Tulo’stenaloor patrzył za oddalającą się planetą i obliczał, co stracił — ponad połowę oolt’ondai podczas krwawego odwrotu, kiedy pogoniły je młóciwa, oolt’ posol i swojego eson’antai. Cała sieć jego wasali wpadła w ręce zielonych młóciw, stracił nawet swojego kasztelana, który służył mu od ponad pięćdziesięciu lat. Uciekał w śmiesznym oolt’ posol, stosownym tylko dla zwiadowców, i jeśli nie znajdzie oolt’ Posleen, na którym mógłby służyć, pozostanie w systemie, ścigany odtąd zawsze jak zwierzyna.
W każdym razie jeśli kiedykolwiek jeszcze spotka młóciwo w szarych albo, uchowajcie bogowie, metalowych szatach, to będzie to zawsze nie w porę. Odebrał transmisję z wędrującego oolt’ Posleen w poszukiwaniu oolt’ pos.
Mówiła o odległym świecie, daleko od tych nienawistnych młóciw, a asa’ endai brzmiało rozsądnie. W każdym razie najazd był najazdem, a im dalej od tej obmierzłej gwiazdy, tym lepiej.
Mosovich wynurzył górną połowę twarzy z bajora i rozejrzał się po polanie. Ostatni raz wynurzył się w nieodpowiednim momencie, gdy na polanie roiło się od polujących Posleenów. Przez dwa dni utrzymywał pozycję w oczekiwaniu na lądownik w drugim i ostatnim miejscu przechwytu. Dwa razy patrole Posleenów przeczesywały teren. Komandos wiedział, że Himmici odznaczają się odwagą myszy; jeśli tylko zwęszą wrogów w strefie lądowania, dają drapaka i tyle ich widać.
Jego konwerter białek wysiadł razem z komunikatorem. Mosovich wyglądał już jak uciekinier z obozu śmierci z powodu niedożywienia i niedoboru witamin, i nie miał absolutnie żadnych szans, żeby przeżyć kolejny rok do przybycia Alianckich Wojsk Ekspedycyjnych. Jeśli Himmici rzeczywiście zwiali ze strachu, równie dobrze mógł palnąć sobie w łeb i zakończyć katusze. Zanurzył się znowu i zaczął oddychać przez rurkę.
W samą porę usłyszał stłumione dudnienie tajnego statku Himmitów. Kiedy ostrożnie wystawił głowę z pienistej wody, wyczuł ruch wśród fioletowych mgieł Barwhon.
A niech to. Tak blisko. Że też te pieprzone muły nie mogły zaczekać jeszcze dwóch minut, wściekał się w myślach.
Może gdybym je szybko kropnął, Himmici wylądowaliby, zastanawiał się z powątpiewaniem.
Podniósł do ramienia źle wyważony karabin Posleenów i czekał na cel. Dudnienie tajnego statku narastało i Mosovich zdziwił się.
Jeśli on słyszał Posleenów, nadzwyczaj skuteczne detektory Himmitów na pewno też ich namierzyły. Może Rigas poczuł się dziś mocny, zaśmiał się w duchu ponuro.
Wystawił lufę z wody i wynurzył się z bagna właśnie w chwili, gdy na granicy widoczności zamajaczył zwiadowca. Opuściła się rampa, dwie zakamuflowane postacie wynurzyły się z fioletowej zasłony i ruszyły przez bagno w jego stronę. Mosovich nie czekał, aż ochłonie z wrażenia, tylko przerzucił broń przez ramię, a drugą ręką przytrzymał torbę z jedynym żywym pisklęciem.
Mueller zatrzymał się, żeby wziąć od niego torbę, a Ersin przytrzymał go ramieniem, i trzech niedobitków zanurkowało do statku zwiadowców. Statek uniósł się z ledwo słyszalnym buczeniem i włączonymi holograficznymi systemami maskowania. Wszyscy trzej rozłożyli się na podłodze statku.
— Ironia, co? — powiedział Mueller, a z godła Stanów Zjednoczonych na jego berecie spłynęły na podłogę grudy błota i pijawki. — Czasem miejsce w dywersji jest najlepsze na świecie.
W Fort Indiantown Gap w Pensylwanii panowało poruszenie, jakiego nie było tu od czasu drugiej wojny światowej. Za budkami żandarmów Mike widział zespoły pracowników w mundurach roboczych i cywilnych ubraniach, którzy wznosili przy głównej drodze tymczasowe kwatery. Wręczył żandarmowi swoje rozkazy i identyfikator, i z kamienną twarzą czekał w mruczącym silnikiem Volkswagenie. Blizny były już prawie niewidoczne, ale Mike czuł się jeszcze słabo mimo wielu godzin spędzonych na sali gimnastycznej statku i w siłowniach na Ziemi. Chciałby znów założyć pancerz i wykonać jakieś poważne zadanie albo wskoczyć na motocykl i po prostu odjechać.
Żandarm strasznie długo oglądał dokumenty i przepuścił kilka samochodów, podczas gdy Mike czekał. O’Neal patrzył, jak strażnik prowadzi ożywioną rozmowę przez telefon, i zastanawiał się, o co chodzi. Tylko żadnych przyjęć więcej. Żadnych uścisków dłoni. Żadnych bankietów i przemówień. Oddajcie mi tylko mój pancerz.
Od czasu jego triumfalnego powrotu zasypano go nagrodami. Kiedy mówił, że chciałby po prostu zacząć przygotowania do następnej bitwy, durny major od spraw personelu, który nim teraz dowodził, powiedział mu, że opinia publiczna potrzebuje bohatera. On najlepiej nadawał się do tej roli, więc miał się zamknąć i słuchać.
Kampania na Barwhon przeciągała się, a czynniki, które ją utrudniały — brak jednostek w tym rejonie i bogata baza surowcowa dla Posleenów — były na Ziemi wyolbrzymiane. Zwycięstwo na Diess, zwycięstwo, za które trzeba było zapłacić życiem tysięcy najlepszych żołnierzy, przedstawiano jako dzieło jednego człowieka. Nieważne, że protestował, nieważne, że podkreślał wagę pracy zespołowej — wolał nie wspominać o problemach ze szkoleniem — w przemówieniach i tak zawsze wychodził na bohatera.
A podczas odpraw u starszych oficerów — które były w zasadzie tylko teatralnym przedstawieniem dla wojskowych szefów, oczekujących dobrej bajeczki wojennej — kiedy tylko wspominał o błędach w szkoleniu i doktrynie, wszyscy przestawali nagle być tak uprzejmi. Nie spotkał jeszcze na Ziemi starszego oficera, który miałby po kolei w głowie.
Nie wiedział nawet, w której jednostce ma się zameldować. Z rozkazów wynikało, że ma się zgłosić do służby w pięćset pięćdziesiątym piątym pułku piechoty uderzeniowej floty. „Triple-Nickle” była oddzielnym regimentem, jednostką pancerzy wspomaganych, i należała nawet do floty uderzeniowej, ale była też ostatnią jednostką uformowaną przed inwazją. Ostatnią w kolejności do otrzymania sprzętu i personelu, ostatnią do służby. Gówniany pułk, który otrzymywał gówniane zadania podczas drugiej wojny światowej, i od tamtej pory nieaktywny. Żadnych zasług, żadnej szlachetnej historii, żadnego wsparcia ze strony jednostek pancerzy wspomaganych.
A teraz pułk otrzymywał doświadczonego w boju porucznika. Miał tu pełnić służbę, prowadzić szkolenie i nadzorować przygotowania. Następnym razem pułk będzie dobrze przygotowany, podobnie jak jego podkomendni.
Przysiągł to na dusze żołnierzy, których stracił.
Kiedy leżał w szpitalu, zaczął pisać listy do rodzin. Nie wiedział, kto dokładnie był w plutonie. Tylko sierżant Green miał wszystko dokładnie zapisane, a Mike nigdy nie uczył się tego na pamięć, polegając na pamięci „zmarłej” Michelle.
Dobrze pamiętał liczbę żołnierzy: pięćdziesięciu ośmiu. Ale żołnierze, którzy pozostali przy życiu, potrafili wymienić tylko pięćdziesięciu pięciu, i nie dało się ustalić, kim byli trzej pozostali. Gryzło go to. Trzech jego ludzi, zaginionych w akcji nie znanych żołnierzy. Czy był ktoś, do kogo powinien był jeszcze napisać list?
Listy do matek i ojców, listy do żon, listy do oblubienic. Kto wymyślił ten masochistyczny zwyczaj? Czy Mongołowie, którzy osobiście zawiadamiali żonę, że jej mąż nie wróci do domu? Cóż, możliwe, a potem żenili się z nią, żeby uchronić ją od biedy. Może Brytyjczycy, to była szczególnie masochistyczna tradycja, prawdziwie w ich stylu. A może dawny amerykański oficer, który wiedział, że kongresman i tak napisze list, i tak to się zaczęło…
„Szanowni Państwo Creyton, byłem dowódcą Państwa syna, kiedy stracił życie, i pragnę przekazać Państwu, że był godnym i szlachetnym młodym mężczyzną. Osłaniał odwrót niemieckiej jednostki grenadierów… etc.” Trzydzieści dwa listy. Ominęło go pisanie trzech, bo w aktach nie było informacji o krewnych. Do tych trzech żołnierzy należał też Wiznowski. Cóż, zapamiętam cię, Wiz. Wypij za mnie w Walhalli. Wkrótce do ciebie dołączę.
— Przepraszam za opóźnienie, kapitanie — powiedział strażnik, wyrywając Mike’a z zadumy.
Miał zmieniony wyraz twarzy. Mike wiedział, że powinien spodziewać się teraz gratulacji dla bohatera, ale było coś jeszcze.
— Mamy rozkaz dzwonić do dowództwa w sprawie każdego nowego oficera, żeby dowiedzieć się, gdzie go wysłać. Jednostki nadal się przemieszczają, a nie mamy jeszcze centralnego biura informacji. W każdym razie, kapitanie, pańskie rozkazy zmieniły się.
— Jestem porucznikiem, sierżancie, i gdzie dostanę te nowe rozkazy?
— Spisałem je dla pana, kapitanie. — Odchrząknął. — Z paragrafu 13587-01: „O’Neal, Michael L., porucznik Armii Stanów Zjednoczonych, winien zgłosić się do służby w pięćset pięćdziesiątym piątym pułku piechoty zmechanizowanej, Fort Indiantown Gap, Pensylwania.” Teraz czytać: „Kapitan O’Neal, Michael L., Kompania Bravo Federacyjnej Floty Uderzeniowej, pierwszy batalion pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty zmechanizowanej, Fort Indiantown Gap, Pensylwania, celem objęcia dowództwa.”
— Cholera!
— Gratuluję, sir!
— Uch, dzięki.
— Czy jest pan tym, o kim myślę, sir?
— Tak, chyba tak — wzruszył ramionami Mike.
— Jest aż tak źle, jak mówią, sir? — zapytał strażnik przyciszonym głosem.
— Gorzej, sierżancie, gorzej — powiedział kapitan O’Neal i potrząsnął głową. — To jak tańczenie z diabłem, sierżancie. I diabeł prowadzi.
I znów dziś wróg nas straszy,
I znów wojować czas…
Jak ongi ojców naszych
Tak dzisiaj wspomóż nas.
Ze znaków, cudów domu
O Śmierć i Życie dbasz…
Jehowo, Królu Gromów,
Wszechwładco Bitew: patrz!