ROZDZIAŁ 2

W niewielkim, lecz przytulnym gabinecie na dziewiątym piętrze wieżowca w centrum Rio de Janeiro Eva Miranda powoli odłożyła słuchawkę i szeptem powtórzyła słowa odebranej przed chwilą wiadomości. Zadziałało automatyczne urządzenie alarmowe. Ochroniarze stwierdzili, że Danilo Silvy nie ma w domu, samochód stoi zaparkowany na podjeździe, a drzwi i brama są zamknięte na klucz.

Zatem ktoś musiał się włamać do środka, uruchamiając zamaskowaną instalację ostrzegawczą. I nie był to fałszywy alarm, gdyż ochroniarze po wejściu do domu sprawdzili, że urządzenie działa prawidłowo.

Danilo zniknął.

Niewykluczone, iż wyruszył na trasę biegu, zapomniawszy dopełnić rutynowych czynności. Według ochroniarzy alarm włączył się godzinę i dziesięć minut temu, a Silva biegał przecież krócej – dziesięć kilometrów pokonywał w ciągu mniej więcej pięćdziesięciu minut. Miał stałą trasę, nigdy jej nie zmieniał.

Pospiesznie zadzwoniła pod numer domu przy Rua Tiradentes, ale nikt nie odebrał. Następnie wybrała numer aparatu komórkowego, który czasami zabierał ze sobą, lecz na tej linii także się nie zgłosił.

Zdarzyło się to już przed trzema miesiącami. Danilo sam nieopatrznie uruchomił system alarmowy, przez co narobił straszliwego popłochu. Ale wówczas wystarczyła krótka rozmowa telefoniczna i nieporozumienie zostało wyjaśnione.

Silva zanadto zwracał uwagę na swoje bezpieczeństwo, by zachowywać się tak lekkomyślnie. A więc musiało się za tym coś kryć.

Miranda zadzwoniła po raz drugi, lecz również bez efektu. Powinno być jakieś wyjaśnienie tej zagadkowej sytuacji – powtarzała sobie w duchu.

Po namyśle wybrała numer mieszkania w Kurytybie, półtoramilionowej stolicy stanu Parana. Była pewna, że nikt nie wie, iż Silva z niego korzystał. Niewielki lokal, wynajęty na fałszywe nazwisko, służył im za miejsce sporadycznych spotkań oraz skrzynkę kontaktową. Od czasu do czasu spędzali tam weekendy – z jej punktu widzenia zdecydowanie za rzadko.

Nie spodziewała się, że ktoś tam odbierze telefon, toteż rezultat wcale jej nie zdziwił. Danilo z pewnością zawiadomiłby ją wcześniej o wyjeździe do Kurytyby.

Kiedy wyczerpała możliwości poszukiwań telefonicznych, zamknęła drzwi swego gabinetu na zasuwkę, oparła się o nie plecami i zacisnęła powieki. Z korytarza dolatywał stłumiony szmer rozmów. Firma adwokacka zatrudniała trzydziestu trzech prawników, była drugą co do wielkości w Rio de Janeiro, miała filie w São Paulo oraz Nowym Jorku. Dzwonki telefonów, postukiwanie faksów i terkot drukarek komputerowych zlewały się w jednostajne tło dźwiękowe biura.

Trzydziestojednoletnia Miranda już od pięciu lat była wspólnikiem firmy, a ta pozycja często zmuszała ją do pracy późnymi wieczorami czy w soboty. Aż czternaścioro prawników w kancelarii miało tę samą rangę, lecz były wśród nich tylko dwie kobiety. Eva gorąco pragnęła odmienić tę sytuację. Spośród dziewiętnaściorga mniej doświadczonych adwokatów dziesięć stanowiły kobiety, co dowodziło, że w Brazylii, podobnie jak w Stanach Zjednoczonych, prawo przestawało być wyłączną domeną mężczyzn. Ukończyła katolicki uniwersytet w Rio, według niej jedną z najlepszych brazylijskich uczelni. Jej ojciec wykładał tam filozofię.

Namówił ją, aby po uniwersytecie podjęła prawnicze studia podyplomowe w Georgetown, gdzie i on wcześniej studiował. To dzięki jego wpływom, swoim imponującym wynikom, ujmującemu wyglądowi oraz biegłej znajomości angielskiego zdołała dostać tak ciekawą pracę.

Stanęła teraz przy oknie, nakazując sobie w duchu zachowanie spokoju, chociaż liczyła się każda minuta. Ale to, co musiała w tej sytuacji zrobić, wymagało całkowitego opanowania. Później i ona powinna zniknąć bez śladu. Za pół godziny czekało ją ważne posiedzenie, teraz jednak powinna o nim zapomnieć.

Dokumenty trzymała w ognioodpornej kasetce, w kasie pancernej. Wyjęła je i po raz kolejny zaczęła czytać szczegółowe instrukcje, które wraz z Danilo omawiali niejednokrotnie.

On bowiem podejrzewał, że wcześniej czy później ktoś go zidentyfikuje. Eva do tej pory wolała nie brać pod uwagę takiej możliwości. Na krótko zastanowiła się nad własnym bezpieczeństwem. Niespodziewanie zadzwonił telefon, a jego terkot sprawił, że aż podskoczyła w fotelu. Ale nie był to Danilo. Sekretarka zawiadamiała, że umówiony klient już czeka i bardzo się spieszy. Miranda poleciła, aby przeprosić go serdecznie i umówić na spotkanie w innym terminie, gdyż jest teraz bardzo zajęta.

Pieniądze były ulokowane w dwóch instytucjach, w pewnym panamskim banku oraz znanym truście holdingowym, mającym siedzibę na Bermudach. Pierwszy wysłany przez nią faks zlecał natychmiastowe przelanie całej sumy z banku panamskiego na Antiguę i likwidację konta. Następny polecał rozdzielić tę kwotę między trzy różne banki na Kajmanach. Trzeci nakazywał likwidację pakietu holdingowego na Bermudach i transfer pieniędzy na Bahamy.

W Rio dochodziła druga po południu, zatem większość europejskich banków była już zamknięta. Eva musiała więc chwilowo ograniczyć się do przelewów w rejonie karaibskim i zaczekać, aż rozpoczną działalność instytucje finansowe na Dalekim Wschodzie.

Instrukcje pozostawione przez Silvę były jasne, lecz ogólnikowe. O wielu szczegółach musiała decydować sama. W jej gestii pozostało dzielenie pieniędzy na mniejsze kwoty oraz wybór banków, w których je chwilowo lokowała. Znacznie wcześniej przygotowała długą listę fikcyjnych przedsiębiorstw, jakoby obracających tym kapitałem. Danilo nawet nie widział jej na oczy. Zapamiętale dzieliła więc teraz pieniądze i bezustannie przelewała je z jednego konta na drugie. Wielokrotnie ćwiczyli ten element wspólnego planu.

Danilo po prostu nie mógł wiedzieć, jakimi drogami wędrują pieniądze. To było jej zadanie, miała całkowicie wolną rękę. Specjalizowała się w prawie handlowym. Jej klientami byli Brazylijczycy pragnący rozwijać kontakty ze Stanami Zjednoczonymi i Kanadą. Świetnie znała podstawy handlu zagranicznego, bankowości oraz reguły transferów kapitałowych. A to, czego nie wiedziała na temat współzależności finansowych różnych krajów świata, przekazał jej Danilo.

Od czasu do czasu spoglądała na zegarek. Od chwili odebrania alarmującej wiadomości z Ponta Porã minęła godzina.

Kiedy czekała na potwierdzenie kolejnego faksu, znowu zadzwonił telefon. No, tym razem to już musi być Silva – pomyślała. Zapewne wyjaśnią się zaraz powody tego zamieszania. Żywiła uzasadnione podejrzenia, iż Danilo chciał ją tylko wypróbować, sprawdzić jej działania w krytycznej sytuacji. Bo przecież nie chodziło o głupi żart.

Ale dzwonił jeden ze wspólników firmy, zaniepokojony jej nieobecnością na zebraniu. Przeprosiła go zdawkowo i wróciła do przerwanej pracy.

Z każdą minutą odczuwała nasilającą się presję. Niepokój wzbudzał brak jakichkolwiek wieści od Silvy. W jego domu nikt nie podnosił słuchawki. A przecież gdyby rzeczywiście został pojmany przez jakichś agentów, tamci już dawno musieliby go nakłonić do wyjawienia tajemnicy. Wszak tego obawiał się najbardziej. I z tego powodu kazał jej jak najszybciej znikać.

Minęło półtorej godziny. Coraz bardziej dawały jej się we znaki złe przeczucia. Danilo nigdy nie wyjeżdżał, nie powiadomiwszy jej zawczasu. Bardzo starannie planował każdy swój krok i zawsze oglądał się za siebie. Czyżby jednak miało się ziścić to, co dręczyło go w nocnych koszmarach?

Z automatu telefonicznego w holu wieżowca Eva przeprowadziła jeszcze dwie ostatnie rozmowy. Najpierw zadzwoniła do dozorcy budynku w Leblon – południowej, bogatej i eleganckiej dzielnicy Rio, gdzie mieszkała – żeby sprawdzić, czy nikt o nią nie pytał. Nie, nikt jej nie szukał. Mężczyzna obiecał, że zwróci baczną uwagę na mieszkanie. Następnie skontaktowała się z okręgowym biurem FBI w Biloxi, w stanie Missisipi. Usiłując nie zdradzić swego południowego akcentu, oznajmiła, że ma wyjątkowo pilną sprawę, i poprosiła o połączenie z szefem placówki. Czekając na zgłoszenie się rozmówcy, pomyślała, że od tej chwili nie ma już odwrotu.

Ktoś musiał rzeczywiście zidentyfikować Danilo. Jego mroczna przeszłość dała o sobie znać.

– Słucham – odezwał się w końcu mężczyzna. Słyszała go tak wyraźnie, jakby przebywał razem z nią w pokoju.

– Agent Joshua Cutter?

– Tak.

Zawahała się na moment.

– Czy to pan prowadzi śledztwo w sprawie zniknięcia Patricka Lanigana? – spytała, choć dobrze wiedziała, że tak jest.

Nie odpowiedział od razu.

– Owszem. A kto mówi?

Była pewna, iż FBI zacznie teraz gorączkowo sprawdzać jej numer telefonu, co powinno im zająć około trzech minut. Nie wątpiła jednak, że namierzanie utknie w martwym punkcie na automatycznej centrali międzynarodowej dziesięciomilionowego miasta. Mimo to nerwowo rozejrzała się po holu.

– Dzwonię z Brazylii – powiedziała, realizując przygotowany na tę okoliczność scenariusz. – Złapali Patricka.

– Kto? – zapytał szybko Cutter.

– Mogę podać panu nazwisko.

– Słucham uważnie – rzekł, starając się ukryć podniecenie.

– Jack Stephano. Zna go pan?

Przez chwilę panowała cisza.

– Nie. Kto to taki?

– Waszyngtoński prywatny detektyw. Poszukiwał Patricka przez cztery lata.

– I twierdzi pani, że go odnalazł. Zgadza się?

– Owszem. Jego ludzie dokonali porwania.

– Gdzie?

– Tutaj, w Brazylii.

– Kiedy?

– Dzisiaj. Podejrzewam, że będą chcieli go zabić.

Cutter namyślał się przez parę sekund, wreszcie spytał:

– Co jeszcze może mi pani powiedzieć w tej sprawie?

Eva podyktowała waszyngtoński numer telefonu Jacka Stephano, po czym odwiesiła słuchawkę i wyszła z budynku.


Guy dokładnie przejrzał papiery zabrane z domu Danny’ego Boya, ale nie znalazł w nich tego, czego szukał. Comiesięczne wyciągi z lokalnego brazylijskiego banku wskazywały, że stan konta pojmanego oscyluje wokół trzech tysięcy dolarów, a przecież nie o takie pieniądze im chodziło. Jedyny figurujący w zestawie przychód wynosił tysiąc osiemset dolarów, miesięczne wydatki nie przekraczały tysiąca. Danny Boy żył więc dość skromnie. Rachunki za prąd i telefon nie były uregulowane, ale termin zapłaty jeszcze nie minął. Kilkanaście innych, drobnych należności zostało uiszczonych.

Jeden z jego ludzi sprawdził wszystkie numery telefonów zapisane w notesie Amerykanina, lecz także nie znalazł niczego interesującego. Inny zajął się twardym dyskiem wymontowanym z komputera i dość szybko zdołał przełamać prymitywne zabezpieczenia plików. Były to jednak wyłącznie zapisy tekstowe, obejmujące wyrywkowe opisy wycieczek w głąb brazylijskiej głuszy. Najnowszy fragment dziennika pochodził niemal sprzed roku.

Znalezione w domu papiery budziły podejrzenia. Dlaczego był wśród nich tylko ostatni wyciąg bankowy? Z jakiego powodu wyrzucono wszystkie poprzednie? Wszak miesiąc wcześniej bank musiał przysłać pocztą analogiczne zestawienie. Wyglądało więc na to, iż Danny Boy trzymał starsze dokumenty w ukryciu, co tylko potwierdzało, że miał coś na sumieniu.

O zmroku wciąż nieprzytomnego więźnia rozebrano do samych spodenek. Po zdjęciu zniszczonych adidasów i przepoconych bawełnianych skarpetek okazało się, że jego stopy są również tak białe, iż wyraźnie odcinają się w ciemnościach. Zatem jego śniada cera była tylko i wyłącznie silną opalenizną. Ułożono go na dużej płycie dwucentymetrowej sklejki, w której pospiesznie nawiercono otwory, i przywiązano do niej człowieka nylonową linką w kostkach, kolanach, biodrach, pasie, ramionach i nadgarstkach. Głowę unieruchomiła szeroka czarna elastyczna taśma biegnąca przez środek czoła. Na stojaku obok pojmanego zawieszono woreczek z płynem fizjologicznym, który plastikową rurką był połączony z igłą wbitą w żyłę.

W lewe przedramię dostał drugi zastrzyk, mający go obudzić. Po chwili zaczął szybciej oddychać, wreszcie otworzył oczy, przekrwione i błyszczące, po czym utkwił spojrzenie w zawieszonym na stojaku woreczku z płynem. Brazylijski lekarz poświecił mu w źrenice, a następnie bez słowa zaaplikował jeszcze jeden zastrzyk. Tym razem był to roztwór tiopentalu sodu, środka stosowanego dość powszechnie do rozwiązywania ludziom języków, znanego także jako “serum prawdy”. Najlepiej spełniał swą rolę, kiedy więzień był już gotów wyjawić sekrety. Niestety, nie wynaleziono jeszcze leku, który zmuszałby do mówienia w każdej sytuacji.

Minęło dziesięć minut. Danny Boy próbował przekręcić głowę, ale bez powodzenia. Więzy pozwalały mu jedynie patrzeć prosto przed siebie. W pokoju panował półmrok, tylko gdzieś w kącie, poza zasięgiem jego wzroku, paliła się słaba lampka.

Rozległ się odgłos otwieranych, a następnie zamykanych drzwi. Guy wszedł do środka sam. Zbliżył się do więźnia, oparł dłonie na krawędzi płyty ze sklejki i rzekł:

– Witaj, Patricku.

Ten zamknął oczy. Doskonale wiedział, że nie ma sensu dłużej udawać, iż nazywa się Danilo Silva. Odebrał to tak, jakby nagle stracił wiernego przyjaciela. A wraz z tożsamością Silvy przepadło także zwyczajne, proste życie, jakie wiódł w domu przy Rua Tiradentes. To krótkie powitanie w jednej chwili kazało mu zapomnieć o starannie przygotowanym kamuflażu.

Przez długie cztery lata zastanawiał się, jak to będzie, kiedy zostanie w końcu pojmany. Nie potrafił ocenić, czy przyniesie mu to ulgę, czy będzie umiał to przyjąć jak akt sprawiedliwości. Domyślał się tylko jednego: zostanie zmuszony do powrotu i wypicia tego piwa, którego nawarzył.

Ale w tej chwili odczuwał jedynie skrajne przerażenie. Leżał niemal nagi, skrępowany niczym dzikie zwierzę i wszystko wskazywało na to, że w ciągu najbliższych paru godzin będzie musiał przejść przez istne piekło.

– Słyszysz mnie, Patricku? – spytał Guy, pochylając się nad nim.

Lanigan uśmiechnął się przyjaźnie. Nie miał na to najmniejszej ochoty, ale coś w głębi duszy, jakiś impuls, nad którym nie umiał zapanować, podpowiadał mu, że cała ta sytuacja jest zabawna.

Guy natychmiast zyskał dowód, że środek skutkuje. Tiopental sodu należy do grupy barbituranów o krótkotrwałym działaniu i powinno się go dawkować pod ścisłą kontrolą. Niezwykle trudno jest wywołać taki stan świadomości, w którym przesłuchiwany ujawnia wszelkie tajemnice. Zbyt mała dawka tylko nasila opór psychiczny, zbyt duża zaś błyskawicznie pozbawia człowieka przytomności.

Drzwi ponownie się otworzyły i zamknęły. Do pokoju wśliznął się widocznie drugi Amerykanin, ciekaw przebiegu rozmowy, lecz Patrick nie mógł go dojrzeć.

– Spałeś jak kamień przez trzy doby – rzekł Guy. W rzeczywistości nie minęło nawet pięć godzin, ale to już nie miało większego znaczenia. – Chcesz może jeść albo pić?

– Pić – odparł.

Guy odkręcił butelkę i ostrożnie wlał nieco wody mineralnej między rozchylone wargi więźnia.

– Dzięki – mruknął Patrick z uśmiechem.

– Jesteś głodny?

– Nie. Czego ode mnie chcecie?

Guy powoli odstawił butelkę na brzeg stołu i pochylił się nisko nad leżącym.

– Ustalmy kilka rzeczy na początku. Kiedy spałeś, zdjęliśmy twoje odciski palców. Dokładnie wiemy, kim jesteś. Darujmy więc sobie jakiekolwiek zaprzeczenia, dobrze?

– A kim jestem? – zapytał wciąż uśmiechnięty Patrick.

– Nazywasz się Patrick Lanigan.

– I skąd pochodzę?

– Z Biloxi w stanie Missisipi. Urodziłeś się w Nowym Orleanie, ukończyłeś prawo na uniwersytecie Tulane. Masz żonę i sześcioletnią córkę. Opłakują cię już od czterech lat.

– Strzał w dziesiątkę. Wszystko się zgadza.

– Powiedz mi, Patricku, czy widziałeś swój własny pogrzeb?

– To chyba nie jest przestępstwem?

– Nie. Zapytałem z ciekawości.

– Tak, widziałem. I byłem wzruszony. Nie sądziłem nawet, że miałem tylu przyjaciół.

– No proszę. A gdzie się ukrywałeś po pogrzebie?

– Tu i ówdzie.

Pod lewą ścianą przesunął się jakiś cień, w zasięgu wzroku więźnia ukazała się ręka, mężczyzna odkręcił delikatnie kranik umieszczony u wylotu woreczka z płynem.

– Co to jest? – spytał Patrick.

– Koktajl – odparł Guy, pospiesznie dając głową znak temu drugiemu, który wycofał się w kąt pomieszczenia.

– Gdzie są pieniądze, Patricku? – zapytał.

– Jakie pieniądze?

– Te, które ze sobą wywiozłeś.

– Ach, te…

Więzień nabrał głęboko powietrza, zamknął oczy i rozluźnił wszystkie mięśnie. Mijały długie sekundy. Jedyną jego reakcją na środek było wyraźne spowolnienie oddechu.

– Patricku! – Guy nerwowo szarpnął leżącego za ramię, ale nie przyniosło to żadnego efektu.

Lanigan zapadł w głęboki sen.

Lekarz natychmiast zmniejszył dawkę specyfiku.

Na nowo rozpoczęło się nudne oczekiwanie.


Znajdujące się w archiwum FBI akta Jacka Stephano nie zawierały niczego szczególnego. Detektyw rozpoczynał karierę w Chicago, ukończył studia kryminologiczne, był strzelcem wyborowym, przez pewien czas pracował na zlecenia jako łowca nagród, później ukończył kursy w zakresie prowadzenia obserwacji oraz przeszukań, obecnie prowadził w Waszyngtonie podejrzaną agencję detektywistyczną i zarabiał grubą forsę na poszukiwaniu zaginionych osób oraz prowadzeniu różnorodnych dochodzeń.

Akta FBI dotyczące Patricka Lanigana zajmowały osiem dużych pudeł. Dokumenty były ze sobą ściśle powiązane, ale nikt nie wpadł na pomysł napisania jakiegoś pobieżnego streszczenia, które znacznie ułatwiłoby życie ludziom zajmującym się tą sprawą. Jak wynikało z akt, agencja Stephano rzeczywiście otrzymała zlecenie odnalezienia Lanigana.

Firma Edmund Associates mieściła się na poddaszu starej kamienicy przy ulicy K, sześć przecznic od Białego Domu. Dwaj agenci zajęli posterunki przy windzie, podczas gdy dwaj inni bezpardonowo wtargnęli do gabinetu Stephano. Omal nie stratowali po drodze sekretarki, powtarzającej w kółko, że szef jest teraz bardzo zajęty. Ten był jednak w pokoju sam, siedział przy biurku i rozmawiał przez telefon. Uśmiech natychmiast zniknął z jego warg na widok odznak funkcjonariuszy FBI.

– O co chodzi, do cholery?! – wrzasnął.

Wisząca za jego plecami ogromna mapa świata upstrzona była miniaturowymi fotodiodami, kilka z nich błyszczało czerwono na tle ciemnozielonych kontynentów. Ciekawe, która z nich oznacza Lanigana – pomyślał agent dowodzący akcją.

– Kto panu zlecił poszukiwanie Patricka Lanigana? – zapytał.

– To poufna informacja – warknął Stephano, który przed laty pracował krótko w policji i znał odpowiednie procedury.

– Dziś po południu odebraliśmy telefoniczne zgłoszenie z Brazylii – wtrącił drugi agent.

I ja też – dodał w duchu Stephano, który mimo pierwszego zaskoczenia zdołał zachować zimną krew. Ale ta wiadomość sprawiła, że mimowolnie rozdziawił usta i przygarbił się w fotelu. Zaczął się gorączkowo zastanawiać, jakim sposobem ci dwaj poznali jego tajemnicę. Na temat Lanigana rozmawiał jedynie z Guyem, a jego darzył pełnym zaufaniem. Nie odważyłby się nikomu ujawnić szczegółów prowadzonego dochodzenia, a już na pewno nie funkcjonariuszom FBI.

Nawet teraz przebywający w górach wschodniego Paragwaju Guy składał mu telefoniczne meldunki, korzystając z aparatu komórkowego. W żadnym wypadku ich rozmowy nie mogły zostać przez nikogo przechwycone.

– Jest pan tu jeszcze? – zapytał drugi agent, siląc się na dowcip.

– Owszem – rzekł odruchowo Stephano, w rzeczywistości błądząc myślami bardzo daleko.

– No to gdzie jest Patrick? – rzucił pierwszy intruz.

– Możliwe, że w Brazylii.

– A dokładnie gdzie?

Stephano zdobył się na lekceważące wzruszenie ramionami.

– Nie mam pojęcia. To wielki kraj.

– Lanigan jest poszukiwany listem gończym. Należy do nas.

Detektyw po raz drugi wzruszył ramionami, czując powracający spokój.

– Też coś.

– Chcemy go dostać – rzekł ostro drugi agent. – I to jak najszybciej.

– Niestety, nie mogę wam pomóc.

– Kłamiesz! – warknął pierwszy.

Podeszli nieco bliżej, stanęli ramię przy ramieniu i złowrogo popatrzyli na Stephano z góry. Po chwili odezwał się drugi agent:

– Rozstawiliśmy ludzi w holu na dole, przed budynkiem, przy najbliższym skrzyżowaniu i przed twoim domem w Falls Church. Będziemy obserwować każdy twój krok, dopóki nie złapiemy Lanigana.

– Świetnie. Więc teraz możecie już sobie iść.

– Tylko nie zrób mu krzywdy, jasne? Z przyjemnością dobierzemy ci się do tyłka, jeśli cokolwiek mu się stanie.

Wyszli pospiesznie i Stephano zaniknął za nimi drzwi gabinetu. W pokoju nie było okna. Stanął przed mapą świata i popatrzył na trzy czerwone diody znajdujące się w granicach Brazylii. Niewiele znaczyły dla kogoś postronnego. Wreszcie, nadal zdumiony, pokręcił głową do swoich myśli.

Wydawał kupę forsy na staranne zacieranie śladów.

W określonych kręgach jego agencja cieszyła się sławą firmy, która szybko załatwia sprawy, inkasuje pieniądze i zapomina o wszystkim. Nigdy dotąd nie został na niczym przyłapany. Nikt z zewnątrz nie mógł się nawet domyślać, jakie zlecenia wykonują jego ludzie.

Загрузка...