34

Prowincja Andata, Diess IV
08:21 czasu uniwersalnego Greenwich, 19 maja 2002

Chyba powinienem był ich motywować dopiero teraz, pomyślał Mike. Wschodząca główna gwiazda Diess rzucała intensywne, zielone fluorescencyjne światło na pełną napięcia scenę na dachu. Pięćdziesiąt osiem pancerzy wspomaganych zajmowało pozycję w różnym oddaleniu od krawędzi budynku, niektóre z nich lekko kucały, jak gdyby się przed czymś ukrywając. Jeden stał dokładnie na krawędzi. Rozległa szachownica dachów rozciągała się od śródlądowych wyżyn po dalekie, zielone morze. Na krańcach widoczności w kierunku zachodnim Mike dostrzegł przerwy i oczywiście brakowało tam dwóch budynków — powalonych Qualtren i Qualtrev. W odstępie równym niemal długości boiska piłkarskiego widniała na tym samym poziomie krawędź dachu innego megawieżowca.

— Jak daleko jest do tego megawieżowca, sierżancie Wiznowski?

Podoficer skierował swój miernik odległości na daleką ścianę i potwierdził przypuszczenia Mike’a.

— Siedemdziesiąt dwa metry z hakiem, sir — odczytał na wyświetlaczu nad głową.

— Nie znasz przypadkiem maksymalnej długości skoku zwykłego pancerza wspomaganego?

— Nie, sir, przykro mi.

— Jasne. Cóż, tak się składa, że maksymalny zasięg skoku w specyfikacji wynosi sto metrów dla zwykłych żołnierzy, sto dwadzieścia dla zwiadowców i sto pięćdziesiąt dla dowódcy.

Mike kucnął i szepnął rozkaz. Jego pancerz odwrócił się na dachu wysokiego na półtora kilometra budynku i skoczył. Pozornie wbrew grawitacji wykonał obrót w powietrzu i upadł miękko na przeciwległym dachu. Następnie Mike skoczył i z powrotem wylądował wśród żołnierzy.

— Sierżancie Wiznowski, proszę przeskoczyć z rozbiegu na drugi dach…

— Mike, sir…

— Uda ci się, Wiz. Jeśli ja mogę, to ty też. Cofnij się kilka kroków, weź rozbieg, odbij się i powiedz pancerzowi, żeby skakał. Zrób to.

Przyłbice porucznika i podoficera znalazły się naprzeciw siebie, dwie gładkie powierzchnie, dwa nieprzeniknione pancerze. O’Neal zastanawiał się, co działo się teraz w umyśle sierżanta. Wiznowski zawsze był wspaniałym podoficerem wojsk powietrznodesantowych, dzielnym do ostatniej kropli krwi. Teraz najwyraźniej rzucono mu wyzwanie, na które nie był całkiem przygotowany.

— Mam skoczyć jeszcze raz?

— Nie, sir. Nie trzeba.

Wysoki pancerz oddalił się od grupy i pobiegł w stronę krawędzi dachu. W sieci panowała absolutna cisza, kiedy Wiz dobiegł do końca i szepnął: „Skacz”. Pancerz wzbił się w powietrze wbrew grawitacji i zdrowemu rozsądkowi.

Tym razem, po rozbiegu z prędkością o wiele większą, niż mógłby rozwinąć człowiek bez pancerza, poszybował daleko w głąb dachu, na odległość prawie stu metrów od krawędzi.

— Trochę przesadziłeś, Wiz. Mówiłem, że specyfikacja podaje sto dwadzieścia metrów; okazało się, że może być nawet trochę lepiej. — Mike cofnął się po powierzchni dachu, żeby wziąć rozbieg.

— Michelle, bieg i maksymalna długość skoku, wykonać — powiedział.

Nogi pancerza poruszały się tak szybko, że zlały się w jedno. Na odcinku stu metrów od miejsca startu do krawędzi dachu pancerz przyspieszył do ponad stu kilometrów na godzinę. Kiedy buty pancerza stykały się z powierzchnią dachu, przyczepne podeszwy zapobiegały ślizganiu, więc na każde wybicie szła maksymalna ilość energii. Kiedy Mike dotarł do krawędzi, przekaźnik pancerza automatycznie wyrzucił go w górę. Połączenie siły rozpędu, antygrawitacyjnej funkcji kompensatorów bezwładności i siły wyrzutu z katapult wbudowanych w pancerz przeniosło go ponad dwieście metrów w głąb sąsiedniego dachu. Następnie Mike odbił się od odległej krawędzi i bez wysiłku skoczył z powrotem w stronę plutonu.

— To jest oczywiście prototyp pancerza dowódczego, nie pochodzący z produkcji seryjnej. Właściwie jest to jedyny egzemplarz. Ale zwykły pancerz może bez problemu przeskoczyć przepaść taką jak ta, co powinniście wszyscy wiedzieć. Przydałyby wam się ćwiczenia w pancerzach; gdybyście, tumany, byli odpowiednio przeszkoleni, nie musielibyśmy teraz o tym rozmawiać. Ruszymy w szerokiej formacji operacyjnej, dwadzieścia metrów między zwykłymi żołnierzami, trzydzieści metrów między drużynami, zwiadowcy na przodzie w formacji skręcającej na lewo. Jeśli ktoś nie trafi na następny dach, zespół wraca i podnosi go dźwigiem. Jeśli komuś się to zdarzy, niech się nie martwi, pancerz automatycznie włączy system antygrawitacyjny, a siła rozpędu poniesie was na ścianę budynku.

Użyjcie uniwersalnych klamer na rękawicach, przypnijcie się do ściany i czekajcie, aż kumple was podniosą. Albo wespnijcie się sami, kawałek po kawałku, jeśli wolicie. Pierwszy postój czeka nas dopiero przy spotkaniu z wahadłowcami dostawczymi. Nie wszyscy muszą być obecni, więc jeśli zatrzyma się tylko jeden zespół, niech cała reszta biegnie dalej, jasne?

— Jasne, sir.

— Jeśli zostaniemy zaatakowani przez Posleenów, niech ci, którzy mają broń, odpowiedzą ogniem. Skopcie im dupę, nie cackajcie się z nimi. Strzelajcie do nich ze wszystkiego, co macie, i rozwalcie skurwieli. Nie chcemy, żeby nas zatrzymano na dachach bez broni — ciągnął.

— Chcę coś jeszcze wyjaśnić. Cofniemy się teraz i ruszymy przez dachy jak pluton, a nie jak pieprzona gromadka zbirów, jasne?

— Tak jest, sir.

— Sierżancie Green!

— Tak, sir?

— Pokonamy trasę w niskich, długich susach.

— Tak jest, sir.

— W porząsiu, ruszamy.

Pluton cofnął się powoli, a podoficerowie odpowiednio ustawili żołnierzy. Kiedy wszyscy zajęli już pozycje, Mike wydał rozkaz swojej głównej drużynie, składającej się z sierżanta Greena i inżynierów, żeby stanęła z tyłu, i donośnym głosem nakazał ruszać.

Zespół zwiadowców ruszył naprzód w długich susach, a pluton, rozsypany na powierzchni prawie pół kilometra kwadratowego, skakał potem. Kiedy zbliżyli się do krawędzi, Mike wydał Michelle polecenie.

Wszyscy zwiadowcy bez problemu wykonali skok, a kiedy kilku żołnierzy regularnych oddziałów nie trafiło w dach, ich pancerze i tak pognały dalej. Kiedy przemierzyli drugi budynek, wciąż nie zatrzymywani przez wrogie wojska ani nie nękani ogniem, żołnierze zaczęli chwytać rytm biegu. Każdy był biegaczem, bo w nowoczesnych wojskach powietrznodesantowych musieli nimi być wszyscy żołnierze, i rytm lekkiego biegu łagodził ich zdenerwowanie, a szybkość podnosiła na duchu. Mike odczekał kilka minut i poszedł za ciosem. Nagle z przekaźników wszystkich żołnierzy popłynęły dźwięki piosenki Pat Benetar „Legend of Billy Jean”.

— Takie są korzyści z faktu, że nie trzeba się zachowywać taktownie — powiedział Mike do sierżanta Greena.


„Nie stać nas, żeby niewinnie żyć,

Czas powstać przeciw wrogom,

Trzeba działać albo zginąć,

I nic nie zwycięży nas.

W obliczu mocy przeznaczenia

Nie składa się ofiar,

Trzeba działać albo zginąć

I nic nie zwycięży nas.”

Żołnierze pokonywali całe kilometry, a w zasięgu wzroku nie pojawił się ani jeden Posleen, więc muzyka brzmiała dalej. Rock z lat siedemdziesiątych, muzyka alternatywna, raker rock, turn fusion, heavy metal. Wiele piosenek mówiło o wyjątkowości natury życia, wadze honoru i męstwa albo bezsilności w obliczu nieuniknionego.

Nawet jeśli repertuar nie odpowiadał żołnierzom, nie słychać było protestów, tylko szeleszczące oddechy, a każdy żołnierz był zatopiony w myślach. Kiedy zbliżyli się do miejsca spotkania, sześć kilometrów od otoczonych oddziałów, Mike przełączył się na sieć komunikacyjną plutonu i przerwał realistyczną wersję „Nie bój się śmierci”.

— Dobra, zatrzymajcie się pośrodku następnego budynku, formacja eliptyczna, żołnierze z bronią na zewnątrz — powiedział, kiedy rozejrzał się po pustym dachu. — Tu mają przylecieć wahadłowce.

— Mike — zapytał zaciekawiony Wiznowski na prywatnym kanale — co to jest?

Na wschodzie na stronie linii oporu Ziemian nagle wystrzeliły fajerwerki.

— Michelle, powiększ.

Z przestrzeni między budynkami zionęły języki ognia. Hiperszybkie rakiety i pociski z innej broni kinetycznej, wiązki lasera i strumienie plazmy wzbijały się w niebo. Nagle zniszczony wahadłowiec wyłonił się zza krawędzi budynków w imponującym błysku płomieni. Pojawiło się jeszcze sześć statków — jeden uszkodzony — i poszybowało ponad megawieżowcami. Jeden wzniósł się za wysoko i kula plazmy strąciła go na ziemię ku uciesze załogi jakiegoś krążownika kosmicznego. Ogień przełamał pole ochronne wokół zbiornika antymaterii i statek zniknął w oślepiającym rozbłysku eksplozji nuklearnej, niszcząc górne części budynków po obu stronach i zrzucając inny wahadłowiec prosto na dach.

Czujniki wizyjne pancerzy natychmiast wyrównały przeciążenie optyczne.

— Cholera! Poszła połowa naszej amunicji — zaklął sierżant Green, kiedy wokół sypały się gruzy zniszczonych budynków.

— Raczej jedna trzecia — poprawił Mike dokładnie w chwili, gdy sześciu posleeńskich Wszechwładców w spodkowatych maszynach wynurzyło się zza krawędzi dachu w pogoni za wahadłowcami.

Jego zmysły wyostrzyły się nagle jak skalpel.

— Pluton, padnij! Uruchomić systemy maskujące!

Kiedy pancerz namierzył Posleenów, pistolet Mike’a automatycznie w nich wycelował. Pierwszy srebrny strumień z broni porucznika strącił z odległości trzech kilometrów aż dwóch z nich, a jeden ze spodków zniknął w chmurze aktynicznego ognia, kiedy kule w kształcie kropli łzy przebiły jego system zasilania. Mike przeturlał się na bok, kiedy systemy celownicze obróciły w jego stronę działa pozostałych Wszechwładców. Huragan ognia uderzył w jego poprzednią pozycję, a on zdjął jeszcze jednego Posleena, nawet nie wstając z kolan. Dwóch pozostałych wrogów wróciło do pościgu za wahadłowcami, a jeden ruszył w stronę plutonu.

Pancerze spisywały się znakomicie, maskując żołnierzy na powierzchni dachu, więc Posleeni myśleli, że mają do czynienia tylko z jednym człowiekiem. Dwie kolejne kule Mike’a nie trafiły w uchylający się wehikuł, a sam porucznik dzięki dzikim podskokom i przewrotom uniknął śmierci od trzech grud plazmy. Jedna z nich usmażyła jednak zewnętrzne czujniki z jednej strony jego pancerza. Posleen wychylał się szaleńczo na boki i zbliżał się z prędkością ponad trzystu kilometrów na godzinę. Michelle rzuciła pancerzem w bok za pomocą dolnych katapult, a kolejna gruda plazmy przeleciała nad miejscem, w którym wcześniej stał Mike. Przewrócił się na plecy, co było trudno wykonać w pancerzu, aby spróbować strzelić w górę, ale płonący wrak spodka Wszechwładcy już spadał na powierzchnię dachu.

— Frajer myślał, że mu się udało, sir — powiedział Duncan i schował pistolet, który pożyczył wcześniej przed wejściem do elektrowni — więc w końcu przestał latać po całym niebie.

— Dzięki, Duncan — powiedział Mike i wstał na nogi. — Był już dość blisko.

— O krótki spacer o poranku, sir.

— Jasne. Ktoś widzi pozostałych Wszechwładców albo wahadłowce?

— Nie, sir — powiedział sierżant Green. — Nie ma nic w zasięgu wzroku.

Nagle na zachodzie pojawiły się dwa wahadłowce, nadal bezlitośnie ścigane przez Wszechwładców. Żołnierze z pistoletami lub przechwyconą bronią Posleenów otrząsnęli się już z szoku po ataku i otworzyli ogień. Jeszcze jeden wahadłowiec rozbił się po uderzeniu grudą plazmy, ale już po kilku chwilach obydwaj Wszechwładcy byli martwi.

Ostatni wahadłowiec zanurkował w stronę pozycji plutonu i wyrównał lot, żeby wylądować między żołnierzami.

Natychmiast otworzyły się tylne drzwi.

— Dobra, pierwsza drużyna do środka, chwytajcie co trzeba i wracać! Jazda! Sierżancie Green, proszę się zająć rozdzieleniem broni, w wahadłowcu powinien być spis sprzętu.

— Tak jest, sir.

Podoficer ruszył w stronę opuszczanych drzwi, kiedy pierwsza drużyna ustawiła się w kolejce po broń.

— Posleeni! — zawołał jeden z żołnierzy na straży.

Oślepiające błyski rykoszetów pokryły pancerną powierzchnię wahadłowca. Mike spojrzał w kierunku morza, skąd pochodziły strzały. Grupa posleeńskich wojowników wspięła się na dach sąsiedniego budynku i otworzyła ogień do wahadłowca i zebranego wokół plutonu.

— Rozdzielić się!

Zauważył, że pierwszy zespół nawet nie przykucnął, tylko stał dalej przy wahadłowcu.

— Strzelać, cholera!

Wsadził nowy magazynek do pistoletu i dał żołnierzom przykład, kładąc trupem kilka końskich postaci.

Żołnierze z przechwyconą bronią Posleenów otworzyli ogień.

— Dostałem! — krzyknął jeden z żołnierzy. — Myślałem, że dostałem — dodał po chwili, ogłupiały.

Usiadł na dachu i obejrzał sobie udo.

— Dostałem?

— Dostałeś — powiedział Mike i przywarł do ziemi. — Wszyscy na ziemię, cholera. Bez obaw, pancerz zajmie się uszkodzeniami.

— Druga drużyna! — ryknął sierżant Green.

— Ogień z zachodu!

— Wszechwładcy od lądu!

— Załatwić ich, sierżancie Green! Pierwsza drużyna, skupcie się na Wszechwładcach!

Nagle jeden z pancerzy drugiej drużyny, zwrócony w stronę wahadłowca, rozpoczął istny taniec śmierci. Pancerz upadł i zaczął skakać na boki. Drużyna próbowała go złapać, ale nagle pancerz uspokoił się i zaległ nieruchomo.

Żołnierze chcieli go otworzyć, ale Mike wrzasnął.

— Nie ruszajcie go! Na wypadek, gdyby któryś z was nie wiedział, szeregowego Laskiego nie da się już uratować. Sierżancie Green?!

Mike otworzył ogień do zbliżającego się Wszechwładcy.

— Trzecia drużyna! — ryknął sierżant Green w odpowiedzi.

Wiznowski wychylił się nagle z wahadłowca i pobiegł na zachód; Mike ledwo zauważył, jak się wymknął.

Lżejszy i szybszy zwiadowca zaczął strzelać do zbliżających się Wszechwładców z ręcznej wyrzutni rakiet hiperszybkich. Skakał po dachu jak pchła. Strumienie ognia skupiły się na nim, kiedy tak biegał, zatrzymywał się, skakał i robił uniki. Czasem stawał tylko po to, żeby wystrzelić rakietę hiperszybką.

— Wiz! Do cholery, przestań zgrywać bohatera! — krzyknął Mike i ściągnął na siebie kolejną grudę plazmy, kiedy wychylił się na pomoc. — Weź dupę w troki i wracaj tu!

— Skoro mamy tańczyć, sir… — zwiadowca urwał, kiedy pocisk Wszechwładcy zmiótł go z dachu.

— Wiz! — wrzasnął Mike i poderwał się na nogi.

— Skurwiele! — Zmienił magazynek i rzucił się pędem w stronę Wszechwładców. — Michelle, manewry unikowe Gamma, maksymalna prędkość, automatyczne przerwanie pola, wykonać!

Teraz musiał tylko ładować broń i strzelać. Zużywał magazynek po magazynku, kiedy zbliżał się do czterech, potem trzech, a za chwilę już tylko dwóch spodków. Ogień Wszechwładców omiatał go bezskutecznie.

Pancerz robił zygzakowate uniki, a napęd w butach niezmiennie pchał go naprzód. Przypadkowe kule, które trafiały w pancerz, odbijały się od niego jak krople wody. Z odległości stu metrów wiązka lasera lekko musnęła pancerz, ale kontakt był tak krótki, że usmażyła się tylko para sensorów, a pancerz nieco się podgrzał.

Mike podbiegł zygzakiem do ostatnich Wszechwładców, których spodki próbowały bezskutecznie namierzyć wściekle skaczący pancerz. Mike wspiął się jak łasica po pochyłym spodku, zacisnął rękawicę na głowie Wszechwładcy, oparł stopę na jego ramieniu i odrąbał jaszczurczy łeb. Drugi Wszechwładca zawrócił spodek, żeby uciec, ale Mike wyciągnął rozwidlone ostrze z pochwy na plecach i zatopił je w tułowiu centaura, wkładając w ten cios cały gniew świata.

Potem O’Neal oberżnął łeb drugiemu Wszechwładcy. Zszedł z chwiejnego spodka i podniósł do góry obydwie głowy. Rzucił je daleko i wyciągnął pistolet.

Strzał w skrzynkę energetyczną najbliższego spodka zatopił wehikuł w ogniu wstrząsającej eksplozji. Porucznik wyszedł triumfalnie z chmury ognia jak cesarz powracający z wygranej wojny i spojrzał na płomienie. Nie było niebezpieczeństwa; pancerze mogły wytrzymać wybuch tak potężny jak ten, który wywołał kataklizm pod Qualtren.

I nawet wtedy były jeszcze warte swojej ceny.

Mike zwrócił swój przypieczony pistolet w stronę następnego wehikułu Wszechwładcy i maszyna skryła się w płomieniach. Potem rył stopami we wrakach i wyciągał szczątki Posleenów. Ułożył z nich stos, skakał po nim, aż całkiem go rozgniótł, i w powstałą w ten sposób miazgę włożył granat z ładunkiem antymaterii.

Nastawił zegar detonatora, odsunął się i patrzył, jak szczątki dwóch Wszechwładców znikają w ogniu eksplozji.

Podszedł do najbliższego spodka i walił go z góry dotąd, aż zrobiła się ogromna dziura w dachu. Kiedy wyładował swój gniew, podniósł dwie głowy Wszechwładców za grzywy i poleciał z powrotem do plutonu.

Kiedy dotarł na miejsce, strzały ucichły. W zasięgu wzroku nie było już Wszechwładców ani wojowników. Mike rzucił głowy najbliższemu żołnierzowi.

— Połóż je na szczątkach Wiznowskiego — warknął.

Spadochroniarz pospieszył wykonać rozkaz.

— Przysięgam na wszystkich bogów — powiedział Mike do siebie, ale Michelle wiernie przesłała wypowiedź przez sieć — że stosy posleeńskich trupów jeszcze wzrosną.

Utkwił wzrok w odległym oceanie, żeby wymazać ostatnie wspomnienia. Chroniony swoim pancerzem wysyłał już na śmierć żołnierzy pod swoją komendą, ale każdy z nich był tylko zjawiskiem elektronicznym. Dziś po raz pierwszy stracił prawdziwych ludzi, istoty z krwi i kości, z którymi łączyła go pewna więź.

Nagłe wtargnięcie rzeczywistości do jego uporządkowanego wirtualnego świata bezkrwawych bitew oszołomiło go. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że dowodzi już nie cieniami, ale żywymi ludźmi, którzy mają swoje nadzieje i marzenia. Tych ludzi matki nosiły w swym łonie przez dziewięć długich miesięcy, a ich krótka nić życia rwała się teraz na dachu zalanym światłem obcego słońca.

Kiedy pluton zgromadził się i sprawdzał sprzęt, Mike patrzył zamyślony w dal i nawet nie zauważył, jak jeden z inżynierów podłącza do jego pancerza nowe granatniki i napełnia magazynki. Wreszcie sierżant Green wyrwał porucznika z zadumy.

— Sir?

— Słucham, sierżancie Green.

— Jesteśmy gotowi do wymarszu.

— Dziękuję.

Duncan podał mu karabin. Mike sprawdził magazynek i upewnił się, że sprzęt nadal jest na swoim miejscu. Zdał sobie sprawę, że wciąż patrzy w dal. Nie chciał ruszyć się z tego miejsca.

— Sir?

— Słucham, sierżancie Duncan.

— Musimy już wyruszać.

— Tak, chyba tak.

Nadal się wahał. Brakowało mu czegoś ważnego, czegoś, co zazwyczaj pchało go naprzód mimo przeciwności.

Szukał tego czegoś, ale miejsce w duszy, gdzie zazwyczaj to znajdował, jakby opustoszało.

— Michelle — powiedział znużonym głosem — ściągnij namiary wszystkich miejsc zniszczenia.

— Pluton, oto plan misji — głos O’Neala brzmiał beznamiętnie. Zespół mógł równie dobrze otrzymywać te rozkazy od nieinteligentnego komputera. — Zebrany pluton drugiego batalionu trzysta dwudziestego piątego pułku piechoty wykona zadanie skrytego rozmieszczenia ładunków w megawieżowcach Daltren, Arten i Artal. Pluton podzieli się na dwu- i trzyosobowe zespoły. Każdy zespół otrzyma lokalizację miejsc, które albo bezpośrednio zniszczy, albo zaminuje. Po podłożeniu wszystkich ładunków i zniszczeniu kluczowych punktów jednostka opuści budynki i zdetonuje miny.

Kiedy mówił, wokół niego zbierali się żołnierze. Akcja było bardzo ryzykowna: jeden udany strzał z lasera Wszechwładcy mógł ich wszystkich pozabijać. Ale pluton reagował na śmierć towarzyszy dokładnie tak jak Mike, i każdy żołnierz odczuwał potrzebę identyfikacji z grupą, potrzebę dzielenia smutków i radości. Pancerze wywoływały normalnie silne wrażenie wyobcowania, lecz w chwilach takich jak ta pojawiała się iskierka człowieczeństwa.

— Megawieżowce powinny runąć na obszar w kształcie litery L, leżący nad oceanem i wokół otoczonych jednostek. Uwolni to te jednostki i pozwoli im się wycofać do przyjacielskich szeregów. A oto dobra wiadomość, żołnierze: znaczna większość Posleenów na tym cholernym kontynencie próbuje zgnieść Deuxičme i lansjerów, więc kiedy zrzucimy na nich te budynki, wojna będzie w połowie wygrana.

Mike urwał i rozległ się znużony, ale niekłamany okrzyk radości.

Grupowanie się plutonu zaczęło oddziaływać na niego i wyrywać go z oszołomienia.

Po tylu godzinach przebywania w pancerzu był tak samo podatny na poczucie wyobcowania jak żołnierze.

— Będziemy działać w dwuosobowych zespołach. Jeśli natkniecie się na Posleenów, z którymi nie dacie sobie rady, wezwijcie wsparcie. Sztab wesprze trzecią drużynę i inżynierów w budynku L. Budynkiem tym zajmą się inżynierowie, bo trzeba się z nim obejść ostrożniej. Jeden zespół z każdej drużyny udzieli wsparcia ogniowego pozostałym, a kiedy inne drużyny wykonają zadanie, też zajmą się osłanianiem kolegów.

Rozejrzał się po zebranych zwiadowcach i poczuł ukłucie smutku, że nie ma wśród nich wysokiego, szczupłego pancerza.

— Zwiadowcy, macie umieścić ładunki, ale przede wszystkim chcę, żebyście umieścili sondy wizyjne w nie zaminowanych budynkach. Powinniście być ponad linią ognia, ale jeśli zauważą was Posleeni, czekają was ciężkie chwile. Po podłożeniu ładunków skierujcie się przez sieć wodociągów do stacji przetwarzania nad oceanem.

Przerwał suche, monotonne przemówienie i rozejrzał się. Jednolite pancerze sprawiały wrażenie, jakby pluton był kiepsko wykonanym zestawem figurek z plasteliny. Do jego umysłu wtargnęło nagle pytanie: ilu jego żołnierzy dożyje jutra?

— Z powodu zniszczeń kanały wodociągowe powinny być puste; jeśli tak nie będzie, skruszcie ściany i osuszcie je. Według moich danych, na tym obszarze nie ma działających stacji pomp.

— Za chwilę rozejdziemy się do odpowiednich budynków. Nie mamy czasu, żeby się ukrywać w korytarzach, więc opuścimy się za pomocą kompensatorów wzdłuż zewnętrznej ściany megawieżowca. Wasze przekaźniki mają w pamięci program lądowania. Opadajcie szybko, potem włączcie kompensatory i zamortyzujcie upadek. To będzie jak skok, tylko że opadniemy szybciej i nie pójdziemy w rozsypkę. Kiedy będziemy na dole, rozdzielcie się i zacznijcie misję.

Rozejrzał się po dachu, a potem znowu zwrócił wzrok na pluton.

Nie był pewien, co powinien powiedzieć. Chwila wydawała się odpowiednia na przemówienie motywacyjne, ale niech go szlag trafi, jeśli przychodziło mu coś do głowy.

— Krótka modlitwa — powiedział wreszcie i spuścił głowę.

Przez dłuższą chwilę przebiegał w myślach niewielką liczbę modlitw, które pamiętał. Żadna z nich nie wydawała się teraz odpowiednia. Nagle przyszedł mu do głowy fragment wiersza jakiegoś nieznanego poety. Uznał, że wiersz doskonale się nadaje. Wziął głęboki wdech.


O Mario rozełkana,

Pamiętaj, utul, dbaj,

By dusza Ci oddana

Wnet w Boży wrosła gaj!

Z niewiasty każdy zrodzon,

Każdemu w biedy czas,

Życzliwym nam i wrogom,

Madonno, pomóż wraz!


— Sierżancie Green!

— Sir?

— Ruszamy.

— Tak jest, sir. Zwiadowcy, drużyna druga, pierwsza, czwarta, główna, piąta. Jazda!

Kiedy dotarli do pierwszego budynku wskazanego do zaminowania, drużyny rozdzieliły się i rozbiegły do innych obiektów. Trzecia drużyna, przydzielona do tego budynku razem z główną drużyną, czekała rozstawiona wzdłuż krawędzi dachu, aż pozostałe zespoły dotrą na miejsce. Następnie pluton zrobił krok naprzód ponad krawędzią.

Pancerze runęły w dół pod działaniem sztucznie wytworzonego ciążenia, dwukrotnie większego od ziemskiej grawitacji, i zwolniły dopiero na wysokości dwustu metrów nad ziemią. Uderzyły w powierzchnię planety z prędkością sześciu metrów na sekundę, ale system zamortyzował upadek. Po bulwarach wałęsało się bez celu kilku Posleenów.

— Drużyny, wyznaczcie zespół do zabezpieczania tyłów i idźcie do punktów minowania. Trzecia drużyna, sierżant Green i ja udzielimy wsparcia. Naprzód!

Mike chwycił karabin grawitacyjny i poszedł za czerwonymi znacznikami kierunku. Michelle analizowała wszystkich Posleenów w zasięgu wzroku i określała kolejność niszczenia celów. Najpierw ci z ciężką bronią, od najbliższych do najdalszych, chyba że dalsi celowali w Mike’a, a bliżsi nie. Mike szedł obojętnie za migającymi wskaźnikami; wściekłość po śmierci sierżanta Wiznowskiego zniszczyła w nim coś ważnego i teraz powoli ogarniała go depresja.

Posleeni padali jak muchy, a Mike coraz bardziej oddalał się od rzeczywistości. Miał wrażenie, jakby oglądał wszystko w telewizji, a otoczenie było pełne nieprawdziwych cieni.

On i sierżant Green osłaniali wejście trzeciej drużyny, a potem sami weszli do budynku.

— Jak mamy ich tutaj wspierać? — zapytał sierżant Green w jednym z gigantycznych garaży na parterze.

— Prawie wcale. Pójdziemy do wnętrza budynku i dalej wzdłuż szybu.

Mike i sierżant Green ruszyli naprzód, wykańczając po drodze Posleenów, którzy się akurat napatoczyli. Mike ustalił, że przebywający w budynku Posleeni byli wasalami zabitych Wszechwładców. Przypomniał sobie dokumentację, którą czytał całą wieczność temu, jeszcze w normalnym świecie.

Posleeńscy wojownicy nie byli obdarzeni dużą inteligencją. W ludzkich kategoriach nie można było ich nawet nazwać niedorozwiniętymi. Wszechwładcy używali nielicznych nieco inteligentniejszych wojowników jako żołnierzy przodowych lub podoficerów. Wszyscy posleeńscy „zwykli” i „wyżsi” wojownicy byli związani ze swoim Wszechwładcą.

Ale kiedy Wszechwładca ginął, zrywały się łączące ich więzi. Jeśli w pobliżu był inny Wszechwładca, mógł spróbować przejąć nad nimi kontrolę. Nazywało się to zaprzęganiem „na gorąco”. Jednak jeśli nie udało się tego zrobić w krótkim czasie po śmierci ich pana i władcy, nie można ich było zaprząc na nowo przez kolejne dwa tygodnie. Dopiero po takim czasie wojownicy sami zaczynali szukać innego Wszechwładcy. Mike wspomniał o tym sierżantowi Greenowi.

— Muszą się u nich dziać ciekawe rzeczy przez jakiś czas po każdej bitwie, sir.

— Dlaczego? — zapytał Mike obojętnym tonem.

— Cóż, sir — powiedział sierżant Green, który miał nadzieję na nowo rozbudzić u porucznika zainteresowanie przebiegiem wojny— zauważyłem kilka tych istot, które zginęły niedawno, i to nie z naszych rąk.

— Tak, ja też je widziałem.

— Myślę, że atakują też swoją rasę, sir. Przez kilka tygodni po bitwie na tyłach musi się aż roić od tych opuszczonych przez przywódców istot.

— Ich tyły rzeczywiście nie są bezpieczne — powiedział Mike z narastającym powoli zainteresowaniem.

Wciąż był w depresji po stracie sierżanta Wiznowskiego, ale zaczynała ją już pokonywać chęć kontynuowania bitwy.

— Tak, sir. Jeśli tylko odbyła się bitwa, w której zabito kilku Wszechwładców. Założę się, że wojownicy tych, którzy zginęli podczas pościgu za wahadłowcami, też tam są.

— Oprócz tych, których zaprzęgnięto „na gorąco” — zaznaczył Mike.

— Tak, sir, ale proszę spojrzeć, ilu ich tu jest. Posleeni muszą wielu tracić.

— Jak to wykorzystamy? — zastanowił się Mike.

— Nie wiem, sir, ale to może się nam przydać. Muszą przecież jakoś dostarczać zaopatrzenie. „Armia walczy z pełnym żołądkiem”, prawda? Więc ma to także wpływ na ich logistykę.

— Niezupełnie, zaopatrują się po drodze.

Rozmowę przerwał im zespół, który natknął się na grupę Posleenów po wodzą Wszechwładcy. Po kilku chwilach walki bez ofiar wśród ludzi porucznik i sierżant wrócili do rozmowy.

— Co pan chciał powiedzieć o ich logistyce, sir?

— Chodzi o zaopatrywanie się po drodze?

— Tak, sir.

— Cóż, zaopatrują się tak jak ziemskie armie prawie w całej historii wojen, przez plądrowanie. Do niedawna to, co dziś nazywa się grabieżą i jest karalne, było całkowicie normalnym sposobem zdobywania przez żołnierzy żywności i żołdu. Nie zauważył pan niczego ciekawego u Posleenów?

— Oprócz tego, że do nas strzelają, sir? — zażartował sierżant.

— Mam na myśli ich uprzęże — podpowiedział Mike z lekkim uśmiechem.

Sierżant Green obejrzał leżące w pobliżu zwłoki Posleena.

— Mają na nich jakieś kamyczki, sir.

— Tak, błyszczące kamyczki. Jeśli dobrze poszukać, na pewno znajdzie się też srebro i złoto. Najwięcej na Wszechwładcach. W ich torbach są pewnie części ciał Indowy i kawałki roślin i zwierząt. Indowy przerzuca się w tył do lądowników, a w przeciwnym kierunku przypuszczalnie podaje się amunicję. Rdzenni mieszkańcy podbijanych planet stają się pożywieniem Posleenów, a wojownicy zbierają wartościowe lub pozornie wartościowe przedmioty dla swoich szefów. Po bitwie budują coś w rodzaju świątyń dla Wszechwładców i wypełniają je zagrabionymi przedmiotami. Wydaje mi się, że są podobni do wielu żołnierzy. Kipling mawiał kiedyś: „Tylko grabież, grabież, grabież zwabi wojska chętną gawiedź”. Ale to nie może być ich jedyna motywacja. Prawda?

Загрузка...