ROZDZIAŁ 17

Nie mył włosów od trzech dni, gdyż chciał, żeby wyglądały na przetłuszczone. Nie golił się również. Zmienił luźną i wygodną szpitalną nocną koszulę z powrotem na wygnieciony zielony kaftan chirurgiczny. Hayani obiecał, że załatwi mu drugi taki sam. Ale dzisiaj Patrick wolał się pokazać w wymiętym stroju. Na prawą stopę wciągnął grubą białą skarpetkę, lecz na lewej łydce miał dużą, brzydką, ropiejącą ranę, którą chciał pokazać ludziom. Dlatego pozostał w jednej skarpetce, lewą stopę wsunął bosą w czarny piankowy klapek.

Dzisiaj miał bowiem wystąpić publicznie. Świat na niego czekał.

Sandy zjawił się o dziesiątej. Zgodnie z życzeniem klienta przywiózł parę tanich plastikowych okularów przeciwsłonecznych. Jak również czapeczkę z obszernym daszkiem, reklamującą baseballową drużynę New Orleans Saints.

– Dzięki – mruknął Patrick.

Stanął przed lustrem w łazience, włożył okulary i zaczął układać na głowie czapkę.

Hayani przyszedł minutę później. Lanigan przedstawił sobie obu mężczyzn. Serce zaczęło mu nagle łomotać, stał się nerwowy. Przysiadł więc na brzegu łóżka i przeciągnął palcami po włosach, próbując uspokoić oddech.

– Nigdy nie myślałem, że do tego dojdzie – bąknął, zwiesiwszy nisko głowę. – Nigdy.

Adwokat i lekarz popatrzyli na siebie nawzajem, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć.

– Może powinienem to wszystko przespać?

– Ja będę mówił w twoim imieniu – rzekł Sandy. – Postaraj się rozluźnić.

– Tak, to najważniejsze – dodał Hayani.

Rozległo się pukanie, do środka wkroczył szeryf w obstawie kilku swoich zastępców. Wymieniono suche, oficjalne słowa powitania. Patrick jeszcze raz poprawił czapkę, włożył ciemne okulary i wyciągnął przed siebie ręce, żeby mu założono kajdanki.

– A to co takiego? – zapytał McDermott, wskazując trzymany przez jednego z zastępców łańcuch z obręczami do skrępowania nóg.

– Pęta na nogi – odparł spokojnie Sweeney.

– Nie sądzę, żeby to było potrzebne – rzekł ostro Sandy. – Ten człowiek ma poranione łydki nad kostkami.

– Przecież to widać – wtrącił Hayani, ochoczo włączając się do tej słownej utarczki. – Proszę tylko popatrzeć.

Wskazał palcem rozległą oparzelinę na lewej nodze Lanigana.

Sweeney zawahał się na moment i w ten sposób natychmiast utracił pierwotną przewagę. Sandy błyskawicznie to wykorzystał:

– Niech pan da spokój, szeryfie. Jakie on ma szansę na ucieczkę? Jest poraniony, skuty kajdankami i pojedzie w licznej obstawie. Co miałby zrobić, do diabła? Zerwać kajdanki i wyskoczyć z samochodu? Przecież pańscy ludzie znają się na rzeczy, prawda?

– Zadzwonię do sędziego, jeśli to konieczne – dodał ze złością Hayani.

– No cóż, przywieziono go tutaj w identycznych łańcuchach – bąknął Sweeney.

– Ale to byli agenci FBI, Raymondzie – odezwał się Patrick. – Poza tym skrępowali mnie tylko łańcuchami, bez tych obręczy, a i tak czułem bóle w nogach jak diabli.

To zadecydowało, zrezygnowano z zakładania pęt. Patrick został wyprowadzony na korytarz, gdzie strażnicy w brązowych mundurach natychmiast zamilkli na jego widok. Otoczyli go ciasnym kordonem i powiedli do windy. Tylko Sandy’emu pozwolono iść po lewej stronie więźnia i podtrzymywać go pod rękę.

Winda okazała się zbyt mała dla tak licznej grupy. Część ochrony musiała zbiec po schodach, ale zanim reszta zjechała na dół, tamci już czekali w holu. Odtworzyli pierwotny szyk i poszli dalej, wzdłuż stanowiska recepcyjnego, przez duże przeszklone drzwi na podjazd, gdzie w łagodnym jesiennym słońcu czekała kawalkada wymytych i wypolerowanych samochodów. Patricka umieszczono w obszernym czarnym fordzie, obklejonym znakami biura szeryfa okręgu Harrison niemal od jednego zderzaka do drugiego. Po chwili ruszyli, przodem pojechał identyczny biały ford suburban, wypełniony uzbrojonymi strażnikami. Kolumnę zamykały trzy czyściutkie wozy patrolowe, przed białym fordem posuwały się dwa inne. Kolumna bez zatrzymywania minęła bramę bazy lotniczej i pomknęła w głąb świata cywilów.

Przez ciemne okulary Patrick z zainteresowaniem wyglądał na zewnątrz, na ulice, którymi przejeżdżał setki razy, oraz doskonale mu znane domy. Kiedy skręcili w autostradę numer dziewięćdziesiąt, oczom ukazało się wybrzeże Zatoki Meksykańskiej, jej gęste brunatne wody wyglądały tak samo jak przed laty. I plaża pozostała ta sama – wąski pas piachu rozdzielającego autostradę od morza, zdecydowanie zbyt odległy od hoteli i domów wypoczynkowych stłoczonych po drugiej stronie szosy.

Na wybrzeżu jednak sporo się zmieniło od czasu jego zniknięcia, głównie za sprawą wyrastających jak grzyby po deszczu kasyn. Kiedy po raz ostatni był w Biloxi, dopiero zaczynały krążyć plotki o planowanym rozwoju sieci domów gry. Teraz zaś jechali wzdłuż szeregu nowiutkich budowli z krzykliwymi neonami, przed którymi parkingi stopniowo się zapełniały, chociaż była dopiero dziewiąta trzydzieści rano.

– Ile kasyn już otwarto? – zwrócił się do szeryfa siedzącego po prawej stronie.

– Trzynaście, ale kilka się jeszcze buduje.

– Aż trudno w to uwierzyć.

Środek uspokajający zaczął wreszcie działać, tętno wróciło mu do normy, zniknęło dziwne napięcie wszystkich mięśni. Tylko przez chwilę walczył z narastającą sennością, gdyż zaraz skręcili w Main Street, co znów pobudziło jego ciekawość. Zaledwie minęli osiedle bloków mieszkalnych, kiedy znajome otoczenie wywołało falę wspomnień. Najpierw stojący po lewej ratusz, później rozległa Vieux Marche, wreszcie stojąca w długim ciągu sklepów i pracowni wspaniała, duża biała kamienica, będąca niegdyś siedzibą kancelarii adwokackiej i biura doradztwa prawnego Bogan, Rapley, Vitrano, Havarac i Lanigan.

Kamienica nie zmieniła się ani trochę, tylko firma znacznie podupadła.

Wreszcie przed nimi wyłonił się gmach sądu okręgu Harrison, oddalony zaledwie o kilkaset metrów od jego dawnej kancelarii. Była to masywna jednopiętrowa budowla na rogu ulicy Howarda, oddzielona od alei wąskim pasem trawnika. Teraz przed frontonem kłębił się spory tłum, długi odcinek Main Street był zatłoczony poustawianymi ciasno samochodami. Z obu stron ulicy nadciągały dalsze rzesze ciekawskich. Kolumna wozów policyjnych zwolniła, skręcając na podjazd.

Tłum oczekujący przed gmachem zafalował gwałtownie, lecz policyjne kordony dobrze spełniły swą rolę. Na tyłach gmachu została wydzielona barierkami spora przestrzeń. Patrick kilkakrotnie był świadkiem dostarczania przed tylne wejście różnych groźnych przestępców, toteż domyślał się, co za chwilę nastąpi. Kawalkada pojazdów stanęła. Najpierw w pośpiechu wysypało się kilkunastu funkcjonariuszy z biura szeryfa, którzy szczelnym pierścieniem otoczyli czarnego forda. Dopiero wtedy szeryf otworzył drzwi i pozwolił Patrickowi wysiąść. Jego zielony chirurgiczny kaftan stanowił jaskrawy kontrast z ciemnobrązowymi mundurami obstawy.

Przy najbliższej barierce tłoczyła się olbrzymia grupa dziennikarzy, fotoreporterów i kamerzystów. Inni usiłowali się przepchnąć do pierwszej linii. Lanigan, jakby nagle uświadomiwszy sobie, że jest powodem całego tego zamieszania, wcisnął głowę w ramiona i dał nura między zastępców szeryfa. W ich otoczeniu podreptał szybko ku wejściu do budynku, całkowicie ignorując przecinające mu się nad głową pytania:

– Jak ci podoba powrót do domu, Patricku?!

– Gdzie są pieniądze, Patricku?!

– Kto spłonął w twoim samochodzie, Patricku?!

Poszli na górę wąskimi bocznymi schodami, po których on przed laty wielokrotnie biegał, chcąc złapać sędziego, by zamienić kilka słów lub uzyskać jego podpis. Nawet unoszący się tu zapach przywoływał wspomnienia. Klatka schodowa była tak samo odrapana, nie pomalowano jej w ciągu tych czterech lat. Przeszli przez drzwi i znaleźli się w krótkim bocznym korytarzu, na którego końcu tłoczyła się gromadka sądowych urzędników, ciekawie zerkających w tę stronę. Wprowadzono go do sali konferencyjnej sąsiadującej z główną salą posiedzeń i Patrick z westchnieniem ulgi opadł na krzesło stojące obok stolika z ekspresem do kawy.

Sandy natychmiast pochylił się nad nim, pytając, czy wszystko w porządku. Sweeney odesłał swoich zastępców na korytarz, gdzie mieli czekać, aż znowu będą potrzebni.

– Napijesz się kawy? – zapytał McDermott.

– Chętnie. Czarnej i gorzkiej.

– Dobrze się czujesz, Patricku? – zainteresował się szeryf.

– Tak, oczywiście. Dziękuję, Raymondzie.

W jego głosie wyraźnie pobrzmiewała jednak nuta strachu. Ręce i nogi mu się trzęsły, nie potrafił nad nimi zapanować. Nie sięgnął od razu po kubek z kawą, uniósł skute kajdankami dłonie, żeby poprawić ciemne okulary na nosie i głębiej naciągnąć baseballową czapeczkę na czoło. Siedział przygarbiony, jak gdyby załamany.

Rozległo się pukanie do drzwi, urocza sekretarka o imieniu Belinda wsunęła głowę do środka i oznajmiła pospiesznie:

– Sędzia Huskey chciałby porozmawiać na osobności z panem Laniganem.

Brzmienie jej głosu przywołało kolejne wspomnienia. Patrick uniósł głowę, spojrzał w kierunku drzwi i rzucił przyjaźnie:

– Witaj, Belindo.

– Dzień dobry, Patricku. Witamy w ojczyźnie.

Odwrócił wzrok. Belinda pracowała w kancelarii i chyba nie było w mieście takiego adwokata, który by z nią nie flirtował. Wyróżniała się nieprzeciętną urodą i miała nadzwyczaj słodki głos. Czy naprawdę minęło cztery i pół roku od ich ostatniego spotkania?

– Gdzie? – spytał szeryf.

– W tej sali, za kilka minut.

– Chcesz porozmawiać z sędzią, Patricku? – zwrócił się do niego Sandy.

Mógł nie wyrazić na to zgody, ale według zwykłej procedury byłoby to po prostu niestosowne.

– Oczywiście – odparł Lanigan, który autentycznie pragnął porozmawiać z sędzią Huskeyem.

Belinda wyszła i zamknęła za sobą drzwi.

– Zaczekam na zewnątrz – mruknął Sweeney. – Muszę zapalić.

W pokoju zostali tylko dwaj prawnicy.

– Kilka spraw. Kontaktowała się z tobą Leah Pires? – szybko zapytał szeptem Lanigan.

– Nie – odparł Sandy.

– Powinna się niedługo zjawić, bądź na to przygotowany. Napisałem do niej długi list i chciałbym, abyś go przekazał.

– Jasne.

– Po drugie, istnieje urządzenie antypodsłuchowe o symbolu DX-130, produkowane przez LoKim, niewielką firmę koreańską. Kosztuje mniej więcej sześćset dolarów i jest wielkości dyktafonu. Zdobądź je i noś ze sobą na każde nasze spotkanie. Będziemy sprawdzali pomieszczenia i telefony przed każdą rozmową. Ponadto wynajmij dobrych nowoorleańskich specjalistów w tym zakresie i zleć im szczegółowe kontrolowanie twego biura dwa razy w tygodniu. To dosyć kosztowne usługi, lecz ureguluję wszystkie rachunki. Masz jakieś pytania?

– Nie.

Znów rozległo się pukanie. Patrick błyskawicznie zgarbił się na krześle. Do sali wkroczył sędzia Karl Huskey. Był bez togi, w samej koszuli i krawacie. Wąskie okulary do czytania wisiały na samym czubku jego nosa. Z powodu całkiem siwych włosów i gęstej siateczki zmarszczek wokół oczu uchodził za znacznie starszego, choć w rzeczywistości miał dopiero czterdzieści osiem lat. Jemu to jednak było nawet na rękę.

Lanigan powoli uniósł głowę i uśmiechnął się, widząc dłoń sędziego wyciągniętą w jego kierunku.

– Tak się cieszę, że cię widzę, Patricku – rzekł przyjaźnie Huskey, energicznie potrząsając jego ręką, aż zadzwonił łańcuszek kajdanków.

Sędzia miał wielką ochotę uściskać serdecznie starego przyjaciela, uzmysłowił sobie jednak, że wobec oskarżonego o morderstwo powinien zachować powściągliwość.

– Jak się miewasz, Karl – rzekł Lanigan, siadając z powrotem.

– Doskonale. A co u ciebie?

– No cóż, bywało lepiej, ale twój widok sprawił mi ogromną radość, nawet w tych okolicznościach.

– Dzięki. Ja zaś nie wyobrażałem sobie…

– Sądziłeś, że wyglądam zupełnie inaczej, zgadza się?

– Tak, właśnie to chciałem powiedzieć. Nie jestem pewien, czy rozpoznałbym cię na ulicy.

Patrick uśmiechnął się szerzej.

Huskey zaliczał się do tych nielicznych osób, które nadal odczuwały sympatię w stosunku do Lanigana, i chociaż w pewnym sensie uważał się za oszukanego, to przede wszystkim odbierał z ogromną ulgą fakt, że jego dawny przyjaciel wcale nie zginął w wypadku samochodowym. Zarazem bardzo go martwiło oskarżenie o morderstwo z premedytacją. Sprawa rozwodowa i skargi cywilne należały do zupełnie innej kategorii wystąpień.

A z powodu dawnej przyjaźni Huskey nie mógł przewodniczyć rozprawie karnej. Chciał jedynie nadzorować wszelkie posunięcia wstępne, po czym w decydującej fazie ustąpić miejsca komuś innemu. Wszak ich dawna, zażyła przyjaźń już teraz była przedmiotem licznych plotek.

– Chyba nie zamierzasz przyznać się do winy? – rzekł.

– Oczywiście, że nie.

– Zatem nasza pierwsza rozmowa będzie zwykłą formalnością. Nie mogę jednak zwolnić cię za kaucją, oskarżenie jest zbyt poważne.

– Tak, rozumiem to, Karl.

– Nie zajmę ci więcej niż dziesięć minut.

– Przechodziłem już przez to, tyle że zajmowałem inne miejsce na sali.

W ciągu dwunastu lat piastowania stanowiska sędziego Huskey nieraz łapał się na tym, że zdumiewająco dużo sympatii budzą w nim ludzie, którzy dopuścili się ohydnych zbrodni. Umiał jednak dostrzec człowieka w każdym sądzonym, doskonale widział, jak poczucie winy zżera im dusze. Musiał wysłać do więzienia setki osób, które – gdyby tylko dać im taką szansę – powróciłyby do normalnego życia i już nigdy nie popełniły najmniejszego wykroczenia. Starał się pomagać wszystkim, wybaczać błędy i darować winy.

Tu jednak chodziło o Lanigana, toteż sędzia omal nie wzruszył się do łez. Nie mógł znieść widoku starego przyjaciela, skutego i ubranego w ten błazeński kaftan, przygarbionego, z przymkniętymi oczyma, odmienionymi rysami twarzy, nerwowego i bezgranicznie przerażonego. Pragnął go zabrać do swego domu, serdecznie ugościć najlepszymi potrawami, no i pomóc jakoś poskładać to rozbite życie do kupy.

Bez wahania przykucnął obok krzesła i rzekł cicho:

– Z oczywistych powodów nie mogę przewodniczyć twojej rozprawie, Patricku. Zajmę się jednak wszelkimi wstępnymi formalnościami, aby umocnić w tobie poczucie bezpieczeństwa. Nadal jestem twoim przyjacielem. Nie krępuj się i dzwoń, gdybyś czegoś potrzebował.

Delikatnie poklepał Lanigana w kolano, mając nadzieję, że tam nie odniósł on żadnych obrażeń.

– Dziękuję, Karl – mruknął Patrick i przygryzł wargi.

Huskey chciał zajrzeć mu w oczy, lecz więzień nosił ciemne okulary. Po chwili sędzia wstał i ruszył w stronę wyjścia.

– Dzisiaj wszystko zgodnie z procedurą, panie pełnomocniku – rzucił w kierunku Sandy’ego.

– Dużo osób zebrało się na sali? – zapytał Lanigan.

– Sporo. Są tam zarówno twoi przyjaciele, jak i wrogowie. Czekają na ciebie, Patricku.

Pospiesznie wyszedł z sali.


Na wybrzeżu stanu wcale nie tak rzadko zdarzały się sensacyjne morderstwa i sądzono notorycznych zbrodniarzy, toteż zatłoczone sale były tu dość częstym widokiem. Nikt jednak nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek w sądzie panował aż taki ścisk podczas pierwszej wstępnej rozmowy z oskarżonym.

Przedstawiciele prasy zjawili się na samym początku, żeby zająć jak najlepsze miejsca. W stanie Missisipi obowiązywał jeszcze, będący już rzadkością, przepis zabraniający filmowania i robienia zdjęć na sali posiedzeń, toteż fotoreporterzy nie mieli tu nic do roboty, mogli się najwyżej przysłuchiwać, by później własnymi słowami opisać wydarzenia. Główna rola przypadała jednak w udziale doświadczonym reporterom sądowym, a takich wcale nie było wielu.

Jak na każdą głośniejszą rozprawę przyszło też wielu stałych bywalców, a więc kancelistki, sekretarki i woźni, którzy nie mieli nic innego do roboty, znudzeni aplikanci, emerytowani gliniarze, miejscowi adwokaci spędzający całe dnie na korytarzach sądu i raczący się darmową kawą w różnych biurach czy kancelarii, roznoszący plotki i zaczytujący się wszelkiego typu ogłoszeniami w oczekiwaniu na zapadnięcie jakiegoś wyroku mogącego zapewnić im pracę. Nic dziwnego, że pojawienie się Patricka Lanigana wzbudzało wśród tych ludzi prawdziwą sensację.

Przyszli zobaczyć go nawet ci prawnicy, którzy nie zjawiali się w sądzie bez potrzeby. Od czterech dni gazety publikowały na pierwszych stronach artykuły na jego temat, ale nikt jeszcze nie miał okazji ujrzeć Patricka żywego. Krążyły przeróżne plotki dotyczące jego obecnego wyglądu, a wieści o straszliwych torturach dodatkowo podsycały zainteresowanie.

Mniej więcej pośrodku tej gromadki siedzieli obok siebie Charles Bogan i Doug Vitrano, również pragnący się znaleźć w centrum wydarzeń i pomstujący na dziennikarzy, którzy okupowali pierwsze rzędy widowni. Obaj zresztą chcieli się znaleźć jak najbliżej stołu obrony, żeby z bliska ujrzeć dawnego wspólnika, przekazać szeptem różne groźby i przekleństwa, jeśli tylko nadarzy się okazja, może nawet splunąć mu w twarz, gdyby choć na chwilę zapomnieć o dobrych manierach. Lecz musieli się zadowolić miejscami w piątym rzędzie i tam czekali z utęsknieniem na ten moment, w którego nadejście chyba na poważnie dotąd nie wierzyli.

Trzeci wspólnik, Jimmy Havarac, stał pod ścianą w głębi sali i rozmawiał z jakimś urzędnikiem. Udawał, że nie dostrzega zaciekawionych spojrzeń znanych mu osób, w większości także prawników, którzy w głębi ducha bardzo się cieszyli faktem zniknięcia tak olbrzymiej sumy i utratą renomy konkurencyjnej firmy. W końcu chodziło o największe honorarium, jakie w dotychczasowej historii stanu Missisipi miało zostać wypłacone kancelarii adwokackiej. Zawiść to normalny element ludzkiego charakteru, ta jednak wiedzie wprost ku nienawiści, stąd też wielu obecnych na sali prawników otwarcie pogardzało sobą nawzajem. Havarac uważał ich za obrzydliwe sępy zlatujące się do padliny.

Tenże syn łowcy krewetek, potężnie zbudowany i muskularny, w przeszłości nie stronił od pijackich bójek. Teraz marzył tylko o tym, aby przez pięć minut zostać sam na sam z Patrickiem. Od razu znalazłyby się skradzione pieniądze.

Czwarty z nich, Ethan Rapley, jak zwykle siedział w tym czasie w swoim domowym gabinecie i pracował nad rozwlekłym uzasadnieniem do wniosku formalnego w jakiejś mało znaczącej sprawie. Zamierzał o wszystkim dowiedzieć się następnego dnia z gazet.

Wśród pozostałych prawników była też garstka starych znajomych Patricka, złaknionych rzetelnych informacji. W końcu o podobnym zniknięciu marzyło wielu z nich, jako że zazwyczaj przedstawiciele tej nudnej profesji mają bardzo wygórowane aspiracje. Laniganowi zaś wystarczyło odwagi, by urzeczywistnić skryte marzenia. I ci byli głęboko przekonani, że znajdzie się jakieś wytłumaczenie obecności zwęglonych zwłok we wraku samochodu.

Lance zjawił się za późno i zostało mu miejsce w samym kącie sali. Przez dłuższy czas krążył wśród dziennikarzy, chcąc wysondować szczelność ochrony więźnia. Ale ta wyglądała wręcz imponująco. Łudził się nadzieją, że gliniarze utracą czujność w miarę upływu dni. Nie był tego jednak wcale pewien.

Do sądu przyszło też wiele osób mieniących się serdecznymi przyjaciółmi Lanigana, choć w rzeczywistości przed laty spotkali się z nim zaledwie parę razy. Niektórzy z nich nawet nie znali Patricka osobiście, co w żadnej mierze nie przeszkadzało im udawać bliskich znajomych. Na podobnej zasadzie Trudy zyskała nagle grono przyjaciół, głośno pomstujących na człowieka, który złamał jej serce i lekkomyślnie porzucił z maleńką Ashley Nicole.

Tacy ludzie udawali znudzonych, jakby przybyli do sądu z konieczności. Pochylali się nad książkami lub gazetami. Z uwagą jednak odnotowywali ostatnie poruszenia wśród urzędników i stopniowo zapadającą ciszę. Pospiesznie składali gazety i chowali książki.

Wreszcie otworzyły się drzwi za ławą przysięgłych i do sali wkroczyli policjanci w brązowych mundurach. Za nimi pojawił się szeryf Sweeney, który prowadził Lanigana pod rękę. Pochód zamykało dwóch dalszych strażników oraz Sandy McDermott.

Nadeszła w końcu ta chwila! Ludzie pochylali się i wyciągali szyje, żeby zobaczyć na własne oczy osławionego adwokata. Rozpoczynało się wielkie przedstawienie.

Patrick wolnym krokiem, ze zwieszoną głową, przeszedł przez całą salę do stołu obrony. Mimo to zza ciemnych okularów uważnie przyglądał się zgromadzonej publiczności. Zauważył pod ścianą Havaraca, którego pogardliwa mina nie wymagała żadnych komentarzy. Zwrócił też uwagę na obecność ojca Phillipa, pastora z jego dawnej parafii, który znacznie się postarzał, choć nadal sprawiał wrażenie nadzwyczaj energicznego.

Usiadł na krześle, przygarbił się i pochylił głowę na piersi, jakby chciał okazać pokorę. Nie rozglądał się dookoła, gdyż czuł na sobie dziesiątki zaciekawionych spojrzeń. Sandy położył mu dłoń na ramieniu i szepnął do ucha parę banalnych stów pocieszenia.

Ponownie otworzyły się boczne drzwi i do sali wkroczył osamotniony Parrish, prokurator okręgowy. Szybko podszedł do drugiego stołu. Ten z kolei był wręcz podręcznikowym przykładem człowieka o zaspokojonych ambicjach. Nie marzył o większych zaszczytach. Starannie i metodycznie wykonywał swoje obowiązki, nie starał się przyciągać niczyjej uwagi, toteż był nadzwyczaj skuteczny. Cieszył się opinią drugiego na liście prokuratorów stanowych pod względem sumarycznych wysokości uzyskanych wyroków. Usiadł obok szeryfa, który wcześniej zajął miejsce przy stole oskarżenia, chociaż powinien siedzieć przy Patricku. W drugim rzędzie zasiadali już agenci Joshua Cutter oraz Brent Myers w towarzystwie dwóch innych typków z FBI, których Parrish nie znał.

Wszystko do tej pory zapowiadało spektakularną rozprawę, choć dzieliło ich od jej rozpoczęcia jeszcze co najmniej pół roku. Woźny poprosił obecnych o powstanie i na salę wkroczył sędzia Huskey.

– Proszę siadać – rzekł, zająwszy miejsce za stołem prezydialnym. – Przystępujemy do rozpatrzenia sprawy numer dziewięćdziesiąt sześć łamane przez tysiąc sto czterdzieści, założonej przez władze stanowe przeciwko Patrickowi Laniganowi. Czy oskarżony jest obecny?

– Tak, Wysoki Sądzie – odparł Sandy, unosząc się z krzesła.

– Proszę powstać, panie Lanigan – polecił Huskey.

Patrick, wyciągając nieco przed siebie skute kajdankami ręce, wstał powoli, odsuwając do tyłu krzesło. Nie wyprostował się do końca, stał pochylony i przygarbiony. Nie musiał zresztą wcale udawać. Środki uspokajające stłumiły ból i zlikwidowały napięcie mięśniowe, lecz zarazem wywołały ospałość.

Jakby uświadomiwszy to sobie, nieco wyżej podniósł głowę.

– Panie Lanigan, mam przed sobą kopię oskarżenia zatwierdzonego przez komisję przysięgłych okręgu Harrison, w którym zarzuca się panu morderstwo nieznanej osoby, popełnione z premedytacją. Czy zapoznał się pan z tym aktem oskarżenia?

– Tak, Wysoki Sądzie – oznajmił Patrick, jeszcze wyżej zadzierając brodę i starając się mówić pewnie oraz głośno.

– Czy naradził się pan ze swoim adwokatem?

– Tak, Wysoki Sądzie.

– I przyznaje się pan do winy?

– Jestem niewinny.

– Pańskie oświadczenie zostało przyjęte. Może pan usiąść.

Huskey przełożył jakieś papiery i po chwili ciągnął:

– Swoim pierwszym orzeczeniem w tej sprawie sąd nakłada obowiązek dochowania tajemnicy na obrońców, oskarżycieli, funkcjonariuszy policji i inne organy dochodzeniowe, jak również na wszystkich powołanych świadków i pracowników sądu, obowiązujący od tej pory do czasu zakończenia rozprawy. Kopie tego orzeczenia zostaną dostarczone zainteresowanym. Każde naruszenie wyszczególnionych postanowień będzie traktowane jak złamanie obowiązujących przepisów prawnych i spotka się z surową karą. Zabraniam przekazywania jakichkolwiek informacji przedstawicielom mediów bez mojej zgody. Czy są jakieś pytania reprezentantów obu stron?

Jego ostry, stanowczy ton sugerował, że Huskey zamierza rzeczywiście surowo ukarać każdego, kto naruszy owe postanowienia. Prawnicy zachowali milczenie.

– Doskonale. Przygotowałem już wstępny harmonogram dotyczący zgłaszania dowodów i wniosków formalnych, czynności wstępnych oraz właściwego procesu. Będzie dostępny w kancelarii. Czy są jeszcze jakieś pytania?

– Drobna sprawa formalna, Wysoki Sądzie – rzekł Parrish, podnosząc się z krzesła. – Chcielibyśmy przenieść oskarżonego do zakładu zamkniętego najszybciej jak to możliwe. Obecnie przebywa on w szpitalu bazy wojskowej, a co za tym idzie…

– Rozmawiałem z lekarzem sprawującym opiekę nad oskarżonym, panie Parrish – przerwał mu sędzia. – Mogę pana zapewnić, że gdy tylko pacjent odzyska w pełni siły, zostanie umieszczony w więzieniu okręgu Harrison.

– Dziękuję, Wysoki Sądzie.

– Jeśli to wszystko, zamykam dzisiejsze posiedzenie.

Patricka w pośpiechu wyprowadzono z sali i bocznymi wąskimi schodami powiedziono do stojącego przed gmachem czarnego forda. Nic go nie obchodziło, że reporterzy biorą go na cel obiektywów kamer i aparatów fotograficznych. Zasnął w drodze powrotnej do szpitala.

Загрузка...