— Rany — rzucił Richards przez sieć komunikacyjną. — Czy tu kiedykolwiek przestaje padać?
— Cóż — odpowiedział bezgłośnie Mueller — jeśli za deszcz uznamy również tę niesamowicie gęstą mgłę, to nigdy.
— Spokój — warknął Mosovich, balansując na pniu zwalonego drzewa. — Nie wiemy, co się tu na nas czai.
Barwhon, jak północno-wschodni Pacyfik, był krainą bezustannych deszczów i mgieł. Żołnierze stopniowo zaczynali czuć, że chociaż gortex dobrze chroni od deszczu, mgła przejmuje zimnem do szpiku kości. Ciągły chłód i wilgoć pozbawiłyby energii zwykłych żołnierzy i byłyby główną przeszkodą dla sił ekspedycyjnych, ale Mosovich i Ersin dokonali właściwego wyboru. Zespół składał się z doświadczonych weteranów, dawno przywykłych do chłodu i wilgoci; ale nawet to nie powstrzymywało ich od narzekań. Niebo przypominało teraz zimny, mokry aksamit, a mgła z wolna przechodziła w deszcz. Rozmokła purpurowa ziemia tłumiła odgłos kroków żołnierzy; przez zamglone powietrze o lekko obniżonym ciśnieniu dźwięki ledwo dochodziły do ich uszu. W pobliżu znajdowała się baza Posleenów i żołnierze wiedzieli, że Obcych niestety także trudno będzie usłyszeć.
Od dwóch dni przedzierali się przez wilgotny las. Mueller i Trapp zaproponowali zabawę w wymyślanie nazw drzew. Znaleźli trzysta osiemdziesiąt pięć różnych gatunków i prawie wszystkie były większe od leśnych gigantów na Ziemi. Najpospolitsze z nich, nazwane przez Trappa gryfimi drzewami, mierzyły średnio sto siedemdziesiąt pięć metrów, trzy razy więcej niż najwyższe drzewa w ziemskich lasach. Puszcza była niewiarygodnie gęsta, ale musiała taka być, żeby przetrwać nawet przy nieco niższej grawitacji Barwhon. Niszczała powoli pod wpływem barwhońskich saprofitów i wszędobylskich chrząszczy. Masywne konary zwalonych drzew, liany i paprocie wyściełały podłoże lasu, a trójwarstwowy baldachim z koron drzew pochłaniał światło.
Żołnierze jak duchy brnęli przez ametystowy szlam. Żuki i muszki na moment jakby zamarły w bezruchu, żeby na swój owadzi sposób przyjrzeć się przybyszom, ale już po chwili powróciły do walki o byt. Komandosi wydawali się jedynymi rozwiniętymi istotami na planecie, dopóki Trapp nie zatrzymał się nagle i nie podniósł w górę zaciśniętej lewej pięści.
Żołnierze przykucnęli i zaczęli powoli zapadać się w rozmokłą ziemię, kiedy Trapp dał dwa razy sygnał ręką i wystawił dwa palce. Był to znak informujący o zbliżającym się nieprzyjacielu i rozkaz złamania szyku. Tuż na krawędzi widoczności zamajaczyły postacie kilkunastu Posleenów, którzy robili coś, czego nie udało się wyjaśnić za pomocą podręcznego informatora. Ponieważ zespół miał za zadanie dowiedzieć się, czym Posleeni zajmują się na co dzień, żołnierze z wielkim zaciekawieniem obserwowali wroga.
Mosovich podpełzł bliżej i zręcznie wystawił głowę zza splotu lian zasłaniających Trappa. Dwunastu Posleenów, zwykłych wojowników, jak wywnioskował Mosovich, powoli sunęło przez polanę, zbierając pierzaste liście i purpurowe jagody.
Obcy przypominali centaury wielkości koni arabskich. Długie ręce zakończone czterema szponiastymi wypustkami — trzema „palcami” i szerokim, tworzącym szczypce kciukiem — wystawały z podwójnych ramion.
Nogi z pazurami na końcach były dłuższe niż u konia i zginały się w dwóch miejscach, co przypominało odnóża pająka. Budowa kolan powodowała, że Posleeni poruszali się dziwnie chwiejnym krokiem, niczym przerośnięte, skaczące pająki. Ich długie szyje wieńczył spłaszczony pysk krokodyla. Głowy kołysały się jak w tańcu, a paszcze to się zamykały, to znów otwierały z sykiem. Był to złowrogi, hipnotyczny taniec, zrozumiały tylko dla jaszczurczych umysłów uzbrojonych w kły, które czaiły się gdzieś w mroku.
Dziesięciu Posleenów stało w szeregu, a pozostałych dwóch trzymało się z tyłu. Każdy miał uprząż z zamocowaną bronią. Czterech niosło magnetyczne karabiny kaliber 1 mm o długich, szarych lufach, które ludziom wydałyby się zniekształcone; sześciu dźwigało strzelby o bulwiastych magazynkach; jeden z pozostających w tyle maruderów taszczył wyrzutnię rakiet hiperszybkich, a drugi trzymał karabin magnetyczy kaliber 3 mm. Wyrzutnia rakiet była małą bronią o długości około jarda, ale bulwiasty magazynek z tyłu mieścił trzy pociski z napędem antygrawitacyjnym, który mógł przyspieszyć rakietę do ułamka prędkości światła na dystansie poniżej dwudziestu metrów. Szkody, jakie wyrządzał taki pocisk, były katastrofalne.
Od czasu do czasu któryś ze zbieraczy odwracał się, żeby podać liście i jagody maruderowi z wyrzutnią, który wkładał je do skomplikowanej konstrukcji na ramieniu. Obcy nie wydawali żadnych dźwięków, dopóki szereg strzelców nie wypłoszył z ukrycia chrząszcza wielkości królika.
Jeden ze strzelców, którego wystraszył się chrząszcz, wydał z siebie dziwaczny okrzyk i rzucił się w pogoń.
Kiedy dopadł nieszczęsnego owada, wsunął go do paszczy. Maruder z karabinem kaliber 3 mm zawył wysokim głosem, błyskawicznie podniósł broń i uderzył strzelca kolbą w tył głowy. Chrząszcz upadł na ziemię względnie nie uszkodzony i próbował czmychnąć w krzaki, ale ukarany Posleen chwycił go i podał magazynierowi.
Mosovich klepnął Trappa w ramię i gestem dłoni polecił mu pozostać w miejscu. Skinął na Ersina i — po ledwo zauważalnej chwili wahania — na Muellera. Tymczasem starszy sierżant Tung nakazał członkom zespołu pójść w rozsypkę. Mosovich zdał sobie nagle sprawę, że Ellsworthy gdzieś zniknęła, co bardzo mu odpowiadało.
Oznaczało to, że w razie kłopotów na Posleenów na pewno spadnie gniew boży.
W ciszy Mueller przemieścił się na pozycję, z której mógł obserwować Posleenów z góry, i zaczął filmować Obcych mikrokamerą. Ersin patrzył tylko, starając się dowiedzieć jak najwięcej o nieprzyjacielu. W pewnej chwili z ukrycia wyskoczył kolejny chrząszcz, a Posleeni odbyli ten sam rytuał próby konsumpcji. Mimo że Obcy znajdowali się na nowo podbitej planecie, nie wystawili straży; maruder z karabinem kaliber 3 mm wydawał się dowódcą posiłkowym. Wyglądało na to, że wyjątkowo łatwo jest ich zaskoczyć.
Kiedy obydwaj podoficerowie zwiadowczy Mosovicha dobrze przyjrzeli się wrogom, sierżant ruchem dłoni polecił im się wycofać. Dał znak Trappowi, żeby poprowadził zespół z daleka od zbieraczy, i sam też się cofnął.
Żołnierze ruszyli wstecz i zatoczyli szeroki łuk. Ellsworthy pojawiła się tak bezszelestnie, jak zniknęła. Nagle zdjęła z ciemnego ubrania skrawek gnijącej roślinności. Trzymając go w koniuszkach palców wyciągniętej ręki, przyjrzała mu się i odrzuciła z grymasem wstrętu. Mueller roześmiał się cicho i potrząsnął głową, a Tung wniósł oczy ku niebu.
Po tym krótkim przedstawieniu Ellsworthy dźwignęła w górę Tennessee 5-0 kaliber .50 i zdecydowanie ruszyła naprzód. Łatwość, z jaką niosła karabin snajperski, przeczyła jego czternastokilogramowej wadze.
Przez resztę dnia coraz częściej napotykali buszujących w poszyciu Posleenów. Celem ich marszu była wyżyna, na której znajdowała się kiedyś kolonia Tchpth, ale w miarę upływu czasu zagęszczenie Posleenów tak wzrastało, że Mosovich dał znak do odwrotu i zwołał naradę wojenną, kiedy tylko zapadł zmrok.
W miejscu postoju Ellsworthy zdradziła wreszcie, gdzie się poprzednio ukrywała. Przerzuciła przez ramię czternastokilogramowy karabin, wsunęła ręce w pokryte metalowymi kolcami rękawiczki bez palców i wspięła się na trzydzieści metrów po pniu gryfiego drzewa. Jej ruchy były tak szybkie i bezgłośne, a widok tak nierzeczywisty, że przywodził na myśl sceny z filmu; drobna kobietka poruszała się bardziej jak pająk niż człowiek. Dobrze zbudowani, odznaczający się nieprzeciętną kondycją podoficerowie do zadań specjalnych, wszyscy z wyjątkiem Trappa, wiedzieli, że nie zdołaliby dokonać takiego wyczynu. Trapp tylko pokiwał głową i wygłosił kilka uwag na temat małej ekscentrycznej marine, która usiadła w końcu na jakiejś gałęzi.
— Dobra — powiedział bezgłośnie Mosovich przez sieć komunikacyjną zespołu, kiedy pozostali podoficerowie usiedli i zaczęli żuć mieszankę regeneracyjną. — Napotykamy coraz więcej Posleenów. Może uda nam się prześlizgnąć, ale na pewno dojdzie do konfliktu przynajmniej z jedną grupą. Czekam na sugestie, najpierw młodsi podoficerowie. Martine.
— Www… wyc… ccofujemy się. Ttt… to rekonesans, nie desant.
— Mueller?
— To nasza pierwsza penetracja. Zatrzymajmy się i przez jakiś czas poobserwujmy wroga. Potem chodźmy do drugiego celu misji. Ten teren najechano dopiero pięć tygodni temu. Może na dłużej zajmowanym terenie będzie mniej strzelców.
— Trapp?
Reprezentant Komanda Foki tylko kiwnął głową.
— Czy ktoś chce iść głębiej?
— Ja zawsze lubiłam pełną penetrację, sierżancie — szepnęła Ellsworthy ze swojej gałęzi.
Rozległ się stłumiony śmiech, a Mosovich potrząsnął głową.
— Ersin, cholera, mówiłem ci, że będą z nią kłopoty!
— Ja? To był twój pomysł! — zaprotestował sierżant zwiadowca.
— Tak, ale i tak mówiłem ci, że będą z nią kłopoty.
— Kłopoty to moja specjalność, sierżancie. A skoro już mowa o kłopotach, zbliżają się do nas właśnie jacyś Posleeni. — Wychyliła się do przodu. — Kolejna zgraja, około piętnastu.
— Dobra, wycofujemy się do miejsca naszego przechwytu. Trapp, zróbmy to powoli i ostrożnie. Martin, nadaj sygnał do lądownika, niech nas odbiorą za dwa dni, punkt A.
— T-t-taa… sam wiesz, co.