ROZDZIAŁ 21

Przed wyjściem ze szpitala doktor Hayani zajrzał do izolatki Patricka. Na zewnątrz zapadł już zmrok, pacjent siedział w samych spodenkach przy niewielkim biurku dopełniającym skromnego umeblowania salki. Paliła się lampka, którą wyprosił od sanitariusza. W jednym plastikowym kubeczku stała spora kolekcja ołówków i długopisów, w drugim błyskawicznie powiększał się zapas spinaczy, gumek do wycierania, recepturek, pinezek i tym podobnych drobiazgów, znoszonych przez pielęgniarki z całego szpitala. Honorowe miejsce zajmowały już trzy notatniki.

Lanigan był pochłonięty pracą. W rogu biurka piętrzył się imponujący stosik różnorakich dokumentów. Kiedy Hayani zajrzał do pokoju, już po raz trzeci tego dnia, pacjent przeglądał właśnie tekst jednego z pozwów, jakie wpłynęły przeciwko niemu.

– Witam w mojej kancelarii – rzekł radośnie.

Półka z telewizorem znajdowała się tuż nad jego głową, między oparciem krzesła a ramą łóżka pozostawało najwyżej dwadzieścia centymetrów wolnej przestrzeni.

Plotki w szpitalach rozchodzą się chyba jeszcze szybciej niż w środowisku prawników, a już od dwóch dni wśród personelu krążyły anegdoty, że w izolatce numer 312 otwarto właśnie nową kancelarię adwokacką.

– No, ładnie – odparł Hayani. – Mam tylko nadzieję, że nie będzie pan występował przeciwko lekarzom.

– Pod żadnym pozorem. W ciągu trzynastoletniej praktyki ani razu nie skarżyłem lekarzy czy też administracji szpitali. – Podniósł się z krzesła i odwrócił w stronę Hayaniego.

– Miło mi to słyszeć – rzekł doktor, spoglądając na dużą ranę na piersiach pacjenta. – Jak się pan czuje?

To pytanie również zadał już po raz trzeci tego dnia.

– Doskonale – rzucił niemal odruchowo Patrick. Zdążył się przyzwyczaić, że pielęgniarki i sanitariusze, często zaglądający do izolatki ze zwykłej ciekawości, średnio dwa razy w ciągu godziny, nieodmiennie kończyli te wizyty sakramentalnym pytaniem: „Jak się pan czuje?” On zaś zawsze odpowiadał: „Doskonale”.

– Zdrzemnął się pan dziś choć trochę? – zapytał Hayani, kucając i obmacując skórę na lewym udzie pacjenta.

– Nie. Wciąż nie mogę spać bez środków nasennych, ale w ciągu dnia wolę ich nie brać.

W gruncie rzeczy nawet nie miał szans, aby się zdrzemnąć, wobec tej ustawicznej parady pielęgniarek i sanitariuszy.

Przysiadł na brzegu łóżka, spojrzał doktorowi w oczy i zapytał cicho:

– Czy mogę coś panu wyznać?

Hayani natychmiast przerwał zapisywanie obserwacji w karcie chorobowej.

– Oczywiście.

Lanigan nerwowo zerknął na lewo i prawo, jakby się obawiał, że ktoś może ich podsłuchiwać.

– Kiedy jeszcze byłem praktykującym adwokatem – zaczął niepewnym głosem – miałem kiedyś klienta, pracownika banku, który zdefraudował pieniądze. Czterdziestoczteroletni, dobrze sytuowany, żonaty, ojciec trojga dorastających dzieci, postąpił bardzo głupio. Późnym wieczorem aresztowano go w domu i odstawiono do miejskiego aresztu. Ten był zatłoczony, toteż facet wylądował w jednej celi z dwoma czarnoskórymi ulicznikami, najgorszymi zbirami. Najpierw go zakneblowali, żeby nie krzyczał, później zbili niemal do utraty przytomności, w końcu zaczęli wyczyniać takie rzeczy, o których nawet nie chciałby pan wiedzieć. Zaledwie w ciągu dwóch godzin człowiek oglądający beztrosko telewizję w wygodnym fotelu znalazł się na pograniczu śmierci w areszcie, odległym tylko pięć kilometrów od jego domu. – Patrick zwiesił głowę na piersi i nerwowo potarł palcem skórę na nosie. Hayani współczująco położył mu dłoń na ramieniu. – Niech pan nie dopuści, żeby to samo spotkało mnie, doktorze – dodał szeptem Lanigan, ukradkiem ocierając łzy z oczu.

– Proszę się nie martwić.

– Ta myśl mnie przeraża. W sennych koszmarach przeżywam to, co może mnie spotkać w więzieniu.

– Daję panu słowo, że do tego nie dopuszczę.

– Bóg jeden wie, ile dotąd przeszedłem.

– Obiecuję.


* * *

Drugim oficerem śledczym okazał się drobny, przysadzisty agent o nazwisku Warren, który palił niemal bez przerwy i spoglądał na świat poprzez okulary o grubych, mocno przyciemnionych szkłach. Nie było zza nich widać jego oczu. W lewej dłoni trzymał papierosa, w prawej długopis i tkwił na krześle nieruchomo niczym posąg, poruszając jedynie wargami. Prawie całkiem ukryty za stertą dokumentów, ciskał pytaniami, jakby strzelał do tarczy, podczas gdy Stephano nerwowo wyginał w palcach spinacz do papierów, natomiast jego adwokat wystukiwał coś na klawiaturze przenośnego komputera.

– Kiedy założył pan swoje małe konsorcjum? – spytał Warren.

– Po zgubieniu tropu Lanigana w Nowym Jorku. Bezproduktywnie oczekiwaliśmy. Obserwowaliśmy wybrane miejsca, ale nic się nie działo. Nie udało się zdobyć żadnych nowych informacji i wszystko zapowiadało długie, żmudne poszukiwania. Już wtedy Benny Aricia zgodził się finansować dalsze działania. Przeprowadziłem więc rozmowy z przedstawicielami obu towarzystw ubezpieczeniowych, Monarch-Sierra i Northern Case Mutual, którzy po namyśle postanowili włączyć się do akcji. Northern Case uważało wówczas za bezpowrotnie stracone na rzecz wdowy dwa i pół miliona dolarów. Nie mogło wystąpić do sądu o zwrot odszkodowania, ponieważ nie istniały żadne dowody na to, że Lanigan wciąż żyje. Dlatego też zarząd firmy postanowił wyasygnować na poszukiwania pół miliona. Kierownictwo firmy Monarch-Sierra wahało się trochę dłużej, gdyż wtedy jeszcze nie było stratne, niemniej stało wobec konieczności wypłacenia aż czteromilionowego odszkodowania.

– Monarch-Sierra ubezpieczało kancelarię adwokacką od odpowiedzialności finansowej za defraudację któregoś ze wspólników?

– Coś w tym rodzaju. Do typowej polisy z tego zakresu została dołączona jakaś szczególna klauzula, na mocy której właściciele ubezpieczali się przed skutkami prawnymi defraudacji oraz kradzieży popełnionej przez jakiegoś pracownika. A ponieważ Lanigan formalnie okradł kancelarię, według zapisów polisy towarzystwo musiało wypłacić odszkodowanie w wysokości czterech milionów dolarów.

– Ale te pieniądze miały się stać własnością twojego klienta, Benny’ego Aricii, prawda?

– Tak. Aricia wystąpił do sądu o zwrot całej utraconej sumy, czyli sześćdziesięciu milionów dolarów, ale prawnicy mieli mocne argumenty na swoją obronę. Zgodzili się pójść na ugodę i przekazać Aricii całość uzyskanego odszkodowania. Doszło do spotkania wszystkich trzech stron. Monarch-Sierra zgodziło się bez oporów wypłacić odszkodowanie, jeśli Aricia przeznaczy z niego milion na poszukiwanie złodzieja. Ten na to przystał, postawił jednak warunek, żeby towarzystwo ze swojej strony wyasygnowało drugi milion.

– Podsumujmy. Aricia wyłożył milion, towarzystwo Monarch-Sierra drugi milion, a Northern Case Mutual pół miliona. Dysponowaliście zatem funduszem w wysokości dwóch i pół miliona dolarów przeznaczonym na poszukiwania Lanigana.

– Zgadza się. Takie były początkowe ustalenia.

– A jaką rolę odegrała kancelaria adwokacka?

– Nie chciała w tym uczestniczyć. Podejrzewam jednak, że prawnicy po prostu nie mieli pieniędzy. Poza tym przestraszyli się odpowiedzialności. Niemniej na początku pomagali nam na wszelkie możliwe sposoby.

– I wszyscy udziałowcy wypłacili obiecane sumy?

– Tak. Pieniądze wpłynęły na konto mojej firmy.

– Ile z nich zostało teraz, kiedy poszukiwania dobiegły końca?

– Marne grosze.

– Więc ile w sumie wydaliście?

– W przybliżeniu trzy i pół miliona dolarów. Mniej więcej rok temu w kasie zostały pustki. Towarzystwa ubezpieczeniowe zrezygnowały z dalszego finansowania poszukiwań. Tylko Aricia dorzucił pół miliona dolarów, a później jeszcze dalsze trzysta tysięcy. Do tej pory zlecenie kosztowało go prawie milion dziewięćset tysięcy.

Stephano pominął milczeniem fakt, że skoro Benny zgodził się potajemnie wyłożyć następne sto tysięcy na poszukiwania dziewczyny, jego koszty osiągnęły już dwa miliony dolarów. Rzecz jasna, FBI nie mogło się o tym dowiedzieć.

– Na co wydaliście pieniądze?

Detektyw zajrzał do swoich notatek, zaraz jednak odpowiedział:

– Prawie milion poszedł na honoraria wywiadowców, podróże i inne wydatki związane bezpośrednio z poszukiwaniami. W przybliżeniu półtora miliona kosztowało zdobycie informacji. Równy milion stanowiły zyski mojej firmy.

– Zgarnąłeś dla siebie milion dolarów? – zapytał Warren. Nadal nie drgnął ani jeden mięsień na jego twarzy, o zdumieniu świadczyło tylko nieco odmienne brzmienie głosu.

– Owszem. Weźcie pod uwagę, że na realizację zlecenia poświęciłem ponad cztery lata.

– Jak rozłożyły się koszty zdobycia informacji?

– Musiałbym sięgnąć do szczegółów prowadzonych poszukiwań.

– Posłucham z zainteresowaniem.

– W pierwszej kolejności ustaliliśmy nagrodę za dostarczenie jakichkolwiek wiadomości na temat Patricka Lanigana. Wiedzieliście o tym od początku, sądziliście tylko, że nagrodę wyznaczyła kancelaria adwokacka. Wspólnie ustaliliśmy jej wysokość i przekonaliśmy Charlesa Bogana, żeby zechciał firmować ją swoim nazwiskiem. Początkowo nagroda miała wynosić pięćdziesiąt tysięcy. Bogan zgodził się natychmiast nas poinformować, gdyby ktokolwiek odpowiedział na ogłoszenie.

– FBI nie zostało o tym poinformowane.

– Owszem, niemniej po cichu popieraliście tego typu działania. Tajemnicą pozostała jedynie nasza umowa z Boganem. Chcieliśmy jako pierwsi zdobyć informacje. Nie wierzyliśmy w skuteczność waszego dochodzenia, pragnęliśmy na własną rękę odnaleźć Lanigana i skradzione pieniądze.

– Ilu ludzi zajmowało się w tym czasie poszukiwaniami?

– Nie pamiętam. Kilkunastu.

– Zaangażowałeś się osobiście?

– Nie, siedziałem w Waszyngtonie, ale co najmniej raz w tygodniu latałem do Biloxi.

– Czy FBI wiedziało o tych poczynaniach?

– Nie. O ile wiem, FBI dowiedziało się o mojej roli w ujęciu Lanigana dopiero w ubiegłym tygodniu.

Leżące przed Warrenem dokumenty musiały potwierdzać tę wiadomość.

– Proszę mówić dalej.

– Przez cztery miesiące nikt się nie zgłosił, toteż podnieśliśmy wysokość nagrody do siedemdziesięciu pięciu tysięcy, później do stu. Bogan zaczął odbierać telefony od różnych nawiedzonych maniaków, ale informował o nich wasze biuro. Wreszcie w sierpniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku zadzwonił pewien adwokat z Nowego Orleanu i przekazał, że jego klient może coś wiedzieć na temat zniknięcia Lanigana. Postanowiliśmy to sprawdzić i umówiliśmy się na spotkanie.

– Jak się nazywa ten prawnik?

– Raul Lauziere. Ma kancelarię przy ulicy Loyola.

– Kto z nim rozmawiał?

– Ja.

– Sam? Nie było przy tym żadnego z twoich pracowników?

Stephano zerknął na adwokata, który natychmiast zastygł z palcami zawieszonymi nad klawiaturą. Po krótkim namyśle detektyw odparł:

– Te sprawy są objęte tajemnicą zawodową. Wolałbym nie ujawniać nazwisk moich współpracowników.

– Nie widzę takiej konieczności – dodał stanowczo prawnik.

– Dobrze. Proszę mówić dalej.

– Lauziere zrobił na mnie wrażenie wiarygodnego, uczciwego adwokata. Był zresztą dobrze przygotowany do rozmowy, miał całą teczkę wycinków prasowych, wiedział niemal wszystko na temat zniknięcia Lanigana i kradzieży pieniędzy. Już na początku wręczył mi czterostronicową relację z tego, co spotkało jego klientkę.

– Proszę przedstawić ją w skrócie, przeczytam później.

– Oczywiście – rzekł Stephano, po czym usadowił się wygodniej, przymknął oczy i zaczął opowiadać: – Jego klientką okazała się młoda kobieta o imieniu Erin, usiłująca skończyć studia medyczne na uniwersytecie Tulane. Była wtedy świeżo po rozwodzie, przeszła załamanie nerwowe. Próbując wiązać koniec z końcem, pracowała wieczorami w dużej księgarni, w samym sercu nowoorleańskiego ciągu handlowego. Gdzieś w styczniu dziewięćdziesiątego drugiego roku zwróciła uwagę na klienta kręcącego się między regałami z kursami językowymi i przewodnikami turystycznymi. Duży otyły mężczyzna był elegancko ubrany, miał starannie przystrzyżoną szpakowatą brodę, ale sprawiał wrażenie nadzwyczaj zdenerwowanego. Dochodziła dziewiąta wieczorem i oprócz niego w księgarni nie było już nikogo. Mężczyzna w końcu wybrał obszerny kurs, składający się z kilku podręczników i dwunastu kaset magnetofonowych spakowanych w poręcznym pudełku. Skierował się już w stronę kasy, kiedy Erin zauważyła innego mężczyznę wchodzącego do sklepu. Tamten pierwszy dał nagle nura między regały i pospiesznie odłożył pudło z powrotem na półkę. Wyjrzał ostrożnie zza rogu, jakby zamierzał niepostrzeżenie przemknąć obok tego drugiego do wyjścia. Wyglądało na to, że go zna, ale chciałby uniknąć rozmowy. Został jednak zauważony. Ten drugi zawołał radośnie: „Patrick, kopę lat!” Znudzona dziewczyna wyszła zza kasy i nastawiła ucha, nie miała nic innego do roboty. Tamci natomiast zaczęli rozmawiać o swoich karierach adwokackich. Obserwowała ich z zaciekawieniem. Wreszcie ten nazwany Patrickiem pożegnał się szybko i wyszedł w pośpiechu. Trzy dni później, mniej więcej o tej samej porze, zjawił się ponownie. Erin tego dnia nie pracowała przy kasie, rozkładała książki na półkach. Rozpoznała go jednak i przypomniawszy sobie dziwne zachowanie, zaczęła ukradkiem obserwować. Mężczyzna zaś przyjrzał się uważnie stojącej przy kasie ekspedientce i widocznie zadowolony, że nie jest to ta sama dziewczyna, co trzy dni wcześniej, poszedł śmiało w głąb sklepu i wkrótce wrócił z wybranym wcześniej pudłem kursu językowego. Zapłacił gotówką i szybko wyszedł. A kurs kosztował prawie trzysta dolarów. To dodatkowo pobudziło ciekawość Erin. Na szczęście jej nie zauważył.

– O jaki język chodziło?

– Właśnie, to było najważniejsze. Trzy tygodnie później wpadła w ręce Erin prasowa relacja z tragicznego wypadku samochodowego, w którym jakoby zginął Patrick Lanigan. Od razu rozpoznała mężczyznę na zdjęciu. Później, w innej gazecie, przeczytała o skradzionych pieniądzach i znowu ujrzała fotografię tego samego człowieka.

– W księgarni nie było systemu bezpieczeństwa z kamerami wideo?

– Niestety nie. Sprawdziliśmy.

– Więc jaki kurs językowy kupił?

– Tego Lauziere nie chciał zdradzić, przynajmniej na początku. Wyniuchał, że wyznaczono nagrodę w wysokości stu tysięcy za rzetelne informacje o Laniganie, chciał więc zdobyć dla swojej klientki te pieniądze w zamian za ujawnienie nazwy kursu językowego. Przez trzy dni próbowałem dojść z nim do porozumienia, ale twardo obstawał przy swoim. Pozwolił mi nawet porozmawiać z Erin. Przegadaliśmy sześć godzin, a ponieważ zgadzały się wszelkie szczegóły jej relacji, postanowiłem w końcu wypłacić obiecaną nagrodę.

– Patrick kupił kurs portugalskiego?

– Zgadza się. Mogliśmy wreszcie ukierunkować dalsze poszukiwania.


Jak każdy adwokat J. Murray Riddleton wielokrotnie już musiał prowadzić podobne, nieprzyjemne rozmowy. To, co początkowo uznał za pewny sukces, teraz okazywało się sprawą zagmatwaną i niepewną. Był wręcz przekonany, że utracił wszelkie atuty.

Chcąc jednak sprawić sobie odrobinę radości, choć w gruncie rzeczy wcale go to nie cieszyło, pozwolił Trudy wyrazić swe rozżalenie, zanim wyłożył karty na stół.

– Niewierność?! – parsknęła z pogardą, robiąc minę obrażonej purytańskiej dziewicy.

Nawet Lance prychnął z udawanym oburzeniem. Pospiesznie wyciągnął rękę i objął palcami dłoń Trudy.

– Tak, wiem – powiedział Murray współczującym tonem. – Podobne zarzuty są stawiane podczas każdej sprawy rozwodowej. Trudno się przed tym bronić.

– Zabiję go! – warknął Lance.

– O tym porozmawiamy później – odparł adwokat,

– Niby z kim go zdradziłam? – wyskoczyła Trudy.

– Z obecnym tu Lance’em. Pozwany utrzymuje, że wasz związek ciągnie się od dawna, przez cały okres trwania małżeństwa. Podobno zaczął się jeszcze wcześniej, w szkole średniej.

W rzeczywistości było to w dziewiątej klasie.

– To jakieś wariactwo – bąknął Lance bez przekonania.

Trudy energicznie przytaknęła ruchem głowy, potwierdzając w ten sposób, że owe zarzuty są niedorzeczne. Po chwili spytała nerwowo:

– Ma na to jakieś dowody?

– Chcecie się przeciwstawić temu twierdzeniu? – zapytał chytrze Riddleton.

– Oczywiście – rzuciła Trudy.

– Jasne – dodał Lance. – To kłamstwa wyssane z palca.

Murray sięgnął do szuflady biurka i wyjął kopię pierwszego z raportów, jakie przekazał mu Sandy.

– Wygląda na to, że Patrick od początku małżeństwa był podejrzliwy. Wynajął prywatnych detektywów, żeby was obserwowali. Oto raport jednego z nich.

Trudy i Lance popatrzyli szybko na siebie, jakby uderzyło ich nagle, że zostali przyłapani. W takiej sytuacji nie sposób było dalej zaprzeczać istnieniu związku ciągnącego się od dwudziestu lat. Lecz jednocześnie, jakby na mocy niemego porozumienia, oboje doszli do wniosku, że przecież nic wielkiego się nie stało.

– Pozwolę sobie omówić go krótko – rzekł Riddleton.

Zaczął cytować spisane daty, miejsca i czas trwania kolejnych spotkań. Jego klienci sprawiali wrażenie zaszokowanych, lecz bardziej chyba przytłaczała ich świadomość tak rzetelnej dokumentacji niż samego faktu ujawnienia romansu.

– Nadal chcecie wszystkiemu zaprzeczać? – zapytał Murray, skończywszy przytaczać długą listę.

– Każdy może coś takiego nabazgrać – mruknął Lance, ale Trudy zachowywała milczenie.

Adwokat sięgnął po drugi raport, dotyczący ostatnich siedmiu miesięcy przed zniknięciem Patricka. Znów zaczął cytować daty i miejsca schadzek. Wystarczyło, żeby Patrick na krótko wyjechał z miasta, a już Lance pojawiał się przed drzwiami domu.

– Czy ci prywatni detektywi mogą zeznawać przed sądem? – zapytał, gdy Murray odłożył papiery.

– W ogóle nie dojdzie do rozprawy – uciął adwokat.

– Dlaczego? – wtrąciła Trudy.

– Otóż dlatego.

Położył na skraju biurka powiększone fotografie. Trudy chwyciła pierwszą i omal się nie zachłysnęła, ujrzawszy siebie nago, w towarzystwie Lance’a, na brzegu basenu kąpielowego. On także wybałuszył oczy, lecz już po chwili uśmiechnął się leciutko. Chyba spodobały mu się te zdjęcia.

Oboje w milczeniu przejrzeli cały komplet odbitek. Murray nie mógł się powstrzymać i rzucił:

– Byliście zbyt nieostrożni.

– Darujmy sobie wykłady – odparł szybko Lance.

Jak należało oczekiwać, Trudy zalała się łzami. Najpierw zamrugała energicznie, potem wargi zaczęły jej dygotać, raz i drugi pociągnęła nosem, wreszcie uderzyła w płacz. Riddleton setki razy był świadkiem podobnych scen. Ciekawe – pomyślał – że kobiety nigdy nie płaczą z powodu własnego postępowania, lecz wobec smutnej konieczności poniesienia konsekwencji wcześniejszej głupoty.

– Nie oddam mu córki! – syknęła ze złością.

Jakby na wspomnienie dziecka zaczęła szlochać głośniej, z pozoru była już bliska histerii. Lance objął ją czule i szepnął jakieś słowa pocieszenia.

– Przepraszam – mruknęła po chwili Trudy, ocierając łzy.

– Nie ma się o co martwić – powiedział sucho Riddleton, daleki od chęci okazywania współczucia. – On wcale nie chce praw do dziecka.

– Nie chce? – zdumiała się kobieta, błyskawicznie odzyskując panowanie nad sobą.

– Nie, ponieważ to nie jego dziecko.

Trudy i Lance tym razem przez kilka sekund trwali w osłupieniu.

Murray sięgnął po następny dokument.

– Kiedy Ashley Nicole miała czternaście miesięcy, pozwany pobrał dziecku próbkę krwi i przekazał do analizy DNA. Wyniki wskazują jednoznacznie, że to nie on jest ojcem.

– Więc kto… – zaczął Lance, ale natychmiast ugryzł się w język.

– To zależy, kogo jeszcze powinniśmy brać pod uwagę – usłużnie podsunął Riddleton.

– Nikogo! – parsknęła ze złością Trudy.

– Oprócz mnie – bąknął Lance.

Świadomość niespodziewanego ojcostwa spadła na niego jak grom z jasnego nieba. Powoli zamknął oczy i odchylił się na krześle. Nie znosił dzieci. Ashley Nicole tolerował jedynie dlatego, że należała do Trudy.

– Moje gratulacje! – wykrzyknął radośnie adwokat. Sięgnął do szuflady, wyciągnął tanie cygaro i uroczyście wręczył je Lance’owi. – Ma pan córkę!

Wybuchnął gromkim śmiechem.

Trudy z wściekłością popatrzyła na Lance’a, który trzymał cygaro w palcach, jakby nie wiedział, co z nim zrobić. Kiedy Murray wreszcie ucichł, zapytała stanowczym tonem:

– W jakiej nas to stawia sytuacji?

– Dość klarownej. Jeśli zrezygnuje pani z wszelkich roszczeń wobec jego majątku, zgodzi się dać pani rozwód, wyłączne prawa do dziecka i cokolwiek pani sobie jeszcze zażyczy.

– O jaki majątek chodzi?

– Nawet jego adwokat nie umiał tego powiedzieć. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. Jeśli facet wyląduje w celi śmierci, forsa może na zawsze pozostać zakopana pod jakimś drzewem.

– Ale to oznacza, że stracę wszystko – szepnęła. – Stawia mnie w sytuacji bez wyjścia. Po jego śmierci dostałam dwa i pół miliona dolarów, a teraz towarzystwo ubezpieczeniowe żąda zwrotu niesłusznie wypłaconego odszkodowania.

– Przecież należy się jej jakaś działka – wtrącił niezbyt rozsądnie Lance.

– Czy mogę go zaskarżyć o psychiczne znęcanie się, zaprzepaszczenie rodzinnego majątku czy cokolwiek innego?

– Nie. Trzeba pójść na ugodę. Dostanie pani rozwód i zachowa prawa rodzicielskie, a Patrick zatrzyma swoje pieniądze. Wszystko pozostanie między nami. W przeciwnym razie zagroził ujawnieniem tych materiałów w prasie. – Murray postukał palcem w leżące na biurku papiery i fotografie. – Stałaby się pani pośmiewiskiem. Jeśli mimo to zechce pani wyciągać przed sądem rodzinne brudy, on z radością odpłaci tym samym.

– To gdzie mam podpisać? – fuknęła ze złością.


Riddleton napełnił trzy kieliszki wódką, lecz już po paru sekundach musiał nalewać jej po raz drugi. W końcu nadmienił mimochodem, iż pojawiły się plotki o tym, że Lance szuka płatnego zabójcy. Oboje gorąco i pospiesznie zaprzeczyli, toteż Murray przyznał z ociąganiem, że on również nie daje wiary takim bzdurom.

Ostatecznie wzdłuż całego południowego wybrzeża bez przerwy krążyły najrozmaitsze plotki.

Загрузка...