ROZDZIAŁ 30

Było już po osiemnastej, a więc Havarac siedział zapewne w kasynie, przy stoliku do gry w oczko, popijał darmową whisky i wodził spojrzeniem za kobietami. Bez przerwy krążyły plotki o jego astronomicznych długach karcianych. Natomiast Rapley z pewnością tkwił w swojej domowej pustelni, jakby uważał, że zdoła się w niej schronić przed całym światem. Sekretarki i aplikanci także wynieśli się już z biura, toteż Doug Vitrano zamknął drzwi wejściowe na klucz i wrócił do gabinetu na tyłach kamienicy, najładniejszego i największego, gdzie czekał Charlie Bogan. Był bez marynarki, w koszuli z podwiniętymi rękawami.

Lanigan zdołał założyć podsłuch w każdym pomieszczeniu oprócz tego jednego, co szef kancelarii wielokrotnie wytykał wspólnikom podczas kłótni, jakie wywołało zniknięcie pieniędzy. Wychodząc z gabinetu, Bogan zawsze zamykał drzwi na zasuwkę, podczas gdy jego koledzy zaniedbywali tak elementarne środki ostrożności i to się na nich zemściło. Dotyczyło to zwłaszcza Vitrano, który telefonicznie załatwiał wszelkie sprawy finansowe z Dunlapem, umożliwiając w ten sposób Laniganowi ułożenie szczegółowego planu przechwycenia pieniędzy. Przed czterema laty kłótnie na tym tle omal nie skończyły się bijatyką.

Lecz mimo swojej przezorności nawet Bogan przyznawał otwarcie, że nie podejrzewał istnienia instalacji podsłuchowej we własnym biurze. Przecież gdyby tak było, z pewnością ostrzegłby lekkomyślnych kolegów. Utrzymanie tajemnicy nie wymagało wszak wielkiego zachodu, wystarczyło jedynie za każdym razem zamykać drzwi na klucz i nie dawać go nikomu, pilnować nawet sprzątaczki podczas robienia porządków. A Bogan nie tylko wiele zawdzięczał wrodzonej ostrożności, mógł także mówić o szczęściu. W końcu wszystkie najważniejsze rozmowy były prowadzone właśnie w jego gabinecie.

Vitrano wszedł do pokoju, zamknął drzwi i opadł ciężko na obity skórą fotel przy biurku.

– Rozmawiałem dziś rano z senatorem – rzekł Bogan. – Zadzwonił do mnie do domu.

Jego matka i ojciec starszego o dziesięć lat senatora byli rodzeństwem.

– Jak się miewa? – spytał Vitrano.

– Rzekłbym, że jest w podłym nastroju. Pytał, co nowego w sprawie Lanigana, musiałem mu więc wszystko zrelacjonować. Wciąż nie wiadomo, gdzie są pieniądze. Senator bardzo się niepokoi tym, że Lanigan może zbyt wiele wiedzieć o jego roli. Zapewniłem go jednak, jak robiłem to już wielokrotnie, że wszystkie telefoniczne rozmowy z nim prowadziliśmy z tego pokoju, a tu nie było podsłuchu. Dlatego też nikt nie powinien go łączyć ze sprawą Aricii.

– Mówisz, że jest zaniepokojony?

– To chyba zrozumiałe. Pytał mnie znowu, czy nie ma żadnych dokumentów, które mogłyby doprowadzić do niego. Odparłem, że nie.

– Co jest szczerą prawdą.

– Zgadza się. Na żadnym świstku nie figuruje jego nazwisko, wszystko załatwialiśmy ustnie. Spotykaliśmy się najczęściej w klubie golfowym, co przypominałem mu już setki razy, ale on wciąż się martwi, że Lanigan coś wie.

– Nie powiedziałeś mu o „klozecie”?

– Nie.

Obaj przygryźli wargi i zapatrzyli się w blat biurka, wracając wspomnieniami do tamtych wydarzeń. W styczniu 1992 roku, miesiąc po zatwierdzeniu w Departamencie Sprawiedliwości nagrody i jakieś dwa miesiące przed wpłynięciem pieniędzy do banku, Aricia wpadł bez zapowiedzi do biura. Był w paskudnym nastroju. Patrick jeszcze pracował w kancelarii, miał upozorować swą śmierć dopiero trzy tygodnie później. Niemniej rozpoczął się już generalny remont kamienicy i z tego powodu Bogan nie mógł przyjąć klienta w swoim gabinecie. Po korytarzu kręcili się malarze, większość sprzętów była pozakrywana wielkimi arkuszami folii. Zaciągnęli więc bojowo nastawionego Aricię do maleńkiego, pozbawionego okien pomieszczenia naprzeciwko gabinetu Bogana, z racji swoich rozmiarów nazywanego powszechnie „klozetem”. Stał tam jedynie mały kawiarniany stolik i dwa krzesła. Sufit opadał skośnie, ponieważ za ścianą znajdowała się klatka schodowa.

Był przy tym również Vitrano, ponieważ pełnił funkcję zastępcy szefa, a ponadto zajmował się sprawami finansowymi klienta. Spotkanie trwało krótko. Aricia dosadnie wyraził swe rozżalenie z powodu niesprawiedliwego podziału nagrody. Wcześniej ani razu nie protestował, lecz gdy wysokość kwoty została zatwierdzona, doszedł do wniosku, że trzydzieści milionów dolarów to zdecydowanie zbyt wysokie honorarium dla adwokatów. Doszło do ostrej wymiany zdań, lecz Bogan i Vitrano nie zamierzali rezygnować ze swojej części. Chcieli nawet pokazać odpowiedni punkt podpisanej przez klienta umowy, lecz Aricia ani myślał przeglądać jakichkolwiek papierów.

Właśnie wtedy, w porywie wściekłości, zapytał otwarcie, ile z tych trzydziestu milionów dostanie senator Nye. Wówczas Bogan także stracił cierpliwość i warknął, że to nie jego interes. Doprowadzony do szału Aricia wrzasnął, że owszem, jak najbardziej jego, bo i jego pieniądze, po czym wygłosił płomienną diatrybę skierowaną przeciwko wszystkim politykom, a zwłaszcza senatorowi. Nic go nie obchodziło, że Nye wykorzystywał swe znajomości w Waszyngtonie, by przepchnąć jego sprawę przez biurokratyczne machiny dowództwa marynarki wojennej, Pentagonu oraz Departamentu Sprawiedliwości.

– Ile dostanie?! – wykrzykiwał raz po raz.

Ale Bogan nie chciał ujawnić tajemnicy, odparł tylko, że senator z pewnością nie zostanie pokrzywdzony, po czym przypomniał Aricii, że to on sam wybrał ich firmę, i to właśnie ze względu na powiązania z politykami. Wreszcie orzekł ironicznie, iż sześćdziesiąt milionów to całkiem niezła gratka, zwłaszcza że dostaje się te pieniądze za sfałszowanie sterty dokumentów.

Zbyt wiele zostało wtedy powiedziane.

Aricia zaproponował zmniejszenie ich honorarium do dziesięciu milionów, co Bogan i Vitrano skwitowali śmiechem. Dlatego też klient wybiegł z biura, klnąc na czym świat stoi.

W „klozecie” nie było telefonu, ale później odkryto dwa miniaturowe mikrofony: jeden pod blatem stolika, przyklejony kawałkiem taśmy samoprzylepnej i zamaskowany u zbiegu dwóch listew nośnych, a drugi wciśnięty za grzbiet starego podręcznika prawa, stojącego pośród kilku książek na wąskiej półce, które miały pełnić rolę dekoracyjną.

Po zniknięciu pieniędzy z banku i prawdziwym wstrząsie, jakim było odkrycie przez fachowców Stephano rozbudowanej instalacji podsłuchowej, obaj wspólnicy przez dłuższy czas nie wspominali nawet jednym słowem o tamtej kłótni w „klozecie”. Liczyli na to, że nie spowoduje ona żadnych konsekwencji. Nie rozmawiali także z Aricią, gdyż ten natychmiast wystąpił z pozwem przeciwko kancelarii i zaczynał ciskać klątwami na samo wspomnienie któregokolwiek z adwokatów. Próbowali o tym po prostu zapomnieć, jak gdyby nic podobnego się nigdy nie zdarzyło.

Ale teraz, kiedy Patrick został ujęty, musieli stawić czoło rzeczywistości. Nadal istniała szansa, że mikrofony w „klozecie” źle działały bądź też Lanigan z jakichś powodów przeoczył tę kłótnię. W końcu musiał zwracać uwagę na rozmowy przekazywane przez dziesiątki pluskiew naraz. W gruncie rzeczy obaj byli przekonani, że Patrick nie zarejestrował owych demaskatorskich stwierdzeń, jakie padły wówczas w „klozecie”.

– Nie wierzę, aby nagrywał wszystko i jeszcze trzymał taśmy w ukryciu przez cztery lata – oznajmił Vitrano.

Ale Bogan nie odpowiedział. W zamyśleniu splótł dłonie na brzuchu i z kamienną twarzą wbił wzrok w krawędź biurka. Nadal nie mógł sobie darować. Gdyby wszystko ułożyło się pomyślnie, zyskałby pięć milionów dolarów, podobnie jak senator, nie przeżyłby upokorzeń bankructwa i rozwodu, wciąż mieszkałby z rodziną, we własnym domu, cieszyłby się poważaniem. Przez te cztery lata zapewne podwoiłby swój majątek, a może nawet dociągnął do dwudziestu milionów, zyskując swobodę czynienia wszystkiego, czego dusza zapragnie. Szczęście było tak blisko, Patrick zwinął im pieniądze dosłownie sprzed nosa.

Ale i radość z jego ujęcia trwała bardzo krótko, do czasu, gdy stało się oczywiste, że w ślad za przestępcą nie wróci do Biloxi skradziona forsa. I teraz, z każdym upływającym dniem, wizja bogactwa oddalała się coraz bardziej.

– Sądzisz, Charlie, że kiedykolwiek odzyskamy pieniądze? – zapytał niemal szeptem Vitrano, nie podnosząc głowy. Od wielu lat nie zwracał się do niego po imieniu, toteż owa niespodziewana poufałość wydała się teraz nie na miejscu.

– Nie – odparł krótko Bogan, a po dłuższej przerwie dodał: – Będziemy mieli szczęście, jeśli nie zostaniemy postawieni w stan oskarżenia.


Mając przed sobą perspektywę godzinnego mozolenia się z aparatem telefonicznym, Sandy postanowił najpierw załatwić najpilniejsze sprawy. Z samochodu zaparkowanego na placu przed szpitalem powiadomił żonę, że czeka go mnóstwo pracy i może się zdarzyć, iż przenocuje w Biloxi. Kiedy przypomniała mu o meczu futbolowym szkolnej reprezentacji, w której występował ich syn, przeprosił zdawkowo, obarczając całą winą Patricka, i obiecał, że później wszystko wyjaśni. Na szczęście nie doszło do kłótni, której tak się obawiał.

Później złapał swą sekretarkę i poprosił o przedyktowanie kilku numerów telefonów. Znał bliżej dwóch niezłych adwokatów z Miami, ale o tej porze, piętnaście po siódmej wieczorem, żadnego z nich nie było już w biurze. Pod domowym numerem pierwszego z nich nikt się nie zgłaszał, żona drugiego wyjaśniła, że mąż wyjechał z miasta na ważne przesłuchanie. Sandy zaczął więc wydzwaniać do swych nowoorleańskich przyjaciół, aż w końcu zdobył numer telefonu Marka Bircka, cieszącego się renomą florydzkiego specjalisty od spraw kryminalnych. Tamten nie był zbyt zadowolony, iż przeszkadza mu się podczas obiadu, zgodził się jednak wysłuchać McDermotta. Sandy przedstawił mu dziesięciominutową wersję przygód Patricka, kładąc szczególny nacisk na rolę Mirandy, przebywającej obecnie w areszcie w Miami. Birck okazał spore zainteresowanie, wykazując się przy tym biegłą znajomością przepisów emigracyjnych. Obiecał natychmiast zadzwonić do dwóch wpływowych osób. Sandy przyrzekł, że połączy się z nim ponownie za godzinę.

Później musiał dzwonić aż w trzy różne miejsca, żeby złapać Cuttera, a w dodatku dogadywać się z nim jeszcze przez dwadzieścia minut, by wreszcie wydębić zgodę na spotkanie w śródmiejskiej kawiarni. Dotarł na miejsce pierwszy i czekając na agenta FBI, po raz drugi wybrał numer Bircka.

Tamten przekazał, że Mirandę umieszczono w areszcie federalnym w Miami. Nie została jeszcze formalnie oskarżona, ale też i od zatrzymania minęło niewiele czasu. Na pewno nie było żadnych szans, by zobaczyć się z nią dziś wieczorem, a i jutro mogły z tym być pewne kłopoty. Według obowiązujących przepisów, FBI oraz amerykańskie służby celne miały prawo zatrzymać człowieka posługującego się fałszywym paszportem nawet na cztery doby przed obraniem właściwego trybu postępowania. Biorąc pod uwagę okoliczności, to chyba całkiem zrozumiałe – wyjaśnił Birck. Chodzi wszak o ludzi, którzy pragnęliby jak najszybciej znaleźć się za granicą.

Adwokat dobrze znał areszt federalny, bywał w nim wielokrotnie, odwiedzając swoich klientów, zapewnił więc, że panujące tam warunki nie są złe. Eva została umieszczona w osobnej celi, nic jej nie zagraża. Przy odrobinie szczęścia jutro powinna zyskać dostęp do telefonu.

Przemilczając niektóre szczegóły, Sandy oświadczył, że nie ma specjalnego pośpiechu z wyciąganiem jej zza kratek, gdyż na zewnątrz mogą czyhać niezbyt przyjaźnie nastawieni ludzie. Na co Birck odparł, że z samego rana uruchomi swoje kontakty i spróbuje załatwić widzenie z aresztowaną.

Określił też wysokość swego honorarium na dziesięć tysięcy dolarów, co Sandy zmuszony był zaakceptować.

Kiedy odwieszał słuchawkę, dostrzegł Cuttera wchodzącego do kawiarni. Pospiesznie wysiadł więc z samochodu i ruszył w kierunku drzwi.


* * *

Na obiad podano gotowy zestaw, podgrzany w kuchence mikrofalowej i dostarczony na poobijanej plastikowej tacy. Odczuwała głód, ale w tym otoczeniu nic nie chciało jej przejść przez gardło. Obiad przyniosły jej do celi dwie otyłe strażniczki, paradujące z grubymi pękami kluczy u pasa. Jedna z nich zapytała, czy czegoś jej nie trzeba, lecz Eva mruknęła parę słów po portugalsku i strażniczki wycofały się na korytarz. W ciężkich stalowych drzwiach znajdowało się prostokątne okienko, przez które wpadały do środka stłumione odgłosy rozmów innych więźniarek. Nie licząc tego, w areszcie panowała cisza i spokój.

Eva nigdy przedtem nie była w więzieniu, nawet w roli odwiedzającej. Pomijając Patricka, żaden z jej znajomych nie wylądował nigdy za kratkami. Dlatego też początkowy szok i lęk przerodziły się szybko w poczucie ostatecznej hańby, jaką było zaliczenie jej do grona zwykłych kryminalistów. Jedynie myśl o cierpieniach ojca pozwalała zachować zimną krew. Bez wątpienia musiał być przetrzymywany w znacznie gorszych warunkach, toteż Eva modliła się gorąco, aby nic mu się nie stało.

Doszła do wniosku, że modlitwy w celi są jak najbardziej na miejscu, i w drugiej kolejności zaczęła się modlić za Patricka. Siłą powstrzymywała się od obarczania go winą za wszystkie kłopoty, a wcale nie przychodziło jej to łatwo. Częścią winy obarczała siebie, niepotrzebnie dała się ponieść panice i uciekała na ślepo. A przecież Patrick uczył ją, jak się błyskawicznie przemieszczać, nie zostawiając za sobą śladów, i jak znikać w tłumie. To ona popełniła błąd, nie on.

Posługiwanie się fałszywym paszportem nie należało do poważnych przestępstw, liczyła zatem na szybkie uwolnienie. Szczególnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie więzienia ustawicznie były przepełnione, za tak drobne wykroczenie powinna zostać skazana w trybie przyspieszonym. Groziła jej najwyżej spora grzywna oraz natychmiastowa deportacja do ojczyzny.

Dysponowała pieniędzmi, przynajmniej w tym zakresie nie bała się niczego. Jutro trzeba więc było znaleźć telefonicznie jakiegoś dobrego, renomowanego adwokata. On zaś powinien się skontaktować z przedstawicielami władz brazylijskich, Eva znała kilka numerów telefonów. Gdyby zaistniała taka konieczność, można było nawet przekupić wszystkich zaangażowanych w sprawę. Zatem wkrótce powinna odzyskać wolność i pospieszyć do kraju, żeby pomóc ojcu. Postanowiła ukryć się gdzieś w Rio.

W celi było ciepło, a zamkniętych na głucho drzwi pilnowały uzbrojone strażniczki, zatem nic jej tu nie groziło. Doszła do wniosku, że nie ma się czego obawiać. Ci sami ludzie, którzy okaleczyli Patricka i uprowadzili jej ojca, z pewnością nie mieli tu wstępu.

Zgasiła światło i wyciągnęła się na wąskiej pryczy. Domyślała się, iż FBI zechce czym prędzej powiadomić Patricka o jej ujęciu, niewykluczone, że już o tym wiedział. W wyobraźni ujrzała go pochylającego się nad notatnikiem, gorączkowo sporządzającego notatki i dostosowującego swoje plany do tego niespodziewanego obrotu spraw. Była niemal pewna, że do tej pory obmyślił co najmniej dziesięć sposobów na wyciągnięcie jej z aresztu. Nie zasnąłby, nie przeanalizowawszy dokładnie trzech najlepszych jego zdaniem wyjść z tej sytuacji.

Powtarzał przecież nieraz, że zawsze najistotniejszy jest dobry plan.


Cutter zamówił dla siebie lemoniadę i pączka w czekoladzie. Był już po służbie, toteż wyjątkowo stawił się na spotkanie w dżinsach i koszuli z krótkimi rękawami. Ale na jego twarzy widniał nieodmiennie ten sam wyraz pogardy dla całego świata, którą dodatkowo podsycała świadomość wyraźnej przewagi nad oponentem, wynikającej z aresztowania Evy Mirandy.

Sandy w czterech kęsach pochłonął bułkę z szynką. Dochodziła dziewiąta wieczorem, był bez obiadu, a dietetyczny lunch zjadł w szpitalu razem z Patrickiem, doskwierał mu więc głód.

– Musimy poważnie porozmawiać – zaczął szybko, ściszonym tonem, jako że wszystkie stoliki wokół nich były zajęte.

– Zamieniam się w słuch – mruknął Cutter.

McDermott otarł wargi serwetką, pochylił się jeszcze bliżej do agenta i rzekł:

– Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale chciałbym, by przy tej rozmowie byli obecni jeszcze inni ludzie.

– Na przykład?

– Ktoś z pańskich zwierzchników z Waszyngtonu.

Cutter odwrócił głowę i przez parę sekund spoglądał przez szybę na auta przemykające autostradą numer dziewięćdziesiąt. Od plaży dzieliło ich nie więcej niż sto metrów.

– Nie ma sprawy, ale najpierw musiałbym im cokolwiek powiedzieć.

Sandy rozejrzał się na boki, lecz nikt nie zwracał na nich większej uwagi.

– Mogę udowodnić, że wystąpienie Aricii przeciwko spółce Platt & Rockland było oparte na sfałszowanych dokumentach, cała ta afera została uknuta do spółki z adwokatami z kancelarii Bogana, którego bliski kuzyn, senator, brał w tym czynny udział, za co miał dostać po kryjomu kilka milionów dolarów.

– Niezła bajeczka.

– Potrafię to wszystko udowodnić.

– I podejrzewam, że w zamian Patrick Lanigan chciałby otrzymać nagrodę w postaci oczyszczenia z zarzutów.

– Coś w tym rodzaju.

– Nie tak szybko. Nadal pozostaje otwarta sprawa zwęglonych zwłok w jego samochodzie.

McDermott nie odpowiedział. Cutter w zamyśleniu popatrzył na pączka, po czym bez większego apetytu odgryzł niewielki kawałek.

– Co to za dowody? – spytał.

– Dokumenty, nagrane rozmowy telefoniczne, masa różnorodnych rzeczy.

– Nadających się na materiał dowodowy?

– W olbrzymiej większości.

– Wystarczy tego, żeby postawić winnych w stan oskarżenia?

– Na pewno.

– Gdzie są te materiały?

– W bagażniku mojego samochodu.

Cutter niemal odruchowo popatrzył przez ramię na plac parkingowy. Zaraz jednak uważnie zajrzał adwokatowi w oczy.

– Czyżby te materiały zbierał Lanigan przed upozorowaniem swojej śmierci?

– Zgadza się. Znacznie wcześniej wpadł na trop afery. A ponieważ wspólnicy zamierzali się go pozbyć z kancelarii, postanowił gromadzić wszystko, co mu w ręce wpadnie.

– Aha. Do tego nie powiodło mu się w małżeństwie, toteż zgarnął pieniądze i nawiał.

– Odwrotnie. Najpierw zniknął, a dopiero później zgarnął forsę.

– Wszystko jedno. W każdym razie teraz chciałby się z nami dogadać?

– Oczywiście. Czy to nieuczciwa propozycja?

– A co z oskarżeniem o zabójstwo?

– To całkiem inna sprawa, nie powinna was obchodzić. Tamtym oskarżeniem zajmiemy się w następnej kolejności.

– Niewykluczone, że to morderstwo zacznie nas żywo interesować.

– Raczej nic z tego. Wam przypadło w udziale oskarżenie o kradzież dziewięćdziesięciu milionów dolarów, sprawa morderstwa pozostała w gestii stanowego wymiaru sprawiedliwości. Jeśli nawet teraz nie bardzo wam to pasuje, i tak nie macie większych szans na zmianę warunków umowy z prokuratorem okręgowym.

Cutter właśnie za to nienawidził prawników, że niełatwo im było zamydlić oczy.

– To spotkanie powinno być czystą formalnością – ciągnął Sandy. – Zwracam się do pana, bo nie chcę robić żadnego szumu. Ale gotów jestem jutro od samego rana zacząć wydzwaniać do Waszyngtonu. Chciałem najpierw przedstawić tę propozycję panu, gdyż miałem nadzieję, że będzie pan zainteresowany. Skoro jest inaczej, załatwię spotkanie przez telefon.

– Z kim chciałby pan rozmawiać?

– Z ludźmi mającymi odpowiednie uprawnienia, zarówno z FBI, jak i z Departamentu Sprawiedliwości. Spotkajmy się w jakiejś sali konferencyjnej, a wtedy wyłożę wszystkie dowody na stół.

– Muszę się skontaktować z Waszyngtonem. I byłoby lepiej dla pana, gdyby to były naprawdę mocne dowody.

Uścisnęli sobie dłonie i Sandy szybko wyszedł na ulicę.

Загрузка...