— Sierżancie — powiedział cierpliwie Pappas — miałem długi, cholerny dzień. I nie jestem, kurwa, w najlepszym nastroju, żeby wysłuchiwać tych dupereli. Mam tu pluton i muszę go gdzieś umieścić, do cholery. Potrzebny mi środek transportu i kwatery. Nie potrzebuję natomiast waszego pieprzenia.
Pappas cieszył się, że kompania ma swojego zarządcę koszar. Podoficer miał na sobie tylko połowę munduru, bo najwyraźniej spał, kiedy znalazł go Adams, i był potwornie upierdliwy, ale Pappas i tak się cieszył. Żeby jeszcze tylko udało mu się choć w niewielkim stopniu przywrócić zarządcy poczucie rzeczywistości.
— Przykro mi, sierżancie — upierał się otyły podoficer, wymachując kopią rozkazów, którą wręczył mu Pappas. — To nie wystarczy, żebym wpuścił pańskich ludzi do koszar. Rozkazy mogą być sfałszowane.
Spojrzał na grupkę żołnierzy czekających w ciemności.
Rozmowa odbywała się w snopie światła dużej latarni wiszącej nad drzwiami jednego z baraków. Każdy barak mieścił pluton. Kompania potrzebowała pięciu baraków. Pięć rejonów kompanii tworzyło z kolei teren batalionu z kwaterą z jednej strony i barakami dla starszych podoficerów z drugiej. Bataliony były pooddzielane od siebie ulicami i placami apelowymi. Brak oświetlenia sprawiał, że wszystko wyglądało jak jeden wielki labirynt budynków.
Pappas spurpurowiał ze złości. Z trudem się powstrzymał przed złajaniem tego durnego palanta.
— Zdajecie sobie, mam nadzieję, sprawę — powiedział niebezpiecznie cicho — że macie do czynienia z waszym nowym pierwszym sierżantem?
Groźba nie zrobiła jednak żadnego wrażenia.
— Cóż — powiedział nonszalancko podoficer — musimy najpierw sprawdzić, co powie na to pierwszy sierżant Morales.
Pappas wyglądał na niepocieszonego.
— Jest tu jeszcze jeden pierwszy sierżant? — zapytał.
Nie zgadzało się to z informacją, jakiej mu udzielono, ale w Indiantown Gap nic nie odpowiadało warunkom, o których czytał w raporcie.
— Cóż — powiedział zarządca z lekko wzburzonym wyrazem twarzy — sierżant Morales jest starszym sierżantem — przyznał. — Ale pełni funkcję pierwszego sierżanta tej kompanii — zakończył z przekonaniem.
Pappas popatrzył na sierżanta przez chwilę, a potem palnął się w czoło. Co oni tu zrobili? Otworzyli dom wariatów czy co? pomyślał. Pochylił się w stronę podoficera.
— Spójrzcie no dokładnie tutaj — powiedział i wskazał na ramię. — A teraz policzcie te belki! Ile ich jest?
— Trzy — powiedział podoficer bez cienia wcześniejszej pewności siebie.
— A ile ma ich Morales?
— Dwie.
— Wiesz, co to znaczy, ty pieprzony szczylu? — nie wytrzymał Pappas.
Odwrócił się i spojrzał podoficerowi prosto w oczy.
Usta sierżanta rozciągnęły się w nerwowym grymasie, a w oczach stanęły mu łzy.
Pappas otworzył szeroko oczy.
— Czyżbyś zaczynał płakać? — zapytał z niedowierzaniem.
Po twarzy zarządcy spłynęła łza i podoficer zaszlochał.
Pappas cofnął się i wniósł oczy ku niebu.
— Boże święty, dlaczego ja? — zapytał. — Gdzie jest, kurwa, podoficer sztabowy? — rzucił.
— Nie wiem, kto to jest — powiedział pucołowaty sierżant.
— Jak, do diabła, sierżant może nie wiedzieć, kto to jest podoficer sztabowy batalionu? — zapytał Pappas.
I nagle uderzyła go pewna myśl.
— Od jak dawna jesteś sierżantem? — spytał.
— Miesiąc.
Sierżant nadal chlipał, ale nie ciekły mu już łzy.
Pappas potrząsnął głową i kontynuował przesłuchanie.
— Czy to jest twoja pierwsza jednostka?
Sierżant przytaknął bez słowa.
— Od jak dawna tu jesteś?
— Od kwietnia.
— Kwietnia! Jesteś w pieprzonej flocie od pół roku i już zostałeś sierżantem?!
— Szczególne okoliczności, sierżancie — powiedział głos w ciemnościach.
Wysoki żołnierz stanął w snopie żółtego światła.
— Lepiej się nie mieszaj, Lewis — syknął zarządca. — Albo wiesz, co się stanie.
— Zamknij się — powiedział Pappas. — Jak jeszcze raz będę chciał usłyszeć od ciebie takie gówno, ścisnę ci łeb, aż samo wypłynie.
Przyjrzał się przybyszowi w żółtym świetle. Jego szary jedwabny uniform był zadbany i wyprasowany, a żołnierz miał starannie ułożone włosy. Nosił oznaczenie rangi młodszego podoficera, ale było jasne, że na mundurze jeszcze niedawno widniały belki sierżanta.
— Jakie szczególne okoliczności? — zapytał i spojrzał na pulchnego podoficera. — No bo… — wskazał na delikwenta.
— W kompanii brakuje obecnie starszych podoficerów — odpowiedział kwaśno przybysz. — Kurde, nie brakuje nam chyba tylko kłopotów.
— Przywiozłem nowych żołnierzy do kompanii — powiedział Pappas i całkowicie zignorował bezużytecznego zarządcę. — Potrzebne mi kwatery.
— Nie może pan tu ich umieścić — powiedział z uporem zarządca.
Pappas w końcu stracił cierpliwość. Wyciągnął rękę i chwycił otyłego sierżanta za kołnierz. Uderzył nim o drzwi baraku i podniósł go do góry, tak że znaleźli się twarzą w twarz.
— Wyjaśnię ci to jeszcze raz — powiedział lodowatym głosem. — Jeśli usłyszę od ciebie jeszcze choć jedno słowo, które nie będzie odpowiedzią na bezpośrednie pytanie, osobiście zerżnę ci tyłek. Zro-zu-mia-no?
Trzęsący się ze strachu podoficer rozbeczał się, ale kiwnął głową na znak zrozumienia. Pappas puścił go, a ten upadł jak kłoda.
— Mogę pana zabrać do kogoś, kto panu pomoże — powiedział spokojnie Lewis. — To niedaleko.
Pappas przyglądał mu się przez chwilę w zamyśleniu i kiwnął głową.
— Dobra, chodźmy.
Lewis skinął na roztrzęsionego sierżanta przy drzwiach.
— Hm, moglibyśmy go zabrać ze sobą. — Urwał i dokładnie przemyślał dobór słów. — Powiedzmy, że lepiej będzie, jak nie zawiadomi pewnych osób — wyjaśnił.
Pappas uznał to rozumowanie i przytaknął. Było jasne, że sytuacja w kompanii nie odpowiadała standardom.
Możliwe, że najlepiej będzie wziąć tego starszego sierżanta Moralesa z zaskoczenia. Nawet się nie obejrzał.
— Adams, zajmij się tym.
Poprowadził pluton w głąb labiryntu baraków i potrząsnął głową z niezadowoleniem.
— Lewis, albo jak ci tam — powiedział spokojnie — może zechciałbyś mi wyjaśnić, co tu się, kurwa, dzieje?
Czy ktoś w całej flocie coś z tego rozumie? — zastanawiał się.