Pierwsza część podróży z Fort Benning w Georgii do Indiantown Gap w Pensylwanii była koszmarem. Bez drugiego sierżanta szkoleniowego Pappas szarpał się z utrzymaniem rekrutów w ryzach. Starszy szeregowy Ampele i kapral Adams stali się jego prawą ręką podczas zaganiania żołnierzy, którzy po raz pierwszy od czternastu tygodni zobaczyli „prawdziwe życie”, z powrotem do szeregu. W ciągu tych dwóch dni Pappas czuł się raczej kowbojem niż sierżantem i obiecywał sobie, że rekruci słono mu za to zapłacą, kiedy znowu będzie ich miał w koszarach.
Całą podróż odbywali autobusem, a kierowca nalegał na postoje dosłownie co pięćdziesiąt kilometrów. Na pokładzie znajdowała się toaleta, więc przez cały pierwszy dzień Pappas trzymał pluton w środku autobusu, ale w końcu musieli zatrzymać się na obiad. Miejscowi zlecieli się jak pszczoły do miodu na widok rekrutów w szarych i srebrnych jedwabnych uniformach. Pappas został zarzucony pytaniami, na które musiał odpowiedzieć. Nagle zdał sobie sprawę, że widzi tylko dwudziestu z czterdziestu żołnierzy, których miał pod swoją komendą. Zaklął, kiedy okazało się, że większość brakujących rekrutów należała do sławetnej drugiej drużyny.
Już trzy albo cztery razy zastanawiał się nad podzieleniem tej drużyny, ale za każdym razem rezygnował z takiego zamiaru. Problem z tymi żołnierzami polegał na tym, że byli rzeczywiście tak dobrzy, jak im się wydawało. Pojmowali każdą lekcję już za pierwszym razem. Nigdy nie zasypiali, ich sprzęt był zawsze w idealnym stanie, zawsze wykonywali zadania na czas albo nawet przed czasem. Mieli przeciętne wyniki lepsze niż ktokolwiek, z wyjątkiem kilku osób w całej kompanii. Był to jeden z rzadkich przypadków, kiedy jakaś grupa w wojsku odznaczała się kompetencją i zdolnościami. Niestety dowódca drugiej drużyny, starszy szeregowy James Stewart — najbardziej czarujący młodzieniec, jakiego tylko mogłaby sobie wymarzyć każda młoda dziewczyna — najprawdopodobniej był wichrzycielem całej grupy.
Wkrótce po przyjeździe podstawowej grupy szkoleniowej inspekcje ujawniły ogromne ilości mocnego alkoholu w posiadaniu rekrutów. Ponieważ nie sposób było całkowicie odciąć dopływ nieprzepisowego płynu do armii, dotychczas podczas podstawowego szkolenia jedna butelka mogła pojawiać się raz na kilka tygodni. Intensywne przesłuchania wystraszonych rekrutów nie ujawniły źródła; dostawcy tworzyli zgraną siatkę.
Rekruci mogli zamawiać alkohol w ten sposób, że małe zwitki papieru z zapłatą ukrywano w szparach ścian koszar, w toalecie albo na gdzieś na placu apelowym. Następnego dnia w szafce rekruta pojawiała się butelka albo instrukcja, gdzie ją odebrać. CID, Kryminalny Wydział Śledczy Sił Lądowych, przez długie tygodnie próbował złapać szmuglerów na gorącym uczynku, ale zawsze zjawiał się na miejscu odrobinę za późno. Inspektorzy dochodzeniowi obserwowali kiedyś przez trzy dni miejsce, w którym zostawiano zapłatę, tylko po to, żeby przekonać się, że dziura w ścianie przechodziła na wylot.
Alkohol, papierosy, pornografia, ale o dziwo żadnych narkotyków. Po dwunastu tygodniach szkolenia kompania Alfa miała dwutygodniowe ćwiczenia w terenie. Okazało się, że przez cały ten czas w całej kompanii, a nawet batalionie, nie pojawiła się ani jedna pełna butelka. Było zatem oczywiste, że roznosiciele należeli do kompanii Alfa.
Agenci CID masowo rzucili się na kompanię Alfa, ale Spec sierżant Pappas od dawna już wiedział, kto był przywódcą szajki. W ostatnim tygodniu szkolenia, po nieudanej sobotniej inspekcji, Pappas wyprowadził pluton z koszar i wraz z pierwszym sierżantem kompanii, surowym weteranem Sił Specjalnych o stażu jeszcze dłuższym niż jego, przewrócili koszary do góry nogami.
Łóżka wylatywały przez okno wraz z osobistymi szafkami, szafkami na wyposażenie, ubraniami, sprzętem i wszystkim, co tylko dało się ruszyć. Każdy przedmiot poddano krótkim, ale dokładnym oględzinom. Kiedy już prawie mieli się poddać, znaleźli wreszcie to, czego szukali, w samym środku betonowej ściany za szafką dowódcy drużyny.
Było to prawdziwe wyzwanie dla doświadczonych podoficerów. Z jednej strony pogwałcono wprawdzie liczne przepisy, ale z drugiej strony żołnierze drużyny spisywali się w innych dziedzinach lepiej, niż każdy podoficer mógłby sobie wymarzyć. Najgorszy w tym wszystkim był fakt, że bycie dowódcą wojskowym wymagało szacunku podkomendnych. Dowódca musi czasem wysłać żołnierzy na pewną śmierć, a oni pójdą, jeśli będą go szanowali, kochali i bali się go bardziej niż kogokolwiek na świecie. Gdyby szli na wojnę z przekonaniem, że są w stanie dokonać wszystkiego, mogłoby to skończyć się gorzej, niż gdyby w ogóle nie byli szkoleni. Ale ci żołnierze byli tak dobrzy w swoim rzemiośle — szczególnie Stewart — że posłanie ich w odstawkę byłoby zmarnowaniem całego procesu szkolenia i ich talentu.
Mieli trochę czasu, żeby wszystko przedyskutować. Kaprale musztrowali rekrutów do utraty tchu, a sierżant Pappas był całkowicie pewien, że żołnierze nie spodziewali się przeszukania. Podoficerowie szybko doszli do porozumienia, obmyślili plan i wyszli na plac do rekrutów. Rekonstrukcja pomieszczeń drużyny została bardzo dokładnie przeprowadzona przez kaprali szkoleniowych. Potem, kiedy Stewart sprawdzi skrytkę, zacznie się zastanawiać, czy to podoficerowie, czy rekruci splądrowali jego tajny magazyn.
Dwa dni później odbyły się nie zaplanowane ćwiczenia polowe. O drugiej nad ranem rekruci zostali poderwani z łóżek, wbici w mundury i popędzeni w ciemność.
Pluton podzielono na drużyny i poddano morderczej musztrze. Były to ćwiczenia biegu i padu, przywierania do ziemi, żeby ostrzelać wroga, podczas gdy inna drużyna rusza naprzód, a potem znowu biegu do następnej pozycji ostrzału. Trzeba było biec dwadzieścia do trzydziestu metrów, paść na ziemię, wystrzelić kilka ślepaków, poderwać się na nogi z pięćdziesięcioma kilogramami sprzętu na plecach, a potem powtarzać wszystko całymi godzinami.
Rekrutów nadzorowali kaprale szkoleniowi, a Spec sierżant Pappas cicho przemieszczał się w ciemnościach od drużyny do drużyny i obserwował wszystkich, samemu nie będąc widzianym. Zniknęły wszystkie zaokrąglenia, ten „cywilny tłuszczyk”, który na początku był widoczny nawet u rekrutów w dobrej formie. Wszyscy stali się twardymi, wytrzymałymi mężczyznami o niespożytej energii, niebezpiecznymi jak małe grzechotniki. Dokładnie takimi, jakimi mieli się stać.
Przed świtem drużyny rozproszono, a potem zgodnie z zaleceniami kaprale szkoleniowi zebrali wszystkich i całkowicie wbrew obowiązującej doktrynie rozpalili ogień. Ognisko było niebezpieczne dla współczesnej piechoty, ujawniało jej pozycję, stwarzało zagrożenie pożarowe w lasach i szkodziło środowisku naturalnemu. Ale Pappas wiedział, że żołnierze piechoty są pod wieloma względami atawistyczni. Chętnie tarzają się w pyle i błocie, nawet gdy to przeklinają, a ogień trąca szczególną strunę w każdym człowieku. Jak niewiele rzeczy na świecie, ogień otwiera duszę, a czasem nawet otworzyć ją może właśnie tylko on.
Kiedy druga drużyna rozłożyła się na plecakach i wypoczywała przy ciepłym świetle, Pappas po cichu wyłonił się z mroku i gestem dłoni polecił kapralowi szkoleniowemu oddalić się.
Członkowie drużyny podnieśli się do pozycji siedzącej i rzucali ukradkowe spojrzenia na Stewarta. On natomiast utkwił bazyliszkowy wzrok w sierżancie Pappasie; jego spojrzenie mogło powstrzymać nawet szarżującego byka.
W pierwszym tygodniu nauczył się, żeby nie patrzeć w ten sposób na Pappasa, ale teraz najwyraźniej nadszedł czas, aby to zrobić.
Pappas sięgnął do przepastnych kieszeni spodni i wyciągnął dwanaście zwitków banknotów.
— Chyba coś zgubiliście — powiedział i rzucił po jednym do każdego rekruta.
— Sir — zaczął jeden z żołnierzy — to nie jest tak, jak pan myśli!
— Zamknij się — warknął Stewart.
Rekrut zamknął się.
— Zdradzę wam pewien sekret, żołnierze — powiedział Pappas cichym i pozornie obojętnym głosem.
Po raz pierwszy zwrócił się do nich w ten sposób i wszystkich to zaskoczyło. W zasadzie nie powinno się ich nazywać żołnierzami, dopóki nie przejdą końcowych testów. To był cel, do którego wszyscy dążyli, dowód uznania pod wieloma względami cenniejszy nawet niż życie.
— To jeden z wielkich sekretów — ciągnął Pappas. — Wiecie, sekretów sierżanta. Rekruci zawsze myślą, że ich sierżanci mają swoje tajemnice, których nie można poznać, dopóki samemu nie zostanie się sierżantem. Zupełnie, jakby zdradzano nam je ostatniego dnia „Szkoły Sierżantów”.
Roześmiał się ze swojego dowcipu i wydął policzki.
— Cóż, tak nie jest. Sekrety poznaje się po prostu będąc w jednostce, w wojsku, niezależnie od tego, czy to są siły lądowe, piechota morska, oddziały uderzeniowe czy liniowe. Zazwyczaj poznaje się je w ciągu pierwszych kilku miesięcy. Ale to nie jest ten duży sekret. To jest mały sekret.
— Duży można ująć w trzech słowach — ciągnął po chwili poważnie. — „Kontrabanda jest wszędzie”. Gdzieś w koszarach zawsze są narkotyki, osobista broń palna albo ładunki wybuchowe. I zawsze kwitnie czarny rynek. Wy nie byliście ani pierwszymi, ani drugimi, ani nawet dwieście pięćdziesiątymi. Kontrabanda w koszarach jest stara jak samo wojsko. A sprzęt, który mają nam przydzielić, jest marzeniem każdego czarnorynkowego handlarza. Wszyscy w tym pieprzonym kraju chcą galaksjańskiej broni, narkotyków, zastrzyków hibernacyjnych. Cholera, nawet najmniejszy duperel GalTechu, pióra, baterie Eterna, wszystko jest warte kupę dolców. A więc zgarniemy wkrótce całą pulę; można łatwo zarobić dwanaście kawałków za jeden zastrzyk regeneracyjny.
Podniósł gałąź i podsycił dogasający ogień, przez chwilę to wydymając, to wciągając policzki w milczeniu.
— Jest jeszcze większa tajemnica — powiedział prawie szeptem. — Jedno małe zdanie. „Dopóki nie wpływa to na skuteczność jednostki, nie ma sprawy.” Znowu się uśmiechnął i rozejrzał po zebranych wokół rekrutach. Jego wzrok zlodowaciał, a uśmiech zmienił się w minę szczerzącego zęby psa.
— Waszym tatusiom, zasrańcy, nawet się jeszcze o was nie śniło, kiedy ja służyłem już w pieprzonej piechocie morskiej. Wtedy oficerowie musieli mieć uzbrojoną obstawę, żeby wejść do koszar, bo problem pieprzonych narkotyków był ogromny, a niewiele lepiej było nawet w cholernym Korpusie. Gdybyśmy musieli iść na wojnę w latach siedemdziesiątych, nikt z was by nie poszedł. W całej pieprzonej armii, czy to w piechocie, czy w artylerii, w wojskach pancernych czy powietrznodesantowych, nie było jednostki przygotowanej do walki, bo armią zawładnęli kryminaliści. Jeśli pójdziecie na wojnę z przekonaniem, że dostaliście właśnie klucz do sklepu z cukierkami, jednostka, do której traficie, będzie miała przesrane. Kiedy naprawdę będzie wam potrzebny ten cały zafajdany sprzęt, kiedy wkoło będą się rozlegać jęki mordowanych, a wasi kumple zaczną na waszych oczach umierać, zabraknie wam tego zasranego wyposażenia. Amunicja, broń i każdy rodzaj sprzętu będzie wysprzedany. A wtedy będziecie mieli przesrane. Już tak kiedyś było. I niech mnie diabli, jeśli powtórzy się to na moich oczach.
Spojrzał na ogień i wrzucił w płomienie drugą gałąź. Jego gniew powoli opadał. Wypuścił powietrze z dźwiękiem przypominającym odgłos silnika motorówki.
— Długo z tym walczyliśmy — ciągnął z ożywieniem — i musieliśmy się z tym uporać, bo takie wojsko po prostu nie może funkcjonować. W wojsku chodzi o szacunek. Jeśli wam się wydaje, że możecie mnie wykiwać, to nie macie dla mnie szacunku i nie wykonacie moich rozkazów ani rozkazów waszych oficerów, kiedy nadejdzie czas, żeby iść na śmierć.
Urwał i popatrzył na ogień, mając nadzieję, że przynajmniej niektórzy z rekrutów zrozumieli, do czego zmierza.
Ale tak naprawdę mówił do Stewarta i wszyscy o tym wiedzieli.
— Jesteście dobrzy, naprawdę dobrzy. Ale jeśli uważacie, że w tym wszystkim chodzi o pieniądze, to nie nadajecie się na żołnierzy szturmowych, bo nie zostaniecie ze mną wtedy, kiedy będziecie mi najbardziej potrzebni.
— Teraz zaczniecie poznawać tę wielką tajemnicę, możliwe, że największą. Nie zdradzę wam jej, musicie ją sami odkryć. Powiem wam tylko, że to nie jest: „Pieniądze to nie wszystko” ani nic równie banalnego. A teraz sedno sprawy: jeśli chcecie założyć pancerz wspomagany, jeśli chcecie być takimi żołnierzami, na jakich szkolicie się od czternastu tygodni, musicie wrzucić te zwitki banknotów do ognia.
Drużyna słuchała go w napięciu, zastanawiając się nad tym, co mówił. Rekruci ściskali zwitki, spazmatycznie połykali ślinę i patrzyli po sobie. Wszyscy trzymali w garści kilka tysięcy dolarów, na które ciężko zapracowali.
Stanowczo nie chcieli ich teraz stracić.
— Możecie też wstać i wrócić do obozu. Wtedy po zakończeniu szkolenia zostaniecie przeniesieni do waszych lokalnych jednostek Gwardii Narodowej. Nie będzie żadnej ciężkiej musztry ani sądu wojskowego, tylko trochę papierkowej roboty. Statystycznie będziecie mieli większe szanse na przeżycie w Gwardii. Jeśli tylko Posleeni nie zaatakują was bezpośrednio, jako gwardziści pozostaniecie na stałe w tej samej jednostce i nie będą was przenosić z jednego pola walki na drugie, tak jak w oddziałach uderzeniowych czy osłaniających. Jako żołnierze szturmowi traficie natomiast do wiecznego kotła, i niezależnie od tego, jak jesteście dobrzy, wielu z was zginie. Żeby znaleźć się w Gwardii, wystarczy zatrzymać pieniądze. To powinno być proste.
Kiedy skończył mówić, oparł się plecami o rosnącą obok sosnę i czekał na reakcję. Podrapał się w głowę krótką gałązką i automatycznie strzepnął z ramienia znajdujące się tam płatki naskórka.
Stewart wciąż świdrował go bazyliszkowym spojrzeniem. Wreszcie odezwał się.
— Moglibyśmy przyjąć pana do spółki.
Propozycja nie obraziła Pappasa, spodziewał się jej i miał nadzieję, że w ten sposób będzie mógł jeszcze raz podkreślić sedno sprawy. Poza tym był pewien, że Stewart zaproponował to tylko pro forma i nie oczekiwał, że sierżant się zgodzi.
— Nie, raczej nie. Widzisz, ja już znam ten wielki, wielki sekret.
— Tak — szepnął Stewart i po raz pierwszy spojrzał na zwitek w ręku.
Powoli ściągnął gumkę i rozłożył banknoty. Po chwili znowu ułożył je w stos i przetasował tuż pod nosem, żeby poczuć ich zapach. Jeszcze raz je rozłożył i bez słowa, z kamienną twarzą, wrzucił je do ognia. Któryś z rekrutów — nie wiadomo, który — westchnął ciężko.
— Pieniądze nie mogą być aż tak ważne, prawda? — zapytał Stewart.
— Tak, ale to nie jest jeszcze cała tajemnica — odpowiedział Pappas.
Sierżant patrzył, jak członkowie drużyny, jeden po drugim, niektórzy z widocznym ociąganiem, ale większość, o dziwo, prawie bez mrugnięcia okiem, wrzucali pieniądze do ognia.
— Dobra — powiedział Pappas zmęczonym głosem — wyśpijcie się. I mam nadzieję, że nigdy nie będziecie musieli przekonać się, jaka jest reszta tajemnicy.
Wstał i rozpłynął się w mroku.
Teraz Pappas żałował, że nie zerżnął im tyłka. W pobliżu McDonalda drużyna była bez nadzoru i, jeśli historia lubiła się powtarzać, pakowała się w jakieś kłopoty. Zauważył Ampele’a, którego jakaś ładna, choć nieco zbyt zaokrąglona młoda dama prowadziła za róg, i podbiegł do niego.
— Gdzie jest Stewart? — zapytał i wyprowadził Ampele’a zza rogu.
— Co…? Nie wiem, sir. Ja tu tylko rozmawiam z Rikki. Jeszcze minutę temu był ze swoją drużyną koło toalety.
Ruszył w stronę restauracji, ale nagle cofnął się, jak gdyby był na bungee. Ręka młodej damy była niewidoczna i Pappas miał ochotę krzyknąć „Pokażcie ręce” tylko po to, żeby zobaczyć ich miny.
— Proszę pani — powiedział łagodnie Pappas — mogłaby nas pani zostawić na chwilę samych?
Jej dłoń niechętnie puściła żołnierza, a sierżant zdecydowanie odciągnął Ampele’a za rękę.
— Skoncentruj się. Pomyślisz o ślicznotkach, jak dotrzemy do Indiantown Gap.
Wszedł do restauracji i kątem oka zauważył, jak członek drugiej drużyny ucieka przez służbowe wejście.
Sierżant dopadł do drzwi, zanim się zamknęły, zatrzymał się, rozejrzał i ruszył w stronę toalety.
— Sierżancie, Wilson pobiegł tędy — zauważył Ampele.
— Tak, ale tu chodzi o Stewarta. Zastanawiam się tylko, czy to nie jest podwójny blef.
Otworzył, a raczej chciał otworzyć drzwi męskiej toalety. Coś je blokowało.
— Stewart! Otwieraj te cholerne drzwi albo licz się z konsekwencjami! — z całej siły pociągnął za klamkę. — Raz! Dwa!
Rozległ się trzask, jak gdyby gwałtownie usunięto jakąś blokadę, i drzwi otworzyły się. Dziewięciu członków drużyny tłoczyło się w niezbyt dużej toalecie. Wszyscy co do jednego patrzyli na niego, jakby nagle oszalał.
— O co chodzi, sierżancie? — zapytał Stewart, kiedy odszedł od pisuaru, a inny rekrut zajął jego miejsce. — Te drzwi okropnie się zacinają jak na McDonalda.
— Dobra, gdzie ona jest? — zapytał Pappas i odwzajemnił jego lodowate spojrzenie.
W toalecie unosił się zwykły zapach rozwodnionego moczu, ale z zapachem tym mieszała się też delikatna woń tanich perfum.
— Gdzie jest kto, sierżancie?
— Ta druga. Ta, której nie napuściłeś na Ampele’a.
Dowódca plutonu wyglądał na zaskoczonego; znowu się okazało, że sierżant był dwa kroki przed nim.
— Nie mam pojęcia, o kim pan mówi, sierżancie — powiedział Stewart z miną niewiniątka. — W tej toalecie nie ma kobiet — ciągnął, zataczając ręką koło po stłoczonych w pomieszczeniu członkach drużyny — a wszedł pan przez jedyne drzwi.
Wzruszył ramionami i potrząsnął głową, jakby dziwiły go nagłe urojenia sierżanta.
— Ampele, zostań tu. Stewart — powiedział i położył umięśnioną dłoń na ramieniu starszego szeregowego — czeka nas jeszcze jedna mała pogawędka.
Pappas wyprowadził rekruta z toalety i powiódł go w głąb jesiennej mgły na dworze.
— Jeśli mówię coś raz — powiedział łagodnie, kiedy przyparł szeregowca do ściany restauracji — to tak, jakbym mówił dwa razy — ciągnął, przyciskając rondo wojskowego kapelusza do górnej części nosa Stewarta, i przytknął palec do jego piersi. — Nie rób ze mnie wała. Myślę, że nadajesz się na oficera, ale jak na razie wygląda na to, że skończysz w Leavenworth. Ta głupia suka schowała się w drugim szybie wentylacyjnym na lewo od pisuaru i jest niewątpliwie wystraszona na śmierć. W toalecie był zapach perfum i kawałki pokruszonej cegły przy szybie, które chcieliście ukryć. Każ swojej drużynie wrócić do jadalni, wyprowadź dziewczynę z toalety i zamelduj się u mnie, jak skończysz, czy to jasne?
— Jak kryształ, sierżancie.
Nutka kpiny w głosie szeregowca rozzłościła Pappasa i nagle, jak grom z jasnego nieba, przyszło mu do głowy rozwiązanie problemu. Uśmiechnął się złowrogo. Na ten widok w oczach szeregowca pojawił się wyraz niepokoju.
— Od tej chwili nie jestem na służbie — powiedział Pappas, śmiejąc się w duchu z przerażenia Stewarta. — Jeśli coś źle pójdzie — ciągnął — będzie to twoja wina — palec twardy jak skała znów naparł na pierś Stewarta. — Całkowicie umywam ręce, kapujesz? Jeśli ty coś spieprzysz — palec — zabieram ci belkę. Jesteś starszym szeregowym, więc masz coś do stracenia. Jeśli oni coś spieprzą, ty — palec — tracisz belkę. Odpowiadasz za wszystko, dopóki nie dotrzemy do hotelu; ogłoszę to w autobusie jeszcze zanim odjedziemy. To powinno oduczyć cię głupich dowcipów. Czy wyrażam się jasno?
— Jasno, sierżancie — potwierdził Stewart i zbladł.
— Ja i Ampele odpoczniemy sobie podczas dalszej podróży, bo za wszystko ty odpowiadasz. Jeśli coś pójdzie źle, dojdzie do publicznego pijaństwa, sprośnych zaczepek, wkurzą się czyiś ojcowie, zostaną okradzeni jacyś sklepikarze, któryś rekrut zwymiotuje w miejscu publicznym, to poleci — palec w klatkę piersiową — twój tyłek.
Przez całą noc i cały jutrzejszy dzień. Zamierzam spać jak dziecko. Czy to jest absolutnie, całkowicie, kryształowo jasne?
— Tak, sierżancie.
— Cieszę się.
Podoficer roześmiał się od ucha do ucha, a jego białe zęby zalśniły na tle szerokiej śniadej twarzy.
— Życzę miłego dnia.
Reszta podróży była już jak piknik.