ROZDZIAŁ 26

Doktor Hayani zawsze rozpoczynał poranny obchód punktualnie o siódmej. Pamiętając, że Patrick cierpi na bezsenność, ostrożnie zaglądał do izolatki, lecz jego pacjent o tej porze zazwyczaj spał, dopiero później relacjonował mu swoje nocne przeżycia. Ale tego ranka zastał go siedzącego na krześle przy oknie. Lanigan był w samych spodenkach. Tkwił nieruchomo z nosem przytkniętym do listewek żaluzji. Na pewno nie wyglądał na zewnątrz, bo przez zamknięte żaluzje nie mógł niczego zobaczyć. Na stoliku przy łóżku paliła się nocna lampka.

– Wszystko w porządku, Patricku? – zapytał Hayani, wchodząc dalej.

Nie było odpowiedzi. Doktor zerknął na drugi stolik w kącie izolatki, gdzie Lanigan ślęczał nad papierami. Nic nie leżało na wierzchu, ani jedna książka, ani jeden dokument.

– Tak, nic mi nie jest, doktorze – odezwał się tamten w końcu.

– Spałeś choć trochę?

– Nie. Nawet nie zmrużyłem oka.

– Naprawdę nic ci nie grozi, Patricku. Słońce już wstało.

Nie odpowiedział. Wciąż siedział nieruchomo. Po chwili Hayani wyszedł na korytarz, zostawiając Lanigana w dziwnym letargu, zaciskającego kurczowo palce na poręczy krzesła.

Patrick zwrócił uwagę na dobiegające z korytarza głosy: to Hayani zamienił kilka słów ze znudzonymi strażnikami. Później rozległy się odgłosy krzątaniny pielęgniarek i salowych. Roznoszono śniadanie. Jemu prawie wcale nie dokuczał głód, po czterech latach ścisłej diety rzadko odczuwał łaknienie. Gdy zgłodniał, najczęściej zadowalał się jabłkiem bądź kawałkiem surowej marchewki. Na początku pielęgniarki wzięły sobie do serca konieczność odżywienia wychudzonego pacjenta, ale Hayani stanowczo zaordynował dietę niskotłuszczową i bezcukrową, złożoną głównie z pieczywa i gotowanych jarzyn.

Po pewnym czasie Patrick wstał z krzesła i podszedł do drzwi. Uchylił je i przywitał się uprzejmie z Pete’em oraz Eddiem, dwoma znanymi mu już z imienia funkcjonariuszami biura szeryfa.

– Dobrze pan spał? – zapytał Eddie, jakby odprawiał codzienny rytuał.

– Tak, dziękuję, Eddie – odparł Patrick, także wczuwając się w rolę.

W głębi korytarza, na ławeczce przy drzwiach windy, siedział Brent Myers, ten sam agent federalny, który go eskortował z Portoryko. Lanigan skinął mu głową z daleka, lecz Myers nie zauważył tego, pochłonięty lekturą gazety.

Patrick cofnął się do izolatki i jak zwykle rozpoczął gimnastykę od lekkich przysiadów. Teraz już rzadko chwytały go kurcze, choć mięśnie wciąż miał zesztywniałe, a poraniona skóra dawała się we znaki. Nieco trudniejsze ćwiczenia, nawet zwykłe pompki, nadal przekraczały jego możliwości.

Rozległo się pukanie, do środka wkroczyła pielęgniarka.

– Dzień dobry, Patricku. Pora na śniadanie – zaszczebiotała radośnie, stawiając tacę na stoliku. – Jak minęła noc?

– Wspaniale. A tobie?

– Cudownie. Nie trzeba ci niczego przynieść?

– Nie, dziękuję.

– Zadzwoń, gdybyś czegoś potrzebował.

Wszystkie poranki były do siebie podobne jak dwie krople wody. Szpitalna rutyna obrzydła Laniganowi, nie zapominał jednak o tym, że mógł trafić znacznie gorzej. W więzieniu okręgowym śniadania podawano na blaszanych tacach, które strażnicy wsuwali do cel przez wąską szczelinę między prętami krat. Zjadać je trzeba było pod czujnym okiem współwięźniów, ci zaś często zmieniali się z dnia na dzień.

Nalał sobie kawy i przeszedł do prowizorycznego biura urządzonego w kącie izolatki. Włączył lampkę, wyciągnął notatnik i popatrzył na swoje dotychczasowe zapiski.

Przebywał w Biloxi od tygodnia. Jego wcześniejsze życie zakończyło się nieodwołalnie trzynaście dni temu na wąskiej drodze za miastem, oddalonej o tysiące kilometrów od tego szpitala. Tęsknił za Danilo, senorem Silvą, który wiódł spokojny żywot w przytulnym domku i do którego gospodyni zwracała się w śpiewnym języku portugalskim, silnie naznaczonym akcentem jej indiańskich przodków. Marzył o długich spacerach wypalonymi słońcem ulicami Ponta Porã oraz joggingu trasą wiodącą wśród pastwisk i pól uprawnych, o rozmowach ze starcami odpoczywającymi w cieniu drzew i sączącymi zieloną herbatę, gotowymi opowiedzieć o swoich losach każdemu, kto zechciałby ich wysłuchać. Brakowało mu nawet zgiełku wypełniającego targowisko na rynku.

Pragnął wrócić do Brazylii, ojczyzny Danilo Silvy, tego gigantycznego, pięknego kraju szokującego swoimi kontrastami, pełnego zadymionych miast i ospałych wiosek – kraju ludzi o nadzwyczaj łagodnym charakterze. Tęsknił też do swojej kochanej Evy, do jej delikatnej skóry, ujmującego śmiechu, dobroci serca i typowo latynoskiej fantazji. Nie wyobrażał sobie życia bez niej.

Zastanawiał się, dlaczego człowiek może mieć tylko jedno życie, na mocy jakiego prawa nie wolno mu zacząć od początku. Ostatecznie Patrick nie żył już od dawna, to Danilo musiał cierpieć za jego grzechy.

Szczęśliwie udało mu się przetrwać śmierć tego pierwszego i cierpienia drugiego. Czemu zatem nie miałby myśleć o kolejnej ucieczce? Kusiło go, aby rozpocząć po raz trzeci, już bez udręki, która zdominowała jego pierwsze wcielenie, i bez cieni prześladujących go w drugim. Byłoby wspaniale zacząć od nowa u boku Evy. Znów mogliby być razem, tylko we dwoje, tak długo, dopóki nie dopadłyby ich upiory z przeszłości. Zamieszkaliby w pięknym, wielkim domu i rozmnażali się jak króliki.

Eva była bardzo wytrzymała, lecz i jej odporność miała granice, jak u każdego człowieka. Bardzo kochała swego ojca, a perspektywa powrotu do domu musiała ją kusić jeszcze bardziej niż jego. W końcu żaden „carioca” nigdy nie zapomina o swoim rodzinnym mieście, które uważa za specjalny dar Wszechmocnego.

To on naraził Evę na niebezpieczeństwo i on powinien teraz uczynić wszystko, aby ją uchronić.

Nie wiedział tylko, czy da radę uczynić to jeszcze raz, czy też szczęście opuściło go na zawsze.


Cutter niechętnie zgodził się na spotkanie o ósmej, a uczynił to jedynie z tego powodu, że McDermott usilnie nalegał. O tej porze w budynku służb federalnych panował jeszcze spokój, kręcili się tylko nieliczni urzędnicy. Tłum pracowników miał zapełnić korytarze dopiero przed dziewiątą.

Nie należał do ludzi szorstkich, ale i nie był nazbyt uprzejmy, a to dlatego, że rozmowy z przebiegłymi adwokatami zawsze wprawiały go w zły humor. Niemniej przyniósł dwa plastikowe kubeczki służbowej kawy i zgarnął nieco papierzyska porozrzucane na biurku.

Sandy podziękował mu serdecznie za znalezienie dla niego paru minut, co troszeczkę uspokoiło Cuttera.

– Czy pamięta pan anonimowy telefon w sprawie Lanigana, który odebrał pan przed dwoma tygodniami? – zapytał Sandy. – Od pewnej damy z Brazylii.

– Tak, oczywiście.

– Otóż spotkałem się z nią kilkakrotnie. Jest doradcą prawnym Patricka Lanigana.

– Przebywa w Stanach?

– Krąży po okolicy.

Sandy podmuchał energicznie w silnie parujący płyn, po czym odważył się pociągnąć maleńki łyczek. Przedstawił pokrótce wszystko, co wiedział o tajemniczej Latynosce, ani razu nie wymieniając jej imienia. Wreszcie zapytał, jak się posuwa śledztwo w sprawie Jacka Stephano.

Cutter natychmiast zrobił się podejrzliwy. Udawał, że coś zapisuje w notatniku, próbując jednocześnie uporządkować w myślach różne fakty.

– A skąd pan wie o Stephano?

– Od mojej informatorki, wspomnianej Brazylijki. Ona wie o nim chyba wszystko. Proszę nie zapominać, że to właśnie ona podała panu nazwisko detektywa przez telefon.

– A skąd ona się dowiedziała?

– To bardzo długa i złożona historia, z której nawet ja nie znam wielu szczegółów.

– Czemu więc podejmuje pan ten temat?

– Ponieważ ludzie Stephano nadal prowadzą dochodzenie w sprawie mojego klienta, chciałbym więc ich powstrzymać.

Cutter znów sięgnął po długopis, pociągnąwszy łyk kawy. Starał się pospiesznie stworzyć schemat ukazujący, kto kogo i o czym poinformował. Dosyć dokładnie znał treść zeznań składanych przez Stephano w Waszyngtonie, ale i te zawierały sporo luk. Niemniej zakładano do tej pory, że detektyw ostatecznie zakończył poszukiwania.

– A o tym skąd się pan dowiedział?

– Działający w Brazylii ludzie Stephano porwali ojca mojej informatorki.

Cutter przekrzywił głowę i na parę sekund zastygł z rozdziawionymi ustami. Wreszcie skierował wzrok na sufit, jakby szukał tam klucza do zagadki. Ale niektóre rzeczy świetnie do siebie pasowały.

– Czy to możliwe, żeby ta prawniczka z Brazylii wiedziała, gdzie są pieniądze?

– Niewykluczone.

Zatem sprawa była jasna.

– Porwanie jej ojca ma ją zmusić do powrotu do Brazylii – ciągnął McDermott – gdzie czeka ją zapewne taki sam los, takie samo przesłuchanie, jakie spotkało Patricka. Chodzi wyłącznie o pieniądze.

– Kiedy nastąpiło to porwanie? – zapytał Cutter mimowolnie podniesionym tonem.

– Wczoraj.

Dwie godziny wcześniej, z samego rana, jeden z aplikantów w biurze Sandy’ego odnalazł doniesienie prasowe za pośrednictwem sieci Internet. Krótka relacja została zamieszczona na szóstej stronie „O Globo”, popularnego dziennika z Rio de Janeiro. Ofiarą uprowadzenia był niejaki Paulo Miranda. Sandy do tej pory nie znał prawdziwych personaliów Pires, wyszedł jednak z założenia, że skoro ma wprowadzić FBI w sprawę porwania, to agenci wcześniej czy później muszą poznać jej nazwisko. Gotów był nawet teraz przytoczyć jej imię, tyle że sam go nie znał.

– Niewiele jednak możemy zrobić w tej sprawie – oznajmił Cutter.

– I tu się pan myli. Za uprowadzeniem stoi Stephano, wystarczy go więc trochę bardziej przycisnąć. Proszę mu przekazać, że moja informatorka nie zamierza dać się schwytać w tę żałosną pułapkę. Może za to przedstawić władzom brazylijskim szczegółowe dossier detektywa Jacka Stephano.

– Zobaczę, co się da zrobić.

Cutter miał w pamięci, że to właśnie McDermott wystąpił do sądu o wielomilionowe odszkodowanie od biura federalnego za przewinienia, których dopuścili się inni. Wolał jednak nie rozmawiać w tej chwili na temat pozwu. Ta sprawa mogła jeszcze zaczekać.

– Stephano nie dba o nic oprócz pieniędzy – dodał Sandy. – Jeśli porwanemu Brazylijczykowi cokolwiek się stanie, nigdy nie odzyska nawet jednego centa ze skradzionej sumy.

– Chce pan dać do zrozumienia, że w tej kwestii mogłoby dojść do negocjacji?

– To pana dziwi? Mojemu klientowi grozi wyrok śmierci. W takiej sytuacji każdy byłby gotów pójść na ugodę.

– Zatem co mam powiedzieć Stephano?

– Żeby natychmiast uwolnił porwanego człowieka, a wówczas będziemy mogli zacząć rozmawiać w sprawie zwrotu pieniędzy.


Dzień Stephano zaczął się wcześniej niż zwykle. Czwarte już przesłuchanie w sprawie poszukiwań Patricka Lanigana miało być ostatnie, toteż zaplanowano je aż do późnego wieczoru. Jego adwokat był tym razem nieobecny, gdyż musiał się stawić w sądzie. Detektyw zresztą wcale nie potrzebował jego pomocy, a poza tym doskwierała mu świadomość, że musi płacić tamtemu po czterysta pięćdziesiąt dolarów za godzinę. Pojawił się też nowy agent o nazwisku Oliver. Dla niego nie miało to jednak większego znaczenia, wszyscy funkcjonariusze biura zachowywali się identycznie.

– Mówił pan o informacjach uzyskanych od chirurga plastycznego – rzucił agent, jakby przed pięcioma minutami przerwał im rozmowę dzwonek telefonu. Nigdy wcześniej się nie spotkali, natomiast Jack skończył swą relację ponad trzynaście godzin temu.

– Zgadza się.

– Było to w kwietniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku?

– Tak.

– Proszę mówić dalej.

Stephano usadowił się wygodniej na krześle.

– Przez pewien czas te informacje na niewiele się zdały. Mówiąc szczerze, trwało to nawet dość długo. Mimo naszych starań przez wiele miesięcy poszukiwania nie przynosiły rezultatu. Dopiero pod koniec dziewięćdziesiątego czwartego roku skontaktowali się z nami agenci firmy dochodzeniowej z Atlanty, noszącej nazwę Pluto Group.

– Pluto?

– Zgadza się. Między sobą nazywaliśmy ich chłopcami z Plutona. To dobrzy fachowcy, większość pracowała wcześniej w waszym biurze. Zaczęli wypytywać o tok poszukiwań Lanigana, dając do zrozumienia, że mogą nam dostarczyć pewnych wskazówek. Mieli jakiegoś tajemniczego klienta, który podobno sporo wiedział o Laniganie. Co zrozumiałe, wzbudziło to nasze zainteresowanie. Oni jednak przeciągali sprawę, bo ich klient jakoby wciąż się wahał. Jak należało oczekiwać, zażądał w końcu sporej sumy za swoje informacje. Mnie osobiście ta propozycja bardzo podniosła na duchu.

– Dlaczego?

– Skoro ich klient chciał uzyskać znaczną nagrodę, to musiał wiedzieć, że Lanigan wciąż dysponuje skradzionymi pieniędzmi. Dopiero w lipcu ubiegłego roku chłopcy z Plutona zdołali uzgodnić warunki umowy. Zapytali, czy nie chciałbym uzyskać adresu, pod jakim ostatnio mieszkał Lanigan. Pewnie, że chciałem. Zaproponowali, że sprzedadzą mi tę wiadomość za pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Zgodziłem się. Byłem już zdesperowany. Wystawiłem polecenie przelewu na podany mi numer konta w banku panamskim i w zamian zostałem skierowany do Itajaí, małego miasteczka w stanie Santa Catarina, daleko na południu Brazylii. Pod wskazanym adresem, w nowej, eleganckiej dzielnicy, stał niewielki blok mieszkalny. Dozorca okazał się nadzwyczaj rozmowny, zwłaszcza że dostał w łapę. Pokazaliśmy mu portret pamięciowy Lanigana, on zaś odparł, że nie jest pewien. Ale kiedy dostał jeszcze więcej, na sto procent zidentyfikował zbiega, który mieszkał tam jako Johan Horst, Niemiec, ale zdaniem dozorcy biegle posługiwał się portugalskim. Wynajęliśmy po sąsiedzku trzypokojowe mieszkanie na dwa miesiące, zapłaciwszy gotówką, i podjęliśmy obserwację. Dowiedzieliśmy się, że Horst był bardzo przyjacielski, lubił wpadać na kawę do dozorcy i jego żony. Ona także rozpoznała oszusta na podstawie portretu pamięciowego. Ujawniła, że tajemniczy lokator przedstawił się jako pisarz i podróżnik, pracujący obecnie nad książką opisującą dzieje niemieckich i włoskich emigrantów w Brazylii. Kiedy wyjeżdżał po raz ostatni, oświadczył, że wybiera się do Blumenau, żeby obejrzeć tamtejsze przykłady architektury bawarskiej.

– Pojechaliście do Blumenau?

– Ma się rozumieć. I to natychmiast. Tam również podjęliśmy obserwację, ale po dwóch miesiącach kazałem wycofać ludzi. Minęła początkowa ekscytacja, znów zaczęło się żmudne sprawdzanie hoteli, obserwowanie targowisk, pokazywanie ludziom portretów pamięciowych i proponowanie nagrody pieniężnej.

– A co na to chłopcy z Plutona, jak ich ochrzciliście?

– Wyraźnie wzięli na wstrzymanie. Próbowałem ich trochę przycisnąć, lecz w ogóle nie chcieli rozmawiać. Doszedłem do wniosku, że albo ich klient się przestraszył, albo też całkowicie go usatysfakcjonowało owe pięćdziesiąt tysięcy. W każdym razie przez pół roku nie mieliśmy żadnej informacji z Pluto Group. I oto pod koniec stycznia tego roku znów dali o sobie znać. Widocznie ich klient potrzebował forsy i zdecydował się dokończyć pertraktacji. Wstępne rozmowy trwały przez kilka dni, aż w końcu ujawnili bombę, że za milion dolarów dostaniemy aktualny adres faceta. Początkowo się nie zgodziłem. Nawet nie chodziło już o pieniądze, ale o to, że transakcja wydawała mi się zbyt ryzykowna. Ich klient w ogóle nie chciał rozmawiać, dopóki nie dostanie forsy, a ja nie zamierzałem płacić w ciemno. Zresztą nie było wcale pewne, czy i te informacje okażą się prawdziwe. W dodatku podejrzewałem, iż w rzeczywistości nie istnieje żaden tajemniczy klient. Dlatego też pertraktacje zostały zerwane.

– Ostatecznie jednak doszliście do porozumienia?

– Tak. Nie było innego wyjścia. Ich klientowi zależało na forsie, my chcieliśmy dopaść Lanigana. Zaproponowali nam kolejną transakcję, ujawnienie kolejnego miejsca pobytu zbiega po wyjeździe z Itajaí, za następne pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Przystaliśmy na to ze względu na niską cenę, a poza tym mieliśmy nadzieję, że tym razem natrafimy na jakiś konkretny trop. Oni natomiast chcieli w ten sposób udowodnić wiarygodność swojego klienta. Co zrozumiałe, pragnęli krok po kroku zbliżyć się do miliona dolarów. Chłopcy z Plutona rozgrywali sprawę po mistrzowsku, wykorzystując naszą desperację. Byłem gotów wypłacić im ten milion, pragnąłem jedynie zdobyć jakiekolwiek zabezpieczenie.

– Do którego miasta się przenieśliście?

– Do São Mateus w stanie Espírito Santo, na wybrzeżu, na północ od Rio. To urocze, sześćdziesięciotysięczne miasteczko. Ludzie są tam nadzwyczaj życzliwi. Przez miesiąc kręciliśmy się w kółko, pokazując portrety pamięciowe. Lanigan wynajmował mieszkanie na podobnych warunkach jak w Itajaí: zapłacił gotówką za dwa miesiące z góry i zameldował się jako Derrick Boone, Brytyjczyk. Nawet bez łapówki dozorca bloku od razu rozpoznał go na portrecie. Miał z nim mały zatarg, gdyż Boone pozostał w mieszkaniu o tydzień dłużej i ociągał się z dodatkową zapłatą. Zachowywał się zresztą zupełnie inaczej niż w Itajaí, był tajemniczy i małomówny, toteż dozorca niewiele umiał o nim powiedzieć. Nie trafiliśmy na żaden inny ślad, toteż na początku marca wyjechaliśmy z São Mateus, wróciliśmy do Rio oraz São Paulo i zaczęliśmy snuć dalsze plany.

– Jakie?

– Postanowiliśmy wycofać ludzi z północy Brazylii i skoncentrować się na mniejszych miasteczkach w okolicach Rio i São Paulo. Tu, w Waszyngtonie, zacząłem coraz bardziej naciskać chłopców z Plutona. Twardo obstawali przy milionie dolarów. Mój klient nie chciał wyłożyć forsy bez zabezpieczenia. Powstała sytuacja patowa, chociaż obu stronom zależało na dobiciu targu.

– Czy zdołaliście się dowiedzieć, skąd klient Pluto Group tak dobrze znał posunięcia Lanigana?

– Nie. Godzinami łamaliśmy sobie nad tym głowę. Według jednej hipotezy miał to być detektyw, który z jakichś powodów na własną rękę ścigał zbiega. Podejrzewaliśmy nawet, że chodzi o agenta FBI mającego dostęp do waszych materiałów, pragnącego uszczknąć coś dla siebie. Hipoteza była szyta grubymi nićmi, ale szukaliśmy wszelkich możliwych wyjaśnień. Oczywiście najbardziej prawdopodobne wydawało się to, że ktoś z najbliższych znajomych i zaufanych Lanigana postanowił go sprzedać. W każdym razie doszliśmy razem z moim klientem do wniosku, iż nie wolno przepuścić takiej okazji. Poszukiwania ciągnęły się już cztery lata i końca nadal nie było widać. Przekonaliśmy się aż nadto dobitnie, że w Brazylii są wręcz miliony wymarzonych kryjówek, a Lanigan doskonale wie, jak to wykorzystać.

– Ale sytuacja patowa w negocjacjach została w końcu przełamana?

– Owszem. W sierpniu dostaliśmy kolejną propozycję, kupno aktualnych zdjęć Lanigana za następne pięćdziesiąt tysięcy. Natychmiast się zgodziliśmy. Chłopcy z Plutona przekazali fotografie w moim waszyngtońskim biurze. Były to trzy czarno-białe odbitki…

– Czy mógłbym je zobaczyć?

– Oczywiście.

Stephano błyskawicznie odnalazł zdjęcia w teczce z dokumentami i pchnął je po stole. Pierwsze ukazywało Patricka na zatłoczonym targowisku, zostało zrobione z dość dużej odległości. Nosił ciemne okulary i trzymał w dłoni coś okrągłego, zapewne pomidora. Drugie wykonano prawdopodobnie kilka minut później, gdyż Lanigan szedł po chodniku, niosąc siatkę z zakupami. Był w bawełnianej koszulce i dżinsach, nie odróżniał się specjalnie wyglądem od Brazylijczyków. Trzecie zdjęcie okazało się najciekawsze. Patrick, w podkoszulku i szortach, mył czerwonego volkswagena „garbusa”. Niestety, nie dało się odczytać numerów rejestracyjnych. Z sąsiedniego domu został uchwycony jedynie sam narożnik. Za to Lanigan nie nosił okularów, fotografia przedstawiała bardzo wyraźnie rysy jego twarzy.

– Nie widać ani tabliczki z nazwą ulicy, ani numerów rejestracyjnych – mruknął Oliver.

– No właśnie. Oglądaliśmy te zdjęcia godzinami, lecz i to nic nie dało. Jak już mówiłem, ktoś perfekcyjnie obmyślił całą sprawę.

– Co zatem zdecydowaliście?

– Zapłacić ten milion dolarów.

– Kiedy to było?

– We wrześniu. Zgodnie z instrukcjami przelaliśmy pieniądze na konto funduszu powierniczego w Genewie, robiąc jednocześnie zastrzeżenie, że mogą zostać wycofane jedynie za naszą zgodą. Według spisanej umowy ich klient miał w ciągu piętnastu dni dostarczyć aktualny adres oraz nazwę miasta, gdzie obecnie mieszka Lanigan. No i przez piętnaście dni nerwowo obgryzaliśmy paznokcie, dopiero szesnastego dnia, po naszym ponagleniu, nadeszły obiecane informacje. Zgodnie z nimi Lanigan mieszkał przy Rua Tiradentes w Ponta Porã. Ekipa poszukiwawcza natychmiast się tam udała. Żywiliśmy olbrzymi respekt dla zbiega, postanowiliśmy więc podjąć kilkudniową obserwację. Wiadomości okazały się prawdziwe, Lanigan osiedlił się w Ponta Porã jako Danilo Silva. Przez tydzień zapoznawaliśmy się z jego trybem życia.

– Przez tydzień?

– Musieliśmy być cierpliwi, wszak istniał jakiś powód, dla którego wybrał Ponta Porã. Dowiedzieliśmy się, że tamtejsi urzędnicy chętnie idą ludziom na rękę, jeśli dostaną swoją dolę. Po wojnie w Ponta Porã zamieszkało sporo Niemców. Istniały zatem obawy, że gdyby Lanigan nas zauważył i powiadomił policję, znaleźlibyśmy się w nie lada kłopotach. Dlatego też ułożyliśmy szczegółowy plan i po cichu zgarnęliśmy Lanigana za miastem, na bocznej drodze, bez świadków. Wszystko poszło jak z płatka. Wywieźliśmy go na wynajęte ranczo w Paragwaju, po drugiej stronie granicy.

– I tam poddaliście torturom?

Stephano skrzywił się niechętnie, pociągnął łyk kawy, po czym odparł:

– Można to i tak nazwać.

Загрузка...