ROZDZIAŁ 23

Patrick siedział w łóżku w samych spodenkach i oglądał teleturniej Jeopardy. Jak zwykle żaluzje były opuszczone, paliła się tylko nocna lampka.

– Siadaj – rzekł ochoczo na widok Karla, wskazując mu miejsce na brzegu łóżka, obok siebie.

Odczekał wystarczająco długo, żeby przyjaciel mógł się przyjrzeć rozległej oparzelinie na jego piersiach, po czym włożył bawełnianą koszulkę i zakrył się do pasa prześcieradłem.

– Dziękuję, że przyjechałeś – dodał, wyłączając telewizor.

W izolatce zrobiło się jeszcze ciemniej.

– Paskudnie wygląda ta rana, Patricku – odezwał się Huskey, siadając ukosem na skraju łóżka, jak najdalej od Lanigana.

Ten wyprostował się i podciągnął kolana pod brodę. Mimo okrywającego go prześcieradła dało się zauważyć, że jest wręcz chorobliwie wychudzony.

– Sporo przeszedłem – mruknął, obejmując kolana ramionami. – Lekarz twierdzi, że rany ładnie się goją, lecz będę musiał zostać w szpitalu jeszcze przez jakiś czas.

– Z tym nie będzie żadnego problemu, Patricku. Jak dotąd nikt nie wystąpił z wnioskiem, aby już teraz przenieść cię do aresztu.

– Na razie. Przeczuwam jednak, że wkrótce pojawią się różnorodne naciski.

– Uspokój się, ostateczna decyzja należy przecież do mnie.

Lanigan uśmiechnął się lekko.

– Dzięki, Karl. Nie wytrzymałbym w areszcie. Dobrze wiesz, jak tam jest.

– A w więzieniu Parchman? Sto razy gorzej.

Zapadło milczenie. Huskey natychmiast pożałował, że nie ugryzł się w język. Perspektywa osadzenia w więzieniu musiała spędzać Patrickowi sen z powiek.

– Przepraszam – bąknął. – Niepotrzebnie to powiedziałem.

– Zabiję się, jeśli będę musiał iść do Parchman.

– Nie dziwię ci się. Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym.

– Nie będziesz mógł przewodniczyć rozprawie, prawda, Karl?

– Oczywiście, że nie. Wycofam się podczas wstępnych przygotowań.

– To znaczy kiedy?

– Niedługo.

– Kto przejmie sprawę?

– Albo Trussel, albo Lanks. Zapewne Trussel.

Karl popatrzył na przyjaciela, lecz Lanigan szybko odwrócił wzrok. Oczekiwał, że dostrzeże w jego oczach znane błyski ożywienia, że znów usłyszy radosny śmiech, pozna jakieś szczegóły brawurowej ucieczki. Bardzo chciał powiedzieć: „Nie myśl o tym, Patricku. Rozchmurz się. Opowiedz mi o wszystkim”.

Ale tamten bał się nawet spojrzeć mu w oczy. Nie był to już ten sam Patrick.

Niemniej Huskey postanowił spróbować.

– Jak sobie załatwiłeś operację plastyczną brody?

– Przekupiłem lekarza z Rio.

– Nos też ci przerobił?

– Owszem. Podoba ci się?

– Tak, rysy ci wy szlachetniały.

– W Rio niemal na każdym kroku można spotkać gabinet chirurgii plastycznej.

– A ja sądziłem, że miasto słynie tylko z plaży.

– To fakt, plaża jest wprost niewiarygodna.

– Poznałeś tam jakieś dziewczyny?

– Kilka.

Seks nie należał jednak do tych rzeczy, którymi Patrick specjalnie by się przejmował. Jak każdy mężczyzna lubił czuć na sobie spojrzenie atrakcyjnej kobiety, lecz przez cały okres trwania małżeństwa był wierny Trudy i Karl dobrze o tym wiedział. Któregoś wieczoru w domku myśliwskim zaczęli porównywać wymagania seksualne swoich żon i Patrick musiał przyznać otwarcie, że zaspokojenie Trudy jest dla niego nie lada wyzwaniem.

Znowu zapadło milczenie, minęła minuta, potem druga. Huskey pojął, iż Lanigan wcale nie zamierza mu niczego wyznać. Cieszył się z przyjazdu do szpitala, widok przyjaciela sprawiał mu radość, ale nie przybył tu z wizytą po to, żeby teraz siedzieć po ciemku i gapić się na ścianę.

– Posłuchaj, Patricku. Skoro nie będę mógł przewodniczyć rozprawie, więc nie przyjechałem tu jako twój sędzia. Nie jestem również twoim adwokatem. Potraktuj mnie zatem jak starego przyjaciela. Możesz chyba ze mną szczerze porozmawiać.

Tamten sięgnął po puszkę soku pomarańczowego stojącą na nocnym stoliku.

– Chcesz się czegoś napić?

– Nie, dziękuję.

Patrick pociągnął łyk soku i odstawił puszkę.

– Wydaje ci się to pewnie bardzo romantyczne, prawda? Tak po prostu odejść, rozpłynąć się w mroku, a wraz z nadejściem świtu objawić się kimś zupełnie innym. Pozbyć się wszystkich problemów, uwolnić od codziennej harówki, zapomnieć o kłopotach małżeńskich, uciec od stresu, jakim jest konieczność ciągłego pomnażania własnego bogactwa. Ty także masz podobne marzenia, prawda, Karl?

– Sądzę, że każdy tego doświadcza na pewnym etapie. Jak długo planowałeś swoje zniknięcie?

– Myślałem o tym od dawna. Kiedy zyskałem przeświadczenie, że Ashley Nicole nie jest moim dzieckiem, postanowiłem…

– Co takiego?!

– To prawda, Karl. Nie jestem jej ojcem. Trudy zdradzała mnie od początku małżeństwa. Otaczałem dziecko taką czułością, na jaką mnie tylko było stać, ale efekty okazały się żałosne. Po uzyskaniu dowodu pomyślałem, że nie warto robić Trudy awantury, zdobyłem jednak doskonały motyw do zerwania związku. Co dziwne, dość szybko pogodziłem się z myślą, że ona ma kochanka. Postanowiłem rzucić wszystko, tylko jeszcze nie wiedziałem, jak tego dokonać. W tajemnicy przeczytałem parę brukowych poradników na temat zmiany tożsamości i sposobów zdobycia nowych dokumentów. To bardzo proste. Wystarczy dobrze obmyślić kolejne posunięcia i stworzyć sobie logiczny plan działania.

– I w tym celu zapuściłeś brodę i utyłeś trzydzieści kilogramów?

– Zgadza się. Sam się zdumiałem, jak bardzo zarost odmienia wygląd człowieka. Mniej więcej w tym samym czasie awansowałem na wspólnika w kancelarii i poczułem, że jestem dokumentnie wypalony. Żona mnie zdradzała, opiekowałem się nie swoim dzieckiem, na co dzień współpracowałem z ludźmi, których nie mogłem już znieść. Coś we mnie pękło, Karl. Któregoś dnia jechałem na jakieś spotkanie autostradą numer dziewięćdziesiąt i utknąłem w korku. Zapatrzyłem się na zatokę. Było pusto, tylko na horyzoncie bielał samotny żagiel. Poczułem nagle nieodpartą chęć pożeglowania gdzieś za morze, gdzie nikt mnie nie zna. Siedziałem za kierownicą, patrzyłem na przesuwającą się z wolna żaglówkę i desperacko pragnąłem znaleźć się na jej pokładzie. Popłakałem się wówczas, Karl. Dasz wiarę?

– Każdy z nas miewa podobne dni.

– Właśnie wtedy coś we mnie pękło, od tamtej pory nie mogłem dojść do siebie. Zyskałem pewność, że muszę zniknąć.

– Jak długo planowałeś ucieczkę?

– Musiałem się uzbroić w cierpliwość. Większość ludzi w takich okolicznościach działa w pośpiechu i popełnia różne błędy. Ja zaś miałem mnóstwo czasu. Nie byłem bankrutem, nie musiałem uciekać przed wierzycielami. Wykupiłem polisę ubezpieczeniową na życie, na dwa miliony dolarów. Samo jej załatwienie zajęło mi trzy miesiące. Nie mogłem przecież zostawić żony z dzieckiem bez pieniędzy. Zacząłem też szybko przybierać na wadze, żarłem jak opętany. Zmieniłem testament, przekonałem Trudy, iż powinniśmy spisać szczegółowe dyspozycje na wypadek śmierci któregoś z nas. Udało mi się tego dokonać bez wzbudzenia jej podejrzeń.

– Kremacja zwłok była doskonałym pomysłem.

– Dzięki. Każdemu polecałbym to rozwiązanie.

– W ten sposób uniemożliwia się nie tylko identyfikację zwłok, lecz również rozpoznanie przyczyny śmierci. Odpadają więc podstawowe problemy…

– Nie mówmy na razie o tym.

– Przepraszam.

– Później zwęszyłem potajemną wojnę Benny’ego Aricii z Pentagonem i macierzystą firmą Platt & Rockland Industries. Bogan utrzymywał sprawę w najściślejszej tajemnicy. Kiedy zacząłem kopać głębiej, przekonałem się, że są w nią zaangażowani i Vitrano, i Rapley, i Havarac. Wszyscy oprócz mnie. Ich nastawienie do mnie zmieniło się diametralnie. Łatwo było jednak wyczuć, że coś kombinują za moimi plecami. Najpierw jednogłośnie postanowili przyjąć mnie na wspólnika kancelarii, a już dwa miesiące później w tajemnicy przede mną podjęli rozmowy z Aricią. Nagle się okazało, że jestem niezastąpiony, zwłaszcza do załatwiania różnych spraw poza miastem. Zresztą moje podróże były wszystkim na rękę. Trudy mogła bezkarnie spotykać się z kochankiem, wspólnicy bez obaw konspirować z Aricią. Wysyłali mnie w drogę przy każdej nadarzającej się okazji. A i mnie to odpowiadało, gdyż mogłem swobodnie zajmować się własnymi planami. Któregoś razu pojechałem na trzy dni do Fort Lauderdale, żeby spisać zeznania klienta. Przy okazji wpadłem do Miami i odnalazłem specjalistę od podrabiania dokumentów. Za dwa tysiące dolarów zyskałem nowe prawo jazdy, paszport, kartę ubezpieczenia socjalnego oraz świadectwo wpisu do rejestru wyborców, także stąd, z okręgu Harrison, tyle że na inne nazwisko. Od tej pory nazywałem się Carl Hildebrand. Na twoją cześć.

– Czuję się zaszczycony.

– Z kolei w Bostonie odwiedziłem faceta organizującego zniknięcia. Za tysiąc dolarów udzielił mi całodziennego wykładu na temat sposobów planowania ucieczki i zacierania śladów. W Dayton zapłaciłem fachowcowi za to, żeby mi przekazał podstawowe wiadomości o mikrofonach, nadajnikach radiowych i metodach instalowania urządzeń podsłuchowych. Jak widzisz, byłem cierpliwy, Karl. Bardzo cierpliwy. Wpadałem do biura o najdziwniejszych porach i zbierałem na temat Aricii wszystko, co mi wpadło w ręce. Nadstawiałem ucha, gdzie tylko się da, podpytywałem sekretarki, grzebałem w śmieciach. Później założyłem podsłuch. Zacząłem od kilku mikrofonów, żeby zobaczyć, jak to działa. Wybrałem gabinet Vitrano, a kiedy zarejestrowałem pierwszą rozmowę, nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Oni zamierzali mnie wykopać z interesu, Karl. Możesz w to uwierzyć? Wiedzieli już wtedy, że na sprawie Aricii zarobią trzydzieści milionów, i planowali podzielić forsę tylko między czterech. Zresztą części nie miały być równe. Bogan chciał dla siebie najwięcej, dziesięć milionów. Twierdził, że z tej działki będzie musiał się odwdzięczyć pewnym ludziom z Waszyngtonu. Pozostałym miało przypaść po pięć milionów, ostatnie pięć chcieli przeznaczyć na kancelarię. Zgodnie z tym planem ja miałem się znaleźć na bruku.

– Kiedy to było?

– Sprawa ciągnęła się niemal przez cały rok dziewięćdziesiąty pierwszy. Departament Sprawiedliwości zaakceptował ugodę z firmą Platt & Rockland dopiero czternastego grudnia. Nagroda dla Aricii miała wpłynąć na konto w ciągu trzech miesięcy od tej daty. Wcześniej nawet osobiste interwencje senatora nie wpłynęły na przyspieszenie obiegu papierków.

– Opowiedz mi teraz o wypadku samochodowym.

Patrick poruszył się nerwowo, wreszcie skopał prześcieradło i wstał z łóżka.

– Wciąż łapią mnie kurcze – mruknął, przeciągając się szeroko.

Podszedł do drzwi łazienki, oparł się o nie plecami i przestępując z nogi na nogę, popatrzył na sędziego.

– To było w niedzielę.

– Dziewiątego lutego.

– Zgadza się, dziewiątego lutego. Spędziłem weekend w domku myśliwskim, a kiedy wracałem do miasta, zjechałem z autostrady, zabiłem się i poszedłem do nieba.

Huskey nawet się nie uśmiechnął, uważnie spoglądał na przyjaciela.

– Może zacznij jeszcze raz.

– Po co, Karl?

– Ciekawość nie daje mi spokoju.

– Nie ma innych powodów?

– Nie, daję słowo. To był prawdziwy majstersztyk. Jak to zrobiłeś?

– Będę jednak musiał przemilczeć niektóre szczegóły.

– Oczywiście, rozumiem.

– Chodź, przejdziemy się trochę. Mam już dość siedzenia w pokoju.

Wyszli na korytarz, gdzie Lanigan pospiesznie wyjaśnił strażnikom, iż obaj z sędzią pragną tylko rozprostować nogi. Tamci ruszyli za nimi w pewnej odległości. Pielęgniarka z uśmiechem spytała, czy nie przynieść im czegoś, toteż Patrick poprosił o dwie puszki dietetycznej coca-coli. Poszedł dalej w zamyśleniu aż do końca korytarza, którego szczytowe okno wychodziło na parking w dole. Po chwili usiadł na ławce ze sztucznego tworzywa, Huskey zajął miejsce obok niego. Popatrzyli w stronę oddalonych o dwadzieścia metrów strażników, ci zaś, jakby pod wpływem tych spojrzeń, odwrócili się do nich plecami.

Patrick miał na sobie bawełniane szpitalne spodnie, bose stopy wsunął w skórzane klapki.

– Widziałeś zdjęcia z miejsca wypadku? – zapytał cicho, niemal szeptem.

– Tak.

– Wybrałem je dzień wcześniej. Zbocze nasypu jest w tym miejscu dosyć strome, uznałem więc, że to doskonały punkt do upozorowania wypadku drogowego. W niedzielę wieczorem przesiedziałem w domku myśliwskim prawie do dziesiątej. Później zatrzymałem się na krótko w sklepie przy drodze.

– U Verhalla.

– Zgadza się, u Verhalla. Zatankowałem na stacji benzynowej.

– Kupiłeś czterdzieści litrów paliwa, a rachunek opiewający na czternaście dolarów i dwadzieścia jeden centów uregulowałeś kartą kredytową.

– Chyba tak. Pogawędziłem chwilę z panią Verhall i odjechałem. Z rzadka mijały mnie jakieś samochody. Pięć kilometrów dalej skręciłem w wysypaną żwirem boczną drogę i dotarłem do wcześniej wyznaczonego miejsca. Wysiadłem, otworzyłem bagażnik i szybko się przebrałem. Uprzednio zaopatrzyłem się w sprzęt wrotkarzy, lekki hełm, wyściełaną na plecach kamizelkę, ochraniacze na kolana i łokcie oraz grube rękawice. Włożyłem to wszystko na siebie, oprócz hełmu, i usiadłem z powrotem za kierownicą. Pojechałem dalej autostradą na południe. Przy pierwszej próbie z tyłu nadjechał jakiś wóz. Przy drugiej pojawił się inny, z przodu. Udało mi się jednak zrobić ostre hamowanie, przez co zostawiłem na asfalcie długie ślady opon. Dopiero za trzecim razem znalazłem się nie zauważony na miejscu wypadku. Włożyłem więc hełm, zaczerpnąłem głęboko powietrza i szarpnąwszy kierownicą, zjechałem z szosy. Bałem się jak cholera, Karl.

Huskey bez przerwy myślał o tym, że już wtedy w samochodzie musiał być jeszcze ktoś inny, czy to żywy, czy martwy. Postanowił jednak wstrzymać się z pytaniem i w skupieniu wysłuchać dalszej części relacji.

– Jechałem najwyżej pięćdziesiątką, kiedy wyskoczyłem znad krawędzi nasypu, ale możesz mi wierzyć, że gdy koła straciły przyczepność i znalazłem się na wysokości koron drzew, miałem wrażenie, że sunę co najmniej sto pięćdziesiąt na godzinę. Po chwili auto zaczęło się zsuwać i odbijać od pni młodych drzewek. Wyleciała przednia szyba. Chyliłem głowę to w lewo, to w prawo, usiłując jednocześnie zapanować nad kierownicą. Mimo to lewym błotnikiem zahaczyłem o dużą sosnę i zacząłem koziołkować. Z hukiem napełniła się poduszka powietrzna, przez kilka sekund byłem ogłuszony. Zanim opanowałem mdłości, wszystko ustało. Otworzyłem oczy. Czułem ostry ból w lewym ramieniu, ale ubranie nie było zakrwawione. Wisiałem w pasach bezpieczeństwa, dopiero po jakimś czasie pojąłem, że samochód zatrzymał się na prawym boku. Zanim się z niego wygramoliłem, dotarło do mnie, że miałem cholernie dużo szczęścia. Nie złamałem ręki, tylko zwichnąłem sobie bark. Kilka razy obszedłem blazera dookoła, nie mogąc wyjść z podziwu, że tak doszczętnie go zniszczyłem. Przednia część dachu była do tego stopnia zmiażdżona, że opierała się o maskę. Gdyby wgniotła się o dziesięć centymetrów głębiej, nigdy bym z tego nie wyszedł.

– Podjąłeś olbrzymie ryzyko. Mogłeś nie tylko zginąć na miejscu, ale również odnieść poważne obrażenia. Dlaczego po prostu nie zepchnąłeś auta ze szczytu skarpy?

– To nie to samo. Kraksa musiała wyglądać bardzo realistycznie. Ostatecznie zbocze nasypu to nie przepaść. W tamtej okolicy teren jest stosunkowo płaski.

– Mogłeś ustawić koła, obciążyć pedał gazu cegłą i wyskoczyć jeszcze na szosie.

– Szkopuł w tym, że cegła by się nie spaliła. Gdyby policja znalazła cegłę we wraku, natychmiast nabrałaby podejrzeń. Naprawdę rozważyłem różne warianty i doszedłem do wniosku, że najlepiej jest doszczętnie rozbić wóz, po czym oddalić się pieszo. Nie zapominaj, że byłem przypięty pasami bezpieczeństwa, miałem poduszkę powietrzną w kierownicy, do tego hełm i ochraniacze.

– Zawsze byłeś perfekcjonistą.

W korytarzu pojawiła się pielęgniarka z puszkami coca-coli. Wymieniła z nimi kilka grzecznościowych uwag, wreszcie odeszła.

– Na czym skończyłem? – zapytał Patrick.

– Zdaje się, że następnie podpaliłeś wrak.

– Owszem. Przez chwilę nasłuchiwałem, lecz panowała cisza, jeśli nie liczyć szumu obracającego się jeszcze koła. Z dołu nie widziałem autostrady, ale nie dolatywały stamtąd żadne hałasy. Doszedłem do wniosku, że nikt mnie nie spostrzegł. Od najbliższych zabudowań dzieliły mnie dwa kilometry. Mimo to musiałem działać w pośpiechu. Ściągnąłem z siebie hełm i ochraniacze, po czym wrzuciłem je do auta. Następnie pobiegłem do miejsca, gdzie ukryłem pojemniki z benzyną.

– Kiedy to zrobiłeś?

– W ciągu dnia, wczesnym rankiem, zaraz po wschodzie słońca. Pospiesznie przyciągnąłem do blazera cztery pięciolitrowe plastikowe kanistry. Było ciemno jak diabli, a nie mogłem skorzystać z latarki, wcześniej oznaczyłem sobie jednak drogę. Wrzuciłem trzy pojemniki do wraka i znów zacząłem nasłuchiwać. Wciąż panowała cisza. Serce waliło mi jak młotem, podchodziło do gardła. Benzyną z czwartego kanistra polałem rozbity samochód, a pojemnik także cisnąłem do środka. Wycofałem się na dziesięć metrów i przypaliłem papierosa, a następnie rzuciłem go w powietrze i dałem nura za pień drzewa. Spadł na karoserię, benzyna zajęła się błyskawicznie. Huk był taki, jakby eksplodowała bomba. Z okien wraka buchnęły długie jęzory płomieni. Wspiąłem się na zbocze nasypu i znalazłem dogodny punkt obserwacyjny oddalony o jakieś sto metrów. Ciekaw byłem, jak potoczy się akcja ratownicza. Ogień rozbuchał się ponad wszelką miarę, wcześniej nawet nie zdawałem sobie sprawy, iż może tak głośno huczeć. Wkrótce pobliskie krzaki zajęły się płomieniami i zacząłem już żywić obawy, że wznieciłem groźny pożar lasu. Na szczęście w piątek sporo padało, trawa i drzewa były jeszcze mokre. – Pociągnął łyk napoju z puszki. – Dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że nawet nie zapytałem, jak się miewa twoja rodzina. Przepraszam, Karl. Co z Iris?

– Wszystko w porządku. Wolałbym jednak porozmawiać o mojej rodzinie kiedy indziej. Bardziej ciekawi mnie twoja historia.

– Jasne. Na czym skończyłem? Przez te narkotyki ciężko mi zebrać myśli.

– Obserwowałeś pożar wraka.

– No właśnie. Zrobiło się istne piekło, tym bardziej że eksplodowały pozostałe kanistry z benzyną. Przez chwilę obleciał mnie strach, że się tam usmażę. Rozżarzone elementy wylatywały wysoko w powietrze i z hukiem spadały na ziemię. Wreszcie usłyszałem jakieś głosy od strony autostrady, ludzie coś krzyczeli. Nie mogłem nikogo dostrzec, wiedziałem jednak, że zaczyna się robić zbiegowisko. W dodatku ogień szybko się rozprzestrzeniał, więc tym bardziej musiałem się stamtąd wycofać. Poza tym słychać już było wycie syren. Ruszyłem w kierunku strumienia, który namierzyłem w ciągu dnia. Płynął jakieś sto metrów dalej przez las. Później poszedłem wzdłuż niego do kępy krzaków, gdzie wcześniej ukryłem zdezelowany motocykl.

– Motocykl? – zapytał zdumiony Karl.

Słuchał z napiętą uwagą, w wyobraźni przeżywał każdą opisywaną scenę, niemal odmierzał kroki przyjaciela umykającego przez las. Domniemana trasa jego ucieczki była bowiem tematem zażartych dyskusji w barze przez kilka miesięcy po wypadku. Jak się teraz okazywało, nikt nie odgadł prawidłowo planu Patricka.

– Tak. To był stary gruchot, który parę miesięcy wcześniej kupiłem za pięćset dolarów od pewnego handlarza z Hattiesburga. Ćwiczyłem jazdę na nim po lesie. Nikt nie wiedział, że mam motocykl.

– Pewnie nawet go nie zarejestrowałeś?

– Oczywiście, że nie. Musisz wiedzieć, Karl, że kiedy biegłem przez las w stronę strumienia, przerażony jak diabli, gdy słyszałem za plecami krzyki ludzi na autostradzie i narastające zawodzenie syren, miałem świadomość, że pędzę ku wolności, że oto pogrzebałem Patricka Lanigana wraz z jego nędznym życiem. Zdawałem sobie sprawę, iż otrzyma należne honory, zostanie godnie pochowany, a potem wszyscy o nim zapomną. Ja zaś miałem przed sobą całkiem nowe życie. Ta świadomość dodawała mi skrzydeł.

Huskey z trudem się powstrzymywał, żeby nie zapytać: „A co z tym biednym chłopakiem, który spłonął we wraku? Ty biegłeś radośnie przez las, podczas gdy ktoś inny za ciebie umierał”. Wyglądało jednak na to, że Patrick świadomie pominął szczegóły dotyczące morderstwa.

– I nagle straciłem orientację – ciągnął Lanigan. – Tamtejsze lasy są gęste, a ja musiałem obrać niewłaściwy kierunek. Miałem przy sobie małą latarkę i nie pozostało mi nic innego, jak z niej skorzystać. Kluczyłem to tu, to tam, aż w końcu przestałem nawet słyszeć wycie syren. Ogarnięty paniką, postanowiłem usiąść na zwalonym pniu i wziąć się w garść. Myślałem, że byłaby to ironia losu, gdybym wyszedł cało z katastrofy i skonał w lesie z głodu i wycieńczenia. Poszedłem dalej i tym razem dopisało mi szczęście, trafiłem na strumień, a później odnalazłem ukryty motocykl. Przepchnąłem go jeszcze ze sto metrów, na szczyt sąsiedniego wzgórza, gdzie biegła stara zarośnięta droga po zwózce drewna. Nie zapominaj, że wtedy ważyłem ponad sto kilogramów i ucieczka przez las kosztowała mnie sporo wysiłku. Ale tam, z dala od ludzkich siedzib, śmiało uruchomiłem motor i pojechałem tą ścieżką. Wcześniej dokładnie spenetrowałem całą okolicę na motocyklu, toteż wiedziałem, którędy się kierować. Bez przeszkód dotarłem do polnej drogi, która prowadziła do samotnej farmy. Na tłumiku motoru zamontowałem dodatkową osłonę z kawałków aluminiowej rury, pracował więc stosunkowo cicho. Wyznaczoną wcześniej trasą dojechałem do podrzędnej asfaltowej drogi, prowadzącej w głąb okręgu Stone. Co zrozumiałe, wolałem się trzymać z dala od głównych szlaków komunikacyjnych. Zatoczyłem wielki łuk i mniej więcej po godzinie jazdy znalazłem się z powrotem w domku myśliwskim.

– Po co tam wróciłeś?

– Żeby coś zjeść i trochę odpocząć.

– Nie bałeś się, że Pepper może cię zauważyć?

Patrick przyjął to pytanie ze stoickim spokojem. Huskey starał się wybrać dogodny moment, aby zaskoczyć nim przyjaciela, ale nic z tego nie wyszło. Tamten przez chwilę wbijał wzrok w podłogę, wreszcie odparł cicho:

– W tym czasie Peppera już nie było.

Загрузка...