkę wartownika, który jedynie na moment uniósł wzrok znad gazety. Skręcili następnie w opustoszałą uliczkę przecinającą osiedle domków kadry oficerskiej.

Życie zbiega wypełniały koszmary senne, powracające każdej nocy, bądź nie mniej koszmarne wizje wypełniające na jawie chwile zamyślenia. Większość z nich budziła przerażenie, dotyczyła bowiem owych mrocznych cieni, gromadzących się wokół człowieka niczym chmury burzowe. Zdecydowanie rzadziej pojawiały się marzenia czy sny o cudownej przyszłości, wolnej od wszelkich zmartwień. Życie uciekiniera niemal całkowicie zależało od przeszłości, od której nie można się było odizolować.

Ale trafiały mu się też sny na temat powrotu w rodzinne strony. Powracały pytania: Kto może tu na niego czekać? W jakim stopniu zmieniło się życie w mieście? O jakiej porze roku wypadnie ów powrót? Ilu przyjaciół będzie nadal chciało go widzieć, a ilu zacznie go unikać? On sam tęsknił zaledwie za garstką osób, nie był jednak wcale pewien, czy te same osoby będą się jeszcze chciały przyznawać do dawnej znajomości. Nie wiedział, czy zostanie uznany za trędowatego, czy jego powrót wzbudzi gorący entuzjazm. Podejrzewał jednak, że ani jedno, ani drugie.

Gdzieś w głębi duszy odczuwał ulgę, że w końcu wszystko dobiegło końca. Piętrzyły się przed nim olbrzymie kłopoty, ale na pewno mógł już zapomnieć o koszmarach z przeszłości. W gruncie rzeczy nigdy nie zdołał się całkowicie przystosować do tego życia w ustawicznym strachu. Nawet świadomość dysponowania ogromną fortuną nie tłumiła dręczących obaw. Od początku zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później musi kiedyś nadejść ten dzień. Wszak skradł mnóstwo pieniędzy. Gdyby chodziło o mniejszą sumę, być może poszkodowani zaniechaliby kosztownych poszukiwań.

W czasie krótkiej podróży zwrócił uwagę na parę drobnych rzeczy. Tutejsze podjazdy przed domami były wylane asfaltem, co niezmiernie rzadko spotykało się w Brazylii, a przynajmniej w Ponta Porã. Dzieci nosiły tu obuwie sportowe, podczas gdy mali Brazylijczycy kopali piłkę boso, przez co skóra na podeszwach ich stóp stawała się twarda jak kamień. Nagle Patrickowi zamarzył się powrót na Rua Tiradentes, gdzie po chodnikach zawsze kręciły się grupki chłopców szukających przeciwników do rozegrania meczu.

– Dobrze się czujesz? – zapytał Sandy.

W milczeniu skinął głową. Wciąż miał na nosie ciemne okulary.

McDermott sięgnął do aktówki i wyciągnął egzemplarz miejscowej porannej gazety. Na pierwszej stronie wielki nagłówek obwieszczał:


LANIGAN OSKARŻA FBI O TORTUROWANIE

I DRĘCZENIE FIZYCZNE


Dwa powiększone zdjęcia zajmowały niemal połowę pierwszej kolumny.

Patrick spoglądał na nie przez chwilę, po czym rzekł:

– Później to przeczytam.

Cutter siedział tuż przed nim i jak można było podejrzewać, wsłuchiwał się w oddech więźnia. Wolał nie nawiązywać żadnej rozmowy, co zresztą bardzo Laniganowi odpowiadało. Furgonetka wjechała na parking przed budynkiem szpitala, kierowca zatrzymał wóz na wprost wejścia do izby przyjęć. Patricka poprowadzono długim korytarzem ku grupie pielęgniarek, które z wyraźnym zainteresowaniem obejrzały nowego pacjenta. Towarzyszyło im dwóch techników z laboratorium analitycznego. Jeden z nich, widocznie chcąc się popisać, rzucił wesoło:

– Witamy w domu, Patricku.

Nie wypełniano jednak żadnych formularzy, nikt nie pytał, czy jest ubezpieczony lub kto zapłaci za kurację. Zawieziono go od razu na drugie piętro i umieszczono w izolatce na końcu skrzydła. Najpierw Cutter wygłosił krótką listę zakazów i ostrzeżeń, później uzupełnił ją szeryf. Posiłki miały być dostarczane do strzeżonego pokoju, więźniowi umożliwiano ograniczony dostęp do telefonu. Okazało się, że niewiele więcej mogą dla niego zrobić. Po paru minutach wszyscy wyszli, został jedynie Sandy.

Patrick usiadł na skraju łóżka i wyciągnął przed siebie nogi.

– Chciałbym się zobaczyć z matką – powiedział.

– Jest już w drodze, powinna tu być o pierwszej.

– Dzięki.

– A co z twoją żoną i córką?

– Pragnąłbym się spotkać z Ashley Nicole, ale jeszcze nie teraz. Na pewno mnie nie pamięta. Obecnie chyba sądzi, że jestem jakimś potworem. A z oczywistych powodów w ogóle nie mam ochoty na spotkanie z Trudy.

Rozległo się głośne pukanie do drzwi. Wrócił szeryf Sweeney z dość grubym plikiem papierów.

– Przepraszam, że ci przeszkadzam, Patricku, ale tu chodzi o sprawy urzędowe. Wolałbym to jak najszybciej mieć za sobą.

– Oczywiście, szeryfie – mruknął Lanigan, szykując się na najgorsze.

– Przykro mi, ale to mój obowiązek. Więc przede wszystkim oto kopia zatwierdzonego przez komisję przysięgłych okręgu Harrison aktu oskarżenia o popełnienie morderstwa z premedytacją.

Patrick wziął dokumenty i nawet nie spojrzawszy, przekazał je McDermottowi.

– Tu zaś jest pozew rozwodowy złożony przez Trudy Lanigan, mieszkającą obecnie w Mobile.

– Co za niespodzianka! Jakie mi stawia zarzuty?

– Nie czytałem uzasadnienia. Tu jest kopia pozwu wystosowanego przez niejakiego Benjamina Aricię.

– Kogo? – zapytał Patrick z uśmiechem.

Szeryf zachował jednak powagę.

– Oto pozew złożony przez twoich dawnych kolegów z kancelarii adwokackiej.

– Ile żądają? – Lanigan bez wahania przyjął kolejny dokument z rąk Sweeneya.

– Nie czytałem go. Tu mam kolejny pozew, złożony przez towarzystwo ubezpieczeniowe Monarch-Sierra.

– Ach, tak, przypominam sobie tych ludzi.

Patrick podał ostatnie papiery Sandy’emu, który obecnie trzymał cały stosik, jaki przyniósł szeryf.

– Przykro mi, Patricku – mruknął Sweeney.

– To wszystko?

– Na razie. Wracając do biura, zajrzę do kancelarii sądu i sprawdzę, czy nie wpłynęły jakieś następne skargi na ciebie.

– Możesz je od razu przekazywać Sandy’emu, to bardzo rzutki adwokat.

Lanigan nie miał już rąk skrępowanych kajdankami, więc jeszcze raz serdecznie uścisnęli sobie dłonie i szeryf wyszedł.

– Zawsze lubiłem Raymonda – oznajmił Patrick.

Wstał z łóżka, oparł pięści na biodrach i zaczął powoli robić przysiad. Szybko jednak wyprostował się z powrotem.

– Jeszcze długo nie wrócę do siebie, Sandy. Odnoszę wrażenie, że bolą mnie nawet kości.

– Doskonale, to nam pomoże w naszej sprawie. – McDermott przeglądał odebrane dokumenty. – Oho, Trudy musiała być naprawdę wściekła na ciebie. Zażądała, żebyś całkowicie zniknął z jej życia.

– Sam się o to starałem. Jakie stawia zarzuty?

– Ucieczka i porzucenie. Znęcanie się psychiczne.

– To trudno jej będzie udowodnić.

– Masz zamiar się bronić przed tymi zarzutami?

– To zależy, czego się domaga.

Sandy przerzucił kartkę.

– No cóż, lista żądań jest dosyć długa. Trudy domaga się rozwodu i powierzenia jej całkowitej opieki nad córką, włącznie z pozbawieniem ciebie praw rodzicielskich, jak również prawa do okresowych spotkań z dzieckiem. Żąda przyznania jej prawa własności do całego wspólnego majątku, ruchomego i nieruchomego, jakim dysponowaliście w chwili twojego zniknięcia… właśnie tak to określa, wszędzie używa słowa „zniknięcie”… Ponadto… o, jest tutaj… stosownego odszkodowania, proporcjonalnego do twoich zysków osiągniętych od czasu zniknięcia.

– No, no! Też mi niespodzianka.

– W każdym razie to wszystko, czego się domaga w uzasadnieniu pozwu.

– Dam jej rozwód, Sandy, bez większych sprzeciwów. Lecz wcale nie dostanie go tak gładko, jak podejrzewa.

– Co masz na myśli?

– Porozmawiamy o tym później. Jestem zmęczony.

– Mamy wiele spraw do omówienia, Patricku. Nie wiem, czy na pewno sobie uświadamiasz, że chodzi o sprawy nie cierpiące zwłoki.

– Później. Teraz muszę odpocząć. Zresztą niedługo będzie tu mama.

– Jak sobie życzysz. Weź tylko pod uwagę, że zanim dotrę do swego biura, przebiję się przez nowoorleańskie korki i znajdę miejsce do zaparkowania, miną co najmniej dwie godziny. Może ustalmy już teraz, kiedy będziesz chciał ze mną porozmawiać.

– Przykro mi, Sandy, ale naprawdę jestem zmęczony. Co powiesz na jutrzejszy ranek? Jak się wyśpię, będziemy mogli rozmawiać choćby i cały dzień.

McDermott uśmiechnął się i wsunął dokumenty do aktówki.

– Doskonale, przyjacielu. Zatem przyjadę tu o dziesiątej.

– Dzięki, Sandy.

Po wyjściu adwokata Patrick wyciągnął się na łóżku, lecz dane mu było odpoczywać nie dłużej niż osiem minut. Do salki wtłoczyła się bowiem liczna grupa kobiet z personelu szpitala.

– Dzień dobry, mam na imię Rose i jestem przełożoną pielęgniarek. Musimy pana teraz przebadać. Czy byłby pan uprzejmy zdjąć koszulę?

Nie czekając na odpowiedź, Rose zaczęła go pospiesznie rozbierać. Dwie inne pielęgniarki, o równie obfitych kształtach jak przełożona, zajęły posterunki po obu stronach łóżka, żeby jej pomóc. Wyglądało na to, że doskonale się bawią. Jeszcze inna kobieta stanęła nad nim z termometrem i całą tacą różnych przyrządów. Laborantka w białym fartuchu puściła do niego oko ponad ramieniem koleżanki. Po chwili przy drzwiach stanął na straży sanitariusz w pomarańczowym stroju. Owa grupa działała jednak dość sprawnie i w ciągu kwadransa zakończyła szereg podstawowych badań, które pacjent znosił ze stoickim spokojem, leżąc z zamkniętymi oczyma. Wreszcie znów został sam w pokoju.


Spotkanie z matką rozpoczęło się od łez. Przeprosił ją tylko raz, krótko, za wszystko jednocześnie. Ona zaś natychmiast mu wybaczyła, okazując typowo matczyną pobłażliwość. Radość ze spotkania przyćmiła wszelkie żale czy urazy, jakie mogła do niego żywić przez ostatnie cztery dni.

Sześćdziesięcioośmioletnia Joyce Lanigan cieszyła się dobrym zdrowiem, narzekała tylko trochę na zbyt duże ciśnienie. Jej mąż, ojciec Patricka, przed dwudziestu laty porzucił ją dla znacznie młodszej kobiety, później natomiast zmarł na atak serca. Żadne z nich nie pojechało na jego pogrzeb do Teksasu. Drugą żonę pozostawił w ciąży. Jej syn, czyli przyrodni brat Patricka, w wieku siedemnastu lat zastrzelił dwóch tajnych agentów służb antynarkotykowych i obecnie czekał na wykonanie wyroku śmierci w więzieniu Huntsville w Teksasie. O tej czarnej stronicy w historii rodziny nie wiedział nikt w Nowym Orleanie czy Biloxi. Patrick nigdy o tym nie powiedział nawet swojej żonie, Trudy. Nie zdradził tego również przed Evą, bo i po co miałby to robić?

Los okazał się przekorny, teraz bowiem i Patrickowi groził najwyższy wymiar kary. Różnica polegała jedynie na tym, że w sprawie starszego z przyrodnich braci wyrok jeszcze nie zapadł.

W chwili odejścia ojca Patrick studiował w college’u. Matka bardzo źle zniosła niespodziewany przeskok do sytuacji rozwódki w średnim wieku, nigdzie dotąd nie pracującej i nie mającej żadnego zawodu. Warunki uzyskanego rozwodu pozwoliły jej zatrzymać dom oraz zapewniły tylko tak skromne alimenty, aby nie przymierała głodem. Znalazła sobie zajęcie jako okresowa opiekunka do dzieci w pobliskiej szkole podstawowej, nie lubiła jednak tej pracy. Zdecydowanie bardziej wolała rolę gospodyni domowej, zajmującej się ogródkiem, śledzącej wszystkie tasiemcowe seriale w telewizji i plotkującej przy herbatce ze starszymi damami z sąsiedztwa.

Tryb życia matki zawsze robił na Patricku przygnębiające wrażenie, zwłaszcza po odejściu ojca. Nie przejmował się tym jednak zanadto, gdyż nie cierpiał ojca i w żadnej mierze nie planował pójść w jego ślady. Jakimś cudem zdołał namówić matkę do znalezienia sobie zajęcia, skonkretyzowania jakiegoś życiowego celu i wykorzystania odzyskanej nagle swobody. Tylko dzięki niemu w jej życiu nastąpiły jakiekolwiek zmiany.

Mimo to wciąż lubiła się wszystkim zamartwiać. Niepokoiła się, że w miarę rozwoju kariery adwokackiej syn coraz więcej czasu spędza w biurze, tym samym dla niej mając go coraz mniej. Później zaś, kiedy ożenił się z kobietą, której ona nie potrafiła zaakceptować, jej udręki sięgnęły zenitu.


Wypytywał ją o losy ciotek, wujków i dalszych kuzynów, z którymi utracił kontakt na długo przed swą pozorowaną śmiercią i o których w ogóle nie myślał w ciągu minionych czterech lat. Teraz pytał wyłącznie z grzeczności. Na szczęście wszyscy miewali się dobrze.

Ale nie chciał się widzieć z nikim z rodziny.

Oni jednak pragnęliby złożyć mu wizytę.

To dziwne, skoro nigdy przedtem nie wyrażali takich chęci.

Ale teraz martwili się jego losem.

To również było dziwne.

Rozmawiali tak przez dwie godziny, niezbyt sobie zdając sprawę z upływu czasu. Co zrozumiałe, matka zwróciła uwagę na jego sylwetkę.

– Wyglądasz niezdrowo – orzekła.

Dokładnie obejrzała zmieniony zarys nosa i brody, przyciemnione włosy oraz śniadą cerę. Zasypała go czułymi słowami matczynego przywiązania. Wreszcie ruszyła w powrotną podróż do Nowego Orleanu. Obiecał utrzymywać z nią bliższy kontakt.

Zawsze tak samo obiecywał – pomyślała, wsiadając do taksówki – ale rzadko dotrzymywał danego słowa.

Загрузка...