17

Transportowiec planetarny klasy Maruk
Tranzyt w n-przestrzeni Ziemia-Diess, przestrzeń zerowa
09:27, 28 stycznia 2002

— Porucznik Michael O’Neal zgłasza się na rozkaz, sir!

Mike zasalutował sztywno ze wzrokiem utkwionym piętnaście centymetrów powyżej głowy dowódcy.

— Spocznij, poruczniku.

Wysoki, szczupły oficer znowu zajął się czytaniem komputerowego wydruku raportu i robieniem notatek.

Jak pozwalała na to komenda „spocznij”, Mike stał w lekkim rozkroku z rękami splecionymi na plecach i korzystał z okazji, żeby przyjrzeć się pomieszczeniu i jego gospodarzowi. Podpułkownik Youngman miał małą łysinę i bardzo skrzywiony kręgosłup. Stalowe mięśnie zdradzały dobrą kondycję fizyczną, ale w porównaniu z O’Nealem oficer wyglądał niemal wątło. Bez wątpienia był biegaczem; sądząc po wyglądzie zagłodzonego charta, zapewne weekendowym maratończykiem.

Elipsoidalne pomieszczenie miało surowy, niemal spartański wystrój. Mike przypuszczał, że przyczyną tego były raczej przeszkody technologiczne niż upodobania pułkownika. Gołe szare ściany z masy stalowo-plastycznej były całkowicie niedostosowane do jakichkolwiek normalnych systemów zaczepu — klej by nie przywarł, a gwoździe wygięłyby się — a na rurach na suficie, wykonanych z jakiegoś prawdopodobnie organicznego tworzywa, którego używali Indowy, nie dało się niczego powiesić. Nie było luster, zamykanych szafek ani półek, było tylko biurko, dwa krzesła i podłoga. Światło miało dziwną zielonkawoniebieską barwę, za którą przepadali Indowy. Przez to światło pomieszczenie wyglądało na zimne i ciemne, i przywodziło na myśl filmowe horrory.

Na podłodze stało kilka pudeł, niewątpliwie wypełnionych rzeczami, które dowódca batalionu uważał za niezbędne do udekorowania biura. Mike zaczął wyobrażać sobie w myślach ich zawartość, zaczynając od „barwy narodowe”. Kiedy doszedł do „żona i dzieci, zdjęcie, pięć na siedem, zręcznie ukryte poniżej zdjęcie kochanki”, zdał sobie sprawę, że jego próby pozostania spokojnym powoli rozsypują się w drobny mak. Po dziesięciu minutach pułkownik odłożył drugi raport i podniósł wzrok.

— Wyglądacie na zdenerwowanego, poruczniku.

— Tak pan uważa, sir? — zdziwił się Mike.

Mimo że ten palant okazał mu swoją wyższość, każąc mu czekać dziesięć minut, Mike był pewien, że jego wyraz twarzy się nie zmienił.

— Wyglądaliście na wkurzonego już wtedy, kiedy przeszliście przez drzwi. Szczerze powiedziawszy, robicie minę, jakbyście mieli zaraz odgryźć dupę dzikiej bestii.

Pułkownik zmarszczył czoło w grymasie niezadowolenia.

— A, o to chodzi, sir — powiedział Mike i przestał się dziwić; stale ktoś popełniał ten sam błąd. — Ja mam stale taki wyraz twarzy. To od podnoszenia ciężarów.

— Ciężarowiec, co? Ciężarowcy są zazwyczaj kiepscy w biegach. Jak tam wasze wyniki na ćwiczeniach, poruczniku? — zapytał pułkownik i uniósł brew.

— Daję sobie radę, sir.

Zazwyczaj jestem najlepszy, sir, pomyślał z odrobiną cierpkiego humoru. A jeśli uważa pan, że ciężarowcy są kiepskimi biegaczami, powinien pan zobaczyć maratończyka na siłowni. Kiedy się potrafi poderwać sztangę dwukrotnie cięższą od siebie samego, pompki i przysiady to pestka. Biegi stanowią pewien problem, ale Mike i tak był zazwyczaj najlepszy w swojej grupie wiekowej.

— „Daję sobie radę” to za mało. Od moich oficerów oczekuję maksymalnej sprawności fizycznej i mimo że nie jesteście oficjalnie przypisani do tej jednostki, oczekuję, że i tak będziecie świecić przykładem. Na tym statku nie ma odpowiednich miejsc do biegów, ale kiedy dotrzemy na docelową planetę, chcę zobaczyć, jak spisujecie się na codziennych ćwiczeniach. Czy wyrażam się jasno?

Pułkownik chciał zmrozić Mike’a wzrokiem. Jednak po wieloletnich doświadczeniach z lodowatym wzrokiem Jacka Hornera spojrzenie pułkownika spłynęło po O’Nealu jak woda po oszlifowanej ściance diamentu.

— Tak jest, sir — rzucił Mike z udaną powagą.

— Hmm. W ten sposób dochodzimy do kwestii waszej misji. Jak rozumiem, macie doradzać mnie i moim ludziom w sprawach funkcjonowania i używania pancerzy wspomaganych. Zgadza się?

— Sir — Mike urwał na moment, zanim rozpoczął starannie przygotowane przemówienie. — Jako członek zespołu projektowania uzbrojenia piechoty GalTechu dysponuję szczegółową wiedzą na temat słabych i mocnych stron pancerzy wspomaganych. Zespół sprecyzował też wymagania w zakresie gotowości bojowej. Okoliczności sprawiły, że pański batalion został wysłany z misją, zanim spełnił wymogi szkolenia i zanim ktokolwiek, zespół GalTechu, GF TRADOC czy Siły Uderzeniowe Floty, uznał go za całkowicie przygotowany. Dlatego przydzielono mnie do pomocy. Sir, pan wie wszystko o strategii lekkiej piechoty, może też i ciężkiej piechoty, ale ja się znam na pancerzach i strategii ich użycia. Pracowałem nad pancerzami wspomaganymi dłużej niż ktokolwiek inny we flocie — zakończył nie bez dumy.

Urwał, nie wiedząc, co mówić dalej.

— Chcecie powiedzieć, poruczniku, że waszym zdaniem nie jesteśmy odpowiednio wyszkoleni do walki? — zapytał cicho pułkownik.

Mike wyglądał na zszokowanego.

— Nie, sir, ani trochę. Po prostu nie jesteście przygotowani lepiej niż piechota morska przed najazdem na Guadalcanal, a powierzono wam misję z podobnych powodów.

— Cóż, poruczniku — powiedział pułkownik i uśmiechnął się jak kocur do kanarka. — Niestety nie mogę się z tym zgodzić. Wcale nie tak trudno używa się tych pancerzy wspomaganych, którymi tak się chełpicie. Do swojego przyzwyczaiłem się bardzo szybko. Będą niezwykle pomocne na Powietrzno-Lądowym Polu Walki, ale nie wydaje mi się, żeby znacznie zmieniały strategię. A nauka obsługi to pestka, więc moim zdaniem wasze główne zadanie ma polegać na patrzeniu mi przez ramię.

Jakie „Powietrzno-Lądowe Pole Walki”? Walka z Posleenami w powietrzu to najkrótsza droga do piekła!

— Sir, moja misja rzeczywiście polega częściowo na ocenie działań batalionu, ale, z całym należnym szacunkiem, moją główną funkcją jest doradztwo. Standardowy pancerz ma dwieście trzydzieści osiem funkcji, które można łączyć w nieskończoną liczbę permutacji. Dla pełnej sprawności żołnierz musi umieć połączyć w środowisku bojowym co najmniej trzy funkcje. Można oczywiście poradzić sobie przy użyciu jednej albo dwóch, ale dopiero trzy do pięciu umożliwiają żołnierzom piechoty „bieganie, skakanie i strzelanie”. Pancerz dowódcy ma czterysta osiemdziesiąt dwie ukryte funkcje. Główne problemy to przeładowanie kanałów przepływu informacji i trudności w obsłudze.

Mike urwał i podniósł wzrok, nadal stojąc w pozycji na spocznij. Żałował, że nie może zapalić cygara, ale pułkownik na pewno nie był palaczem.

— Jeśli nie dysponuje się inteligentnym przekaźnikiem doskonale dostosowanym do własnych potrzeb, ryzykuje się przeciążenie kanałów przepływu poleceń, komunikatów, komend sterujących i danych wywiadu. Albo przeładuje pan te kanały, albo odfiltruje za dużo danych, co też jest niebezpieczne. A co do samego pancerza, typ dowódczy ma tyle funkcji pozwalających posiadaczowi na kontrolowanie wielu mobilnych jednostek i utrzymujących go przy życiu, że znowu ryzykuje pan albo przeciążenie, albo wyczerpanie energii pancerza wspomaganego. Sir, TRADOC wymaga minimum dwustu godzin szkolenia w przypadku zwykłych pancerzy i trzystu w przypadku pancerzy dowódczych. Dane w aktach świadczą, że tylko podoficerowie otrzymali ponad sto godzin szkolenia. Sir, ja spędziłem w pancerzu wspomaganym trzy tysiące godzin i nadal czuję się jak początkujący. Problemem są też autonomiczne systemy, które dopasowują się do użytkownika i bywają okresowo niestabilne. Nigdy ich nie testowano w prawdziwych warunkach bojowych, a ich niestabilność pojawia się w ciągu pierwszych stu godzin użycia.

Mike urwał i zastanawiał się, czy dowódca zrozumiał jego obawy związane z niewybaczalnym brakiem przygotowania batalionu. Po głosie odprawiającego go z misją oficera wywnioskował, że TRADOC miało te same zastrzeżenia.

— Synu, rozumiem, co mówisz o przeciążeniu, już dawno zapoznałem się z tym problemem. Zrobiłem to, co zrobiłby w tej sytuacji każdy dobry dowódca: stworzyłem sieć komunikacyjną. Co do użycia pancerzy wspomaganych, masz rację, są zbyt skomplikowane, a ten autonomiczny system to kupa gówna. Wszystko jest w raporcie. Spójrz — podniósł jeden z wydruków — ja też robię raporty. I uważam, że raporty dowódcy batalionu z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem w tej armii znaczą więcej niż raporty jakiegoś cholernego porucznika. Nie obchodzi mnie, na czym polega twoja misja ani za kogo się uważasz. Masz wrócić do kabiny i nie wychodzić z niej do końca podróży. Nie jesteś zamknięty w kwaterze ani nic w tym rodzaju, ale to ja decyduję, co robi mój batalion, jak trenuje i jaka jest strategia. A nie były sierżant z błyszczącą srebrną belką na ramieniu, który zgrywa pieprzonego ważniaka. Jeśli zobaczę, że kręcisz się na terenie batalionu bez mojego wyraźnego zezwolenia, albo dowiem się, że rozmawiasz z moimi oficerami o strategii i treningu, osobiście cię zdegraduję na podoficera i pozbawię honorów, a może i życia. Czy to jasne? — zakończył dowódca batalionu, a słowa rozbrzmiały w ciszy jak przewracające się na siebie żelazne belki.

— Tak jest, sir — powiedział Mike ze wzrokiem utkwionym piętnaście centymetrów nad głową dowódcy.

— A jeśli będziesz grzecznym małym chłopcem, to kiedy wrócimy do domu, napiszę miły raport, w którym nie będzie takich przymiotników jak „arogancki” czy „bezczelny”. Jasne? — Oficer uśmiechnął się blado.

— Tak jest, sir.

— Odmaszerować.

Porucznik O’Neal stanął na baczność, wykonał przepisowy zwrot w prawo i wymaszerował za drzwi.


* * *

Kiedy drzwi kabiny otworzyły się, Mike leżał na koi ubrany w jedwabny uniform bojowy i miał na nosie okulary z interfejsem rzeczywistości wirtualnej, zwane wojkularami. Jedwabny uniform — oficjalnie w dokumentacji: mundur, przedmiot ogólnej użyteczności, Siły Lądowe — był przeznaczony do codziennego użytku przez żołnierzy w pancerzach wspomaganych. Nie miał służyć do walki, a skoro projektował go zespół GalTechu, położono nacisk głównie na komfort i styl. Strój w jasnoszarym kolorze przypominał trochę kimono z kapturem. Materiał, bawełna udoskonalona przez Indowy, był gładki i lekki jak jedwab, i reagował na zmiany temperatury. Miał kilka rzemieni zaciskających albo rozluźniających kołnierzyk i mankiety, dlatego można go było używać w temperaturze od minus trzydziestu do plus dwudziestu pięciu stopni Celsjusza. Mike wyróżniał się ubiorem, bo mimo że jedwabne uniformy dostarczono wszystkim żołnierzom jednostki pancerzy wspomaganych, pozostali nosili kamuflujące mundury polowe.

Minął miesiąc od nieudanego spotkania z dowódcą batalionu. Mike miał wrażenie, że jest w najlepszej w życiu kondycji. Skoro nie mógł wykonywać zadań należących do jego misji, czyli szkolenia i doradztwa, większość czasu spędzał na ocenianiu gotowości batalionu (która była niedostateczna) i rozwijaniu własnej sprawności. Pomimo stwierdzenia pułkownika, że na statku nie ma miejsc nadających się do biegania, Mike odkrył ciągnące się kilometrami puste korytarze. Z trudem odnalazł członka załogi Indowy; większość Indowy trzymała się z dala od niezrozumiałych dla nich drapieżników. Po ostrożnych kurtuazyjnych rozmowach Mike uzyskał dostęp do urządzeń kontroli grawitacji w większości nie używanych sektorów. Korytarze były przede wszystkim magazynami z przywodzącymi na myśl jaskinie wnękami, w których przechowywano teraz amunicję, części zamienne, czołgi, racje żywnościowe i mnóstwo innych rzeczy, które cywilizowany rodzaj ludzki zabiera ze sobą, kiedy wyrusza na wojnę. W normalnych okolicznościach wnęki zawierałyby maszynerię, narzędzia, żywność, nasiona, czyszczarki i wiele innych rzeczy, które zabierali ze sobą Indowy, kiedy wyruszali kolonizować inne planety, był to bowiem ich statek kolonizacyjny. Obszerny cylinder, długi na pięć kilometrów i szeroki na kilometr, zabrał teraz kontyngent ziemskich wojsk ekspedycyjnych NATO w czteromiesięczną podróż na Diess.

Przez ostatni miesiąc korytarze rozbrzmiewały zgrzytem stali plastycznej, kiedy Mike biegał, skakał, robił uniki, strzelał i dowodził jednostkami w trybie rzeczywistości wirtualnej, przy ciążeniu sięgającym od zera do dwóch wartości ziemskiej grawitacji. Kiedy drzwi się otworzyły, Mike poprawiał właśnie swoje wyniki w jednym z komputerowo wygenerowanych scenariuszy: „Przełęcz Asheville”.

Ameryka znalazła się w sytuacji, w jakiej nie była jeszcze w swojej historii. Ostatni poważniejszy konflikt na terenie kontynentalnych Stanów Zjednoczonych to była Wojna Secesyjna, i poza kilkoma wyjątkami żadna strona w tym konflikcie nie była zainteresowana zabijaniem cywilów. Posleenowie natomiast chcieli zabijać; dla nich populacja ludzka była po prostu ruchomą spiżarnią. Nadchodziły ciężkie czasy, szczególnie dla oddziałów pancerzy wspomaganych, kiedy potrzebna będzie przysłowiowa ostatnia deska ratunku. Dlatego do tej sytuacji należało się przygotować jak do żadnej innej.

Scenariusz Asheville wymagał od jednostki pancerzy wspomaganych, żeby broniła przełęczy przed przeważającymi siłami Posleenów, tak aby wystarczyło czasu na ewakuację miasta. Program przewidywał atak posleeńskich wojsk na broniącą się jednostkę i jej wsparcie, i za każdym razem wrogowie mieli tysiąckrotną przewagę liczebną. W oryginalnym scenariuszu Posleenowie przełamywali szyk jednostki wspierającej i wdzierali się przez przełęcz do miasta, niszcząc uchodźców na tyłach jednostki broniącej.

Scenariusz był początkowo zaprojektowany tak, żeby nie można było zwyciężyć, ale Mike zmienił program w ten sposób, że jeśli jednostka broniąca zrobiła wszystko dobrze, wygrywała w jednym przypadku na dziesięć.

W nowym scenariuszu siły wsparcia utrzymywały szyk i pozwalały na ewakuację miasta, a nacierające wojska ulegały zniszczeniu.

Mike zastanawiał się, czy zapisać w dokumentacji, że należałoby zwiększyć liczebnie albo usprawnić własne siły atakujące. Mimo że według scenariusza nie było zwycięzców, przy użyciu standardowych sił batalionu Mike zaczął odpierać najazd Posleenów w dwóch przypadkach na trzy, niezależnie od tego, czy siły wspierające utrzymywały szyk, czy nie. Teoretycznie nie powinno to być możliwe, kiedy siedmiuset żołnierzy broni się przed milionem pięciuset tysiącami wojowników wroga, kiedy stosunek sił przekracza tysiąc do jednego. Okazało się, że największą rolę w obronie odgrywała artyleria. W każdym razie batalion kończył zawsze jako niewielki pluton, a to wymagało, żeby dowódca przeżył i do końca kierował wojskiem. Czyli jednak można było wygrać.

Kiedy drzwi się otworzyły, Mike był właśnie członkiem kompanii, która otrzymując wparcie, ściągnęła ogień na swoją pozycję, i doświadczał uczucia, które towarzyszy człowiekowi tuż przed powieszeniem się. Dlatego był bardzo zdezorientowany, kiedy okulary wyłączyły się automatycznie i obraz Posleenów, fioletowych promieni lasera, krwi i miażdżonych pancerzy wspomaganych zmienił się w wizerunek łagodnie wyglądającego kapitana średniego wzrostu, o krótko przyciętych blond włosach. Nad kapitanem górował chudy jak szkielet, niezwykle wysoki sierżant sztabowy.

Mike potrząsnął głową i spróbował stanąć na baczność, ale efekt rzeczywistości wirtualnej wywołał nagłą falę zawrotów głowy i mdłości. Mike zatoczył się na ściankę działową.

Kapitan spojrzał na niego surowym wzrokiem.

— Brał pan narkotyki albo coś w tym rodzaju?

— Nie, sir! — odpowiedział Mike, porzucił okulary i próbę oddania honorów, po czym sięgnął po torebkę na nieczystości.

— Choroba rzeczywistości wirtualnej, kurde! Przepraszam, sir.

Wrzucił torebkę do otworu utylizatora, włączył wentylację, wyciągnął z chłodziarki butelkę Pepsi i przeszukał biurko w poszukiwaniu dwóch ampułek. Przycisnął je po kolei do wewnętrznej strony ręki.

— Teraz rzeczywiście biorę narkotyki, ale są całkowicie dozwolone, sir. Nagłe wyłączenie systemu treningowego rzeczywistości wirtualnej powoduje tak silne reakcje fizjologiczne, że przeforsowaliśmy stosowanie tych medykamentów GalTechu. Jeden to naprawdę wspaniały środek przeciwbólowy, który powstrzymuje piekielny ból głowy, jaki miałbym w tej chwili, a drugi to środek na mdłości, którego nie wziąłem na czas. Podano to na wykładzie numer sto pięćdziesiąt siedem: efekty uboczne nagłego przerwania programu rzeczywistości wirtualnej, rozdział 32-5 Polowego Podręcznika Pancerza Wspomaganego.

Kapitan zaczął klaskać, a stojący za nim podoficer pokiwał głową.

— Brawo, brawo. Naprawdę wspaniale, zważywszy na to, że zaczął pan mówić w samym środku procesu zwracania pokarmu. Można teraz zadawać pytania?

— Oczywiście — odpowiedział Mike i skrzywił się; środek przeciwbólowy walczył z narastającą migreną, ale jego skuteczność była na razie niewystarczająca. — Pytania, komentarze, uwagi?

— Dlaczego po prostu nie zamknie pan tych cholernych drzwi? — zapytał kapitan.

— Nie da się, sir, to statek Indowy. Nie zauważył pan? — odpowiedział Mike.

— Moje zamykają się cholernie dobrze.

— Więc nie odwiedzili pana osobiście pułkownik Youngman ani major Pauley — Mike uśmiechnął się.

Podoficer stojący za kapitanem mrugnął oczami.

— Rzeczywiście nie.

— Nie zechciałby pan wejść do środka, sir? — zapytał Mike i cofnął się w głąb małego pomieszczenia.

System wentylacyjny usunął smród wymiocin, ale ciasny pokój i tak przypominał swoimi rozmiarami klozet.

Łóżko, na którym siedział Mike, na szczęście cofnęło się w głąb ściany, zmieniło format i powróciło w postaci dwóch krzeseł. Z przeciwległego końca pomieszczenia wysunął się blat stołu. Pomimo takiego rozmieszczenia mebli pomieszczenie było za małe dla trzech osób, a szczególnie tak szerokich jak Mike i tak wysokich jak podoficer.

Kapitan wkroczył natychmiast do środka, a sierżant wszedł za nim. Kapitan usiadł na krześle, co od razu zrobili też pozostali dwaj żołnierze. Kolana podoficera sięgały mu prawie do brody.

— Przypuszczam, że major Norton też mógłby otworzyć pańskie drzwi, sir — powiedział Mike, ciągnąc rozmowę.

— Indowy są niesamowicie zhierarchizowani. Każdy Indowy z wyższej kasty może wejść bez zapowiedzi. Ci, którzy mają tę samą rangę, nie mogą. Komputer pokładowy też jest w ten sposób zaprogramowany i, szczerze mówiąc, taki system jest do dupy.

— Siedzę w tej puszce już od miesiąca i nie wiedziałem o tym — zastanowił się kapitan. — Czego jeszcze nie wiem?

— Cóż, przypuszczam, że pańska kompania nie odbyła jeszcze szkolenia w rzeczywistości wirtualnej i że jestem jedynym człowiekiem, który znalazł na statku lebensraum. Jeszcze jakieś pytania, sir? — skończył gorzko Mike.

— Wie pan co? — powiedział kapitan z lekkim uśmiechem. — Naprawdę powinien się pan nauczyć panować nad swoim językiem.

— Tak jest, sir, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.

— Nie, ma pan. Potraktowano pana jak pachołka i nie pozwolono wykonywać pańskiej pracy. Mimo wszystko niech się pan jednak nauczy panować nad sobą.

— Tak jest, sir.

— Dobra, przyszedłem tutaj, ponieważ nurtuje mnie pewien problem. Przy okazji, jestem kapitan Brandon z kompanii Bravo.

— Wiem, sir — skinął głową Mike. — Poznaję pana.

— Mam wrażenie, że zakazano panu komunikowania się z kimkolwiek z batalionu — powiedział tajemniczo dowódca.

— Zgadza się, sir. Wyświetliłem tę informację na moim inteligentnym przekaźniku.

— Dobrze pan sobie radzi z tymi przekaźnikami, jak widzę? — zapytał dowódca.

— Tak mi się zdaje, sir.

— I jest pan ekspertem od pancerzy.

— Jestem projektantem pancerzy, sir — powiedział O’Neal z lekkim uśmiechem.

— Cóż — dowódca odwzajemnił uśmiech — to dobrze, bo przyda nam się trochę pomocy.

— Sir — powiedział Mike z niepokojem — otrzymałem pewne rozkazy…

— Poruczniku — powiedział surowo kapitan — zdaję sobie sprawę z wagi rozkazów. Jestem zawodowym oficerem i po raz drugi służę jako dowódca kompanii. Uważam, że złamanie rozkazu nie jest właściwą decyzją. Dlatego nie wydaje mi się, żeby musiał pan łamać rozkazy.

— Naprawdę? — powiedział zaskoczony Mike.

— Naprawdę? — spytał jeszcze bardziej zaskoczony podoficer.

Mike uśmiechnął się do wysokiego żołnierza. Podoficer odwzajemnił uśmiech.

— Jak rozumiem, zna pan już sierżanta Wiznowskiego? — powiedział kapitan. — Sierżant dowodzi drużyną zwiadowców-snajperów kompanii.

— Tak, sir, oczywiście — powiedział Mike i wyciągnął dłoń. — Co słychać, sierżancie?

— Ach, raz z górki, raz pod górkę, Mocarne Maleństwo, jak zwykle. A co u ciebie?

Ręka Wiznowskiego owinęła się wokół dłoni Mike’a, tak że ten mógł ją uścisnąć właściwie tylko kciukiem.

Porucznik parsknął śmiechem.

— A więc — powiedział kapitan — rozumiem, że służyliście kiedyś razem.

— Hej, Bocian — powiedział Mike — kopę lat.

— Skoro wszyscy się już znamy… — powiedział kapitan z uśmiechem, który szybko zniknął.

Zaczął mówić, ale urwał i rozejrzał się po kabinie.

— Miałem wyjaśnić powód mojej wizyty, ale muszę najpierw zadać kilka pytań. Skąd, u diabła, ma pan to oświetlenie?

Dopiero po chwili Mike zrozumiał, o czym mówi dowódca. Roześmiał się. Światło w jego kwaterze nie miało niebieskozielonej barwy jak w innych częściach statku. Przypominało mniej więcej normalne ziemskie światło i nie wyglądało na oświetlenie z jarzeniówki albo lampy fluorescencyjnej. Było jasne jak światło słoneczne o poranku po opadach śniegu.

— Ach, więc… — zaczął Mike.

— To nie jest śmieszne, poruczniku. Ludzie wariują od tego oświetlenia. A pańskie krzesła i łóżko mają właściwe rozmiary. Cholera, od dwóch miesięcy śpię na łóżku zbudowanym dla Indowy dwa razy niższego ode mnie!

— Ja śpię na podłodze — powiedział Wiznowski z głęboką rezygnacją w głosie.

Zaskoczony Mike popatrzył na dowódcę.

— Pan żartuje, sir? — spytał przerażony.

— Nie, poruczniku — powiedział ze smutkiem dowódca — z pewnością nie żartuję.

Mike pomyślał przez chwilę o żołnierzach od miesiąca żyjących w świetle z kiepskiego horroru filmowego, śpiących na łóżkach, które były zupełnie nie dostosowane do ich potrzeb, i poczuł się bardzo źle.

— Jezu, sir — szepnął i otarł twarz dłońmi. — Cholera jasna. Przykro mi. — Potrząsnął głową. — Czy nikt nie rozmawiał z tymi przeklętymi darhelskimi koordynatorami?

— Nie mam pojęcia, poruczniku. O ile wiem, na statku nie ma żadnych Darhelów.

— Michelle — Mike zagadnął inteligentny przekaźnik, odwracając się gwałtownie od dowódcy — gdzie są darhelscy koordynatorzy?

— Łącznicy Darhel przesiedli się na statek kurierski klasy Flantax podczas awaryjnego postoju na Daspardzie. Dołączą do Sił Ekspedycyjnych na Diess.

— Co?! — krzyknął.

Według jego dokumentacji, łącznicy mieli bezwarunkowo towarzyszyć Siłom Ekspedycyjnym przez całą drogę na Diess. Czekał tam już zespół, który miał zająć się wszystkim na miejscu. Nie było mowy o tym, żeby statek kurierski klasy Flantax zabrał tam Darhelów dwa razy szybciej i w dużo bardziej komfortowych warunkach. Mike znowu ze złością potarł twarz i wziął głęboki oddech.

— Czy Darhelowie pozostawili jakieś wskazówki co do dostosowania kwater i terenów szkoleniowych do warunków ziemskich?

— Brak odnośnych wpisów w bazie danych — stwierdził przekaźnik z nietypową szczerością.

Mike pomyślał nad tym przez chwilę i kiwnął głową.

— Czy istnieją zapisy rozmów na ten temat między Ziemianami i Darhelami? — zapytał ostrożnie.

Wiedział, że właściwie między Ziemianami a Indowy nie było żadnych kontaktów.

— Informacja dostępna wyłącznie dla stron uczestniczących w rozmowach albo brak dostępu z powodu utajnienia danych.

Odpowiedź znowu przyszła bardzo szybko. Mike zdał sobie sprawę, że były to odpowiedzi niejako „wgrane” do pamięci przekaźnika i omijające jego „osobowość”. Jego pozycja w Zarządzie prawdopodobnie upoważniała go do obejścia zabezpieczeń i otrzymania dostępu do zapisów interesujących go rozmów, ale wiązałoby się to z poinformowaniem uczestniczących stron. Mike nie chciał jeszcze drażnić potwora.

— To się robi coraz dziwniejsze — mruknął.

— Co? — zapytał cicho Wiznowski.

Kapitan chciał o coś zapytać, ale Wiznowski uniósł rękę, prosząc o ciszę. O’Neal był tymczasem w innym świecie. Kiedy minęła prawie minuta, Wiznowski znowu go zagadnął.

— Mike? — powiedział. — Jesteś tam?

O’Neal znowu drgnął i podniósł wzrok.

— Coś tu jest naprawdę popieprzone — oznajmił.

— Proszę jaśniej — powiedział kapitan.

— A więc… — zagrał na zwłokę O’Neal, zastanawiając się, jak zacząć.

— Więc — powiedział znowu — po pierwsze… — Spojrzał na oświetlenie i zaczął od tego. — Wszystko na statku kontroluje załoga Indowy — powiedział i spojrzał kapitanowi w oczy. — Rozumie pan?

— Tak — powiedział dowódca.

— Dobra, wszystko, wodę, powietrze, pożywienie. Skąd mieliście jedzenie?

— No — powiedział zaskoczony kapitan — w sektorze jadalnym…

— Jezu! — wykrzyknął Mike. — Przepraszam, sir.

— Wolałbym, żeby nie wypowiadał pan w mojej obecności imienia jedynego Syna Bożego nadaremnie — powiedział kapitan z pobłażliwym uśmiechem. — Ale ogólnie podzielam pańskie uczucia religijne. Co jest złego w używaniu sektora jadalnego?

— A jak podgrzewacie jedzenie? — zapytał Mike, bojąc się odpowiedzi.

— Na polowym sprzęcie kuchennym — odpowiedział Wiznowski. — Kuchenki na propan i grzałki. Jemy dużo konserw z puszki.

— Niezbyt dobrze służy to morale wojska — zauważył sucho kapitan.

— O rany, sir, jak można było to wszystko tak spieprzyć? — zapytał Mike i zastanowił się nad tym, co właśnie powiedział. — Proszę wybaczyć moje słownictwo.

Kapitan pobłażliwie skinął głową.

— Może powinien mi pan wyjaśnić, jak to się ma właściwie odbywać — powiedział.

— Dobra — odpowiedział Mike. — Indowy kontrolują wszystko. Według oryginalnego planu — proszę pamiętać, że miałem z nim do czynienia tylko przelotnie, więc mogłem zapomnieć szczegóły — Darhelowie mieli przygotować wszystko dla Ziemian za pośrednictwem Indowy. Indowy zaś mieli dostosować oświetlenie, grawitację, skład powietrza, wszystko.

Upewnił się, czy obydwaj żołnierze rozumieją, co mówi, i ciągnął dalej, kiedy kapitan skinął głową.

— Cała przestrzeń statku już dawno powinna zostać dostosowana do ludzkich potrzeb. Właściwie zaraz po naszym wejściu na pokład. Indowy zarządzają też głównymi zapasami żywności. Macie świeże owoce, warzywa i mięso? — zapytał.

— Nie — powiedział kapitan Brandon i potrząsnął głową.

Nagle zdał sobie sprawę, co wynika z tego pytania.

— Myśli pan, że w tej puszce jest świeże jedzenie? — ciągnął, robiąc się coraz bardziej zły.

— W sektorach jadalnych powinna być obsługa, tak jak to było w Bragg. Jezu, jeśli mamy aż takie pieprzone kłopoty, to ciekawe, jak radzą sobie cholerni Chińczycy.

Mike zamyślił się.

— Można to naprawić? — zapytał kapitan, cierpliwie naprowadzając rozkojarzonego porucznika z powrotem na temat rozmowy.

— Nie wiem — powiedział Mike i podrapał się w podbródek. — Nie rozumiem tylko, czemu nie zajął się tym już Oberst Kiel.

— Kto? — zapytał Wiznowski.

— Pułkownik Kiel, dowódca niemieckiej jednostki pancerzy wspomaganych — wyjaśnił Mike. — Sprytny z niego Szwab. Ciekawe, czemu się tym nie zajął. Michelle?

— Słucham, sir?

— Czy Oberst Kiel starał się uzyskać pomoc Indowy dla ziemskich żołnierzy? — zapytał Mike.

— Brak…

— Obejdź zabezpieczenia. Rozpoznawanie głosu i identyfikacja sensoryczna. Jakikolwiek wymagany priorytet — rzucił.

— Tak, starał się, poruczniku — powiedział przekaźnik, tym razem rozzłoszczonym tonem.

Przekaźnik postanowił widocznie utrudniać obchodzenie zabezpieczeń.

— I dowiedział się…? — zapytał Mike.

— Jeśli to potoczne wyrażenie oznacza pytanie „jaki był wynik rozmowy”, odpowiedź brzmi: żaden — stwierdził przekaźnik.

— Dlaczego? — zapytał Mike.

— Bo tak — odpowiedział przekaźnik.

Gdyby czarna skrzynka mogła się dąsać, na pewno zrobiłaby to teraz. Mike zamknął oczy i policzył do trzech.

— Michelle, czyżbym cię musiał zdebugować? — zapytał ze słodką drwiną w głosie.

— Nie — powiedział przekaźnik bardziej normalnym głosem. — Oberst Kiel komunikował się z Indowy przez sieć inteligentnych przekaźników. Jednak kapitan Indowy odmówił udzielenia większej ilości informacji, niż zezwolili mu Darhelowie, zanim opuścili statek. Ponadto odmówił osobistego spotkania z Oberstem Kielem. Jak wiadomo…

— Rasie Indowy zdecydowanie nie odpowiadają spotkania twarzą w twarz — Mike pokiwał głową i znowu spojrzał kapitanowi w oczy. — Dobra, już wiem, na czym polega problem.

— Może go pan rozwiązać? — zapytał zdezorientowany kapitan.

— Tak — powiedział Mike. — Pewnie tak, sir.

— Mówiłem panu, że to tęgi łeb, sir — powiedział Wiznowski.

— Dlaczego pan może — zapytał kapitan — skoro nie mógł niemiecki pułkownik i przypuszczalnie też dowódca korpusu?

— Częściowo z powodu wzrostu, sir. — Mike skrzywił się w grymasie niezadowolenia. — I mowy ciała. Dla Indowy nie wyglądam na mocarza; większość z nich jest dość krępa. I jestem dla nich tylko wysoki, a nie olbrzymi.

Poza tym bardzo dobrze reagują na gesty, które stosuje się przy oswajaniu koni. Robiliśmy to na farmie — wyjaśnił. — Więc mogę się z nimi dogadać, podczas gdy większość ludzi ma z tym problemy. Prawdopodobnie dowódca korpusu komunikuje się z Indowy za pośrednictwem Obersta Kiela, sir. Nie wiem czemu, ale Indowy rzadko robią cokolwiek bez przynajmniej jednego pośrednika. Jeżeli uda mi się zaaranżować spotkanie z kapitanem statku, będę mógł osobiście wyłuszczyć mu szczegóły planowanego przedsięwzięcia, nakłonię go, żeby spełnił prośbę Obersta Kiela.

— Hmm — dowódca przetrawił zagadnienie w myślach. — A jeśli się nie uda?

— Wtedy, sir, osobiście dostosuję każdy sektor — odpowiedział Mike.

— Dobra — powiedział Brandon. — Naprawdę są świeże owoce na statku? — zapytał po chwili żałosnym głosem.

— I warzywa — potwierdził Mike. — W stanie stazy, żeby pozostawały nieskończenie długo świeże. Ma pan ochotę na sałatkę?

— Nie — powiedział dowódca.

Zerknął na Wiznowskiego, który miał dosyć dziwną minę.

— Nie, jeśli nie możemy jej zanieść żołnierzom…

— Tak jest, sir — powiedział podoficer. — Widzisz, Mike, odkąd skończyły nam się zapasy z Ziemi, jemy tylko suchą żywność w torebkach. I groch z puszki, kukurydzę z puszki i fasolę z puszki. Żołnierze zaczynają już mieć tego dość.

— Ale nie ty, prawda, Bocian? — uśmiechnął się Mike. — Wariują? — zapytał, odwracając się z powrotem do dowódcy.

— Nie — potrząsnął głową Brandon. — U nas wszystko w porządku. Każdy bierze witaminy, a jedzenia starcza. Nie mówiąc o napojach. Ale mamy poważny problem z morale żołnierzy. W innych kontyngentach, nawet amerykańskich, wybuchają zamieszki.

Znowu potrząsnął głową, tym razem z rezygnacją.

— Dobra, zajmiemy się tym, sir — powiedział z przekonaniem porucznik.

Kapitan uśmiechnął się.

— Miło mi to słyszeć. Ale przypomniało mi to prawdziwy powód mojej wizyty. Szkolenie.

Tym razem Mike zmarszczył czoło.

— Otrzymałem wyraźne rozkazy, sir.

— A mógłby pan zdradzić mi naturę tych rozkazów?

— Mam się nie mieszać do szkolenia. Mam nawet nie rozmawiać z oficerami o szkoleniu. Mam nie wchodzić na teren batalionu ani na teren szkolenia.

— Hmm — oficer uśmiechnął się. — W porządku, widzę, że moje źródła dobrze mnie poinformowały. Jak już mówiłem, nie chcę, żeby łamał pan rozkazy…

— Cóż, sir — powiedział O’Neal. — Skoro rozkazy były najwyraźniej błędne…

— Ale musi pan pamiętać, poruczniku — powiedział ostro kapitan i pogroził palcem młodszemu oficerowi — że należy wykonać rozkaz starszego stopniem oficera.

Brandon przestał mówić żartobliwym tonem.

— Poza tym nieposłuchanie pułkownika byłoby wyrazem braku dyscypliny i zniszczyłoby pańską karierę.

Kapitan utkwił wzrok w poruczniku, żeby się upewnić, że ten zrozumiał sens wypowiedzi.

— Tak, sir — powiedział Mike.

Zdawał sobie sprawę, że dowódca zmierza do czegoś, ale nie był pewien, do czego.

Kapitan podniósł wzrok i zastanowił się przez chwilę nad tym, co miał do powiedzenia. Zamknął jedno oko i zmarszczył czoło. Brew nad otwartym okiem drgała w górę i w dół.

— Ustalmy jedno. Czy rozmawialiśmy na temat szkolenia z użyciem pancerzy wspomaganych albo jakiegokolwiek galaksjańskiego sprzętu? — zapytał. — Ani przez moment — podkreślił.

— No tak, sir — potwierdził Mike po chwili namysłu.

Wiznowski tylko potrząsnął głową.

— Dobra — skinął głową kapitan na znak zgody. — I nie będziemy rozmawiać o szkoleniu. Ale pozwoli pan, że zadam pewne pytanie. Gdyby kompania miała zespół, który pan by prowadził, musiałby pan być na miejscu? Osobiście? — zapytał kapitan tonem sugerującym odpowiedź.

Zaskoczony Mike potężnie zmarszczył czoło i po chwili otworzył szeroko oczy. Zerknął na leżące na stole okulary z interfejsem rzeczywistości wirtualnej. Pomyślał o tym jeszcze przez chwilę i nagle zdał sobie sprawę, dlaczego chytry dowódca kompanii przyprowadził ze sobą podoficera.

— Hej, Wiz, czy ty i chłopaki macie coś takiego? — zapytał i podniósł w górę okulary wojskowe.

Wiznowski przymknął powieki w zamyśleniu.

— Tak — szepnął z lekkim uśmiechem.

Roześmiał się szeroko.

— Tak!

— No, panowie — powiedział kapitan, wstał szybko i położył dłonie na biodrach. — Jestem pewien, że macie sporo do omówienia. — Obdarzył ich dobrodusznym uśmiechem. — Jednak mimo że pozwalam sierżantowi Wiznowskiemu na krótkie wizyty, bo jesteście starymi przyjaciółmi, mam nadzieję, że będziecie ostrożni, jeśli chodzi o wybór tematu rozmów. Nie pytajcie, nie mówcie za wiele, nic nie wiecie.

Mrugnął okiem, odwrócił się i szybko wyszedł z ciasnej kabiny.

Загрузка...